Wielka Sowa kusiła mnie głównie ze względu na wieżę widokową na szczycie.
Dzień był piękny i żeby maksymalnie go wykorzystać, to po porannej włóczędze na Śnieżnik, postanowiłem popołudnie również spędzić na szlaku. Czasu miałem masę, a jesień bywa przecież kapryśna i w każdej chwili niebo mogły pokryć szare i deszczowe chmury. Ziąb, depresja i te sprawy. W Sudety mam niestety daleko i nie chciałem marnować ani chwili, zwłaszcza, że kontuzjowana kostka spisywała się już całkiem nieźle. No i przede wszystkim zamierzałem poprawić sobie trochę humor, bo karta pamięci w moim aparacie odmówiła rano posługi i w nastroju byłem grobowym.
Oczywiście kupiłem w międzyczasie nową, ale o tym, że zdjęcia da się odzyskać, dowiedziałem się dopiero w domu. Wyobraźcie sobie więc moje samopoczucie w tamtej chwili. Wracając do tematu, to wymyśliłem sobie Wielką Sowę (1015 m n.p.m.), najwyższy szczyt Gór Sowich, a za najlepsze miejsce startu uznałem Przełęcz Sokolą. Ptasie nazwy dobrze wpisywały się w klimat wycieczki, bo niczym na skrzydłach pędziłem w stronę parkingu. Już nie mogłem się doczekać tych wszystkich górskich wrażeń, gdy nagle doznałem małego szoku.
Szlak na Wielką Sowę, źródło mapa-turystyczna
„Pan tu poczeka i jak tamten wyjedzie, to wtedy na jego miejsce, dobra?” – tłumaczyła mi obrazowo pani obsługująca parking. „No dobra” – odparłem. Co mam nie rozumieć. Jest miejsce, to wjeżdżam. Nie ma, to czekam. Tłok jak na odpuście w mojej rodzinnej miejscowości, co niesamowicie mocno kontrastowało z wszystkimi innymi wycieczkami podczas tej wizyty w Sudetach. Tylko waty cukrowej nie było, a szkoda. No trudno, w końcu pogoda była piękna, a dzień weekendowy. Nawet lepiej, że wszyscy na spacerze, bo przecież mogliby w tym czasie oglądać jakiś serial polskiej produkcji. Zarzuciłem plecak i ruszyłem w górę szlaku, wybierając czerwone oznaczenia.
Start szlaku nie jest specjalnie atrakcyjny
Podczas tego wyjazdu bardzo chętnie odwiedzałem szczyty, które kwalifikowały się do zdobywanej przeze mnie Korony Gór Polski i Wielka Sowa miała być moim kolejnym trofeum. Same Góry Sowie stanowią jedną z najstarszych części Sudetów, a gdybyście odpowiednio długo grzebali w ziemi, to moglibyście znaleźć skały datowane na 1,2 mld lat. Tak, miliarda! Tymczasem z lekką nutą podejrzliwości mijałem kolejne metry asfaltowej drogi, rozglądając się w tym nowym dla mnie miejscu. Podejście było dosyć strome, ale nie na tyle, by komukolwiek sprawić problem, toteż przez szlak przewijała się cała masa ludzi. Od razu poczułem się jak nad Morskim Okiem, no może z tą różnicą, że wokół mnie góry były teraz jakby nieco mniejsze.
Powoli nabieram wysokości
Ścieżka zmieniła charakter i wreszcie wkroczyłem do lasu, bo ten, ubarwiony kolorowymi liśćmi, stanowił mocny punkt tej wycieczki. Nim to się jednak stało, minąłem jeszcze po drodze schronisko „Orzeł”. Nie sądzę, żeby komuś już tutaj zabrakło sił, ale warto odnotować sobie jego obecność na mapie. Szlak piął się nieznacznie do góry, a trudnością nie było wcale wzmożone zapotrzebowanie na tlen, a liczne kamienie, korzenie czy czyhające na moją nieuwagę dziury. Nauczony doświadczeniem, patrzyłem tam uważnie pod nogi. Szlak z Przełęczy Sokolej nie jest trudny, ale do znudzenia będę powtarzał, że niektórym pewnie może dać w kość. Wszyscyśmy przecież różni. Według map, na pokonanie trasy trzeba liczyć jakąś godzinę z minutami.
W lesie jest odrobinę ciekawiej. Odrobinę
No i pierwszy raz podczas całego wypadu zaczęło mi się trochę dłużyć, mimo że szlak należy do tych krótkich. Widoków po drodze raczej nie ma, często musiałem się z kimś mijać i może gdybym wędrował o świcie, to klimat byłby lepszy. O świcie jednak, to ja maszerowałem na Śnieżnik, a że rozdwoić się jeszcze nie umiem, to wyszło jak wyszło. Na terenie tym utworzono w 1991 roku park krajobrazowy, nie tylko ze względu na walory widokowe, ale też zwierzęta, które ten obszar zamieszkują. Jeżeli szczęście dopisze, to ponoć nawet takiego muflona można spotkać. Taka dzika owca z krętymi rogami, jakby co. Tymczasem niepostrzeżenie dotarłem do schroniska „Sowa”, czyli kolejnego miejsca, gdzie można sobie zorganizować odpoczynek.
Wszyscy radośnie zmierzamy na szczyt
Znów się nie zatrzymywałem i dziarsko mknąc przed siebie, wyczekiwałem już powoli szczytu. Czekało mnie jeszcze jakieś 30 minut spokojnego marszu, dalej wzdłuż czerwonych, ale też i zielonych oznaczeń, które na tym odcinku się pojawiły. Etap ten jest bezproblemowy, bo nieliczne podejścia rozciągają się na dosyć długim dystansie. Mimo wszystko znów zalecam zerkanie pod nogi, żeby nie wybić sobie zębów, potykając się o jakiś korzeń. Po chwili, całą grupą dotarliśmy na skraj polany.
Wieża widokowa na Wielkiej Sowie
Z daleka zauważyłem charakterystyczną wieżę i niczym na skrzydłach pomknąłem w jej kierunku, by oficjalnie zameldować się na szczycie Wielkiej Sowy. Wierzchołek jest spłaszczony, rozległy i pokrywa go polana, którą szczelnie wypełniali teraz miłośnicy górskich spacerów. Oczywiście główną atrakcją jest kamienna wieża widokowa, wzniesiona tutaj już w 1906 roku ku chwale, uwaga uwaga, Otto von Bismarcka! Tak, tego który zjednoczył Niemcy.
Na całym świecie wzniesiono w ramach projektu sławiącego jego dokonania aż 240 takich „Wież Bismarcka”, bo jak szaleć, to na całego. Chłop byłby pewnie dumny gdyby nie fakt, że zmarło mu się w 1898 roku i od tamtego czasu spoczywał już mniej więcej na głębokości fundamentów tych konstrukcji. Wcale nie pocieszyło mnie to, że budowla ta ma już ponad sto lat, a wcześniej stała tu inna, która się wzięła i zawaliła. Ale że kolejka chętnych rosła, a ja nie lubię być ostatni, to przekroczyłem próg, u tajemniczego pana zza biurka zakupiłem bilet i wkrótce oglądałem świat z wysokości 25 metrów.
Wielka Sowa i widok z wieży
Wizyty na wieżach widokowych są dla mnie trochę jak rosyjska ruletka. Stres, napięcie, a wchodząc już na górę czuję, jak los pociąga za spust. Padam tam trupem, sparaliżowany strachem, albo skacząc z radości podziwiam krajobrazy. Ale wieża na Wielkiej Sowie, mimo sprzyjającej mi konstrukcji, bo cała zabudowana i z przyjemnym, betonowym tarasem, wyłamała się ze schematu, celując mi prosto w potylicę. „Kruci, zaraz tu wszyscy zginiemy!” Czy ja to powiedziałem na głos?! Nie, chyba jeszcze nie. Tłum napierał, przyciskając mnie coraz bardziej do barierki, do której przyciśnięty zostać nie chciałem. „PRZE – PRA – SZAM!” – przeciskałem się między ludźmi, chcąc przynajmniej obejść ten taras dookoła. Sęk w tym, że takich przepraszający było znacznie więcej, co może i świadczyło o wysokiej kulturze zwiedzających, ale przede wszystkim o niesamowitym chaosie, który tam zapanował. Czy tak jest zawsze?
Panorama z tarasu widokowego
Zacząłem się zastanawiać nawet, bo w stresie mam wyjątkowo durne myśli, czy może właśnie nie odbywa się jakiś festyn i zabawa o nazwie „Ilu ludzi da się upchnąć na wieży, nim ta runie pod ich ciężarem”. Na dole wszyscy bawili się bowiem świetnie, leżąc na kocach i grillując pyszne zapewne rzeczy, jednocześnie nam kibicując. Ja natomiast, wyciągając aparat ponad głowy innych, starałem się uwiecznić na fotkach przynajmniej kilka widoków. W dole jesienne lasy, w oddali miasta, wsie i nieznane mi pasma górskie. Trudno się jednak tym cieszyć, dostając łokciem pod żebro. Ja raczej z tych chudych i boli. Znów zacząłem przepraszać, bo postanowiłem rzucić się do zejścia.
Spokojnie, nic się nie pali
To też nie było takie proste, bo ostatni fragment w drodze na taras, to wąskie, jednokierunkowe schodki. Gwiazdy więc muszą ustawić się w odpowiedniej konstelacji, by w taki tłoczny dzień trafić na moment, w którym nikogo tam nie będzie. Mniej więcej do połowy wieży prowadzą zwykłe, pozwalające się minąć schody. Potem następuje zwężenie, a potem następujemy my, czekający na zejście. Tymczasem przed zwężeniem stoją „oni” – czekający na wejście, chociaż nie wiedzą, bo skąd, że dawno już nie ma miejsca. Gdy więc tylko tupot kroków ustąpił, ruszyłem dziarsko w dół, prowadząc naszą grupę szturmową, co by wyprzedzić tych czekających niżej. Jest kręto, a stopni jest sporo i pod koniec naprawdę może się zakręcić w głowie. Na szczęście tego dnia Jowisz mi sprzyjał i jakoś tak poczułem się lepiej, kiedy wreszcie mogłem wziąć głęboki oddech.
Wnętrze wieży na Wielkiej Sowie
Wyszedłem przed budowlę i tam postanowiłem się jeszcze chwilę pokręcić na polanie. Warto odnotować, że wieża ma swoje ścisłe godziny otwarcia. Od maja do października od 9 do 19:30, a zimą, jak pogoda pozwoli, to od 9:30 do 15:30 i to tylko w weekendy. A co do widoków, to z tarasu zauważyć można przy dobrej pogodzie Karkonosze, Masyw Śnieżnika, Góry Orlickie, Stołowe, czy Ślężę. Ponoć nawet Wrocław widać, jak aura dopisze. Jak widzicie, Wielka Sowa to naprawdę bardzo popularne miejsce, zwłaszcza w taki piękny, weekendowy dzień.
Atmosfera piknikowa, dlatego na wieży tłok
Nie ma w tym oczywiście nic złego, chyba że akurat szukacie ciszy i spokoju, co też da się pewnie osiągnąć, ruszając do góry o poranku. Na szczycie było gwarno, radośnie, a odwiedzający wybierali się tutaj najwidoczniej całymi rodzinami, relaksując się później na kocach. To też ma pewien urok, bo stwarza okazję do pobycia z bliskimi. Ja chyba jednak wolę nieco bardziej kameralne miejsca, a że nie miałem z kim poleżeć na kocu, to powoli wybrałem się w drogę powrotną.
Jesień w górach
Zejście minęło mi całkiem przyjemnie, no i szybko, bo to niecała godzina marszu. Jesień w górach wyjątkowo mi się podoba i z automatu dodaje każdemu miejscu kilka punktów w rankingu atrakcyjności. Nie inaczej było tutaj, chociaż po ostatnim skręceniu kostki, już nie zadzieram wzroku tak wysoko. Mimo wszystko musiałem chwilami obracać głową niemal jak sowa, bo nie dość, że podłoże mogło sprawiać niespodzianki, to jeszcze momentami robiło się tłoczno. Wiecie jak trudno się minąć z biegającymi dziećmi?
Szczyt zaliczony więc pora wracać
Nawiązując jeszcze do tematu sów, to udało mi się w życiu zobaczyć ją dwa razy. I to wcale nie tę samą! Raz w drodze na Babią Górę, a raz w bieszczadzkim lesie, na zboczach Wielkiego Jasła. I ktoś rzucił wtedy komentarzem, żeby się w Góry Sowie przejechać, bo nazwa wcale nieprzypadkowa, a w dodatku jest cicho i spokojnie. No i może tak jest, ale raczej nie tutaj i nie w pogodną niedzielę. Internet podpowiada, że faktycznie można tu spotkać aż cztery różne gatunki tych ptaków, ale powszechność występowania nie jest specjalnie większa, niż w innych rejonach kraju. W taki gwarny dzień nie miało to zresztą znaczenia.
A czy tłok na szlaku to powód do narzekań? Obiektywnie chyba nie, bo aktywny, rodzinny wypoczynek zasługuje na pochwały. Sami przecież do tego namawiamy, zalecając oczywiście przestrzeganie pewnych norm w czasie takiej wycieczki. Jeżeli jednak podobnie jak ja, wolicie w górach te spokojne i ciche miejsca, to wejście na Wielką Sowę zorganizujcie sobie z samego rana, albo w środku tygodnia.
Mijam ponownie schronisko i ruszam w dół
Minuty mijały, gdzieś obok pokazało się najpierw jedno, a potem drugie schronisko, a mój dzień na szlaku powoli dobiegał końca. Wciąż mijałem nowych trustów, podchodzących do góry, aż w końcu zszedłem do samochodu. „Pan tu poczeka i jak tamten wyjedzie, to wtedy na jego miejsce, dobra?” – instruowała kogoś pani obsługująca parking. Teraz to jednak ja byłem tym, który wyjeżdża. Wrzuciłem plecak do bagażnika, zmieniłem buty i odjechałem w siną dal, robiąc miejsce kolejnym fanom widoków z wieży na Wielkiej Sowie.
Był to ostatni akcent mojego wypadu w Sudety, który chociaż krótki, bo trzydniowy, pozwolił mi zobaczyć naprawdę kilka ciekawych i zupełnie nowych dla mnie miejsc. Co prawda nie zrealizowałem do końca swoich planów, a urlop musiałem nieco skrócić, ale było to naprawdę miłe przeżycie. Odkrywanie obcych dla siebie szlaków to coś, co lubię, a taki odległy i samotny wypad pozwolił mi wzbogacić się o kilka cennych doświadczeń.
Szlak na Wielką Sowę, co widać zresztą na zdjęciach, jest propozycją dla każdego. W czasie tej krótkiej wycieczki mijałem całe rodziny, spacerowiczów z psami, czy innych amatorów samotnych wędrówek. Żeby uwinąć się ze szlakiem w obie strony, startując z Przełęczy Sokolej, trzeba poświecić na spacer co najmniej dwie godziny. W tym czasie do pokonania będzie niecałe 6 km oraz 300 metrów przewyższeń. Niewiele, więc przystępność szlaku, w połączeniu z wieżą widokową na szczycie sprawiają, że w pogodny i weekendowy dzień będzie na pewno tłoczno. Sami musicie ocenić, czy jest to dla was jakakolwiek wada.
Wielka Sowa – informacje praktyczne
- Szlak na Wielką Sowę z Przełęczy Sokolej liczy w obie strony około 6 km. Suma podejść to 300 metrów. Czas wg map to 2 godziny.
- Na szlaku znajdziecie dwa schroniska. „Orzeł” oraz „Sowa”.
- Wstęp na wieżę widokową jest płatny. Ceny biletów: normalny 6 zł, ulgowy 3 zł. Dzieci do lat 6 mają wstęp wolny. Wejście tylko pod opieką rodziców. (stan na 12.11.2017)
- Wieża otwarta jest od 1. maja do 31. października od 9 do 19:30, a zimą, jak pogoda pozwoli, od 9:30 do 15:30 i to tylko w weekendy. (stan na 12.11.2017)
- Wieża wybudowana została w 1906 roku, w ramach projektu sławiącego Otto von Bismarcka. Takich „Wież Bismarcka” wybudowano na świecie około 240, w tym 40 w Polsce. Do czasów dzisiejszych zachowało się ich w naszym kraju 17.
- Wieża liczy około 25 metrów. Pozwala zobaczyć m.in. Karkonosze, Masyw Śnieżnika, Góry Orlickie, Ślężę i oczywiście więcej.
- Wielka Sowa, licząca 1015 m n.p.m., jest najwyższym szczytem Gór Sowich. Wlicza się więc do Korony Gór Polski. Na obszarze tym utworzono w 1991 roku Park Krajobrazowy Gór Sowich
Możecie zajrzeć też do galerii, gdzie znajdziecie trochę więcej zdjęć z tej wędrówki. Wielka Sowa kusi głównie swoją wieżą widokową, ale jeżeli zamierzacie się tam wybrać w pogodny weekend, to zróbcie to raczej rano.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
Świetna panorama na Wzgórza Kiełczyńskie oraz Masyw Ślęży z widoczną Przełęczą Tąpadła. Osobiście zgadzam się przedmówcą, że bardziej spokojnie jest na Kalenicy, wędrując z Przełęczy Jugowskiej -można wstąpić na chwilę do „Zygmuntówki” i spróbować wdrapać się przez stok Rymarza, lub łagodnie z parkingu. Ciekawe podejście na Sowę jest też od strony dawnego stoku i nieistniejącego schroniska Bacówka…
Dzięki! Pewnie zrobiłbym trochę lepszy rekonesans tego pasma, ale skusiła mnie magia „naj”, zwłaszcza że kolekcjonuje ciągle szczyty do Korony Gór Polski i tej Wielkiej Sowy byłem ciekawy 🙂
Zaczynam żałować, że do tej pory ograniczałam się tylko do relacji z Tatr. Powoli nadrabiam.
Jeśli chodzi o Sowę to nie przypominam sobie ani tłumów, ani tym bardziej pana sprzedającego bilety.. a plotka głosi, że na kocyku można w pojedynkę ^^
zdjęcia jak zwykle :thumbup:
A widzisz! W moim przypadku był i tłum, i pan sprzedający bilety. Nie dziwie się, bo pogoda była rewelacyjna 🙂
Wielka Sowa jak zwykle tłoczna w pogodny dzień. Ja wolę odwiedzić pobliską wieżę na Kalenicy. Widoki podobne, okolica bardziej kameralna, ale większa szansa na spokój na szczycie.
Ale rozumiem, że Wielką Sowę trzeba odwiedzić, bo najwyższa. Tyle, że jak piszesz, lepiej to zrobić z rana, lub w tygodniu, chociaż wtedy wieża może być zamknięta.
No właśnie, trochę mnie te szczyty do KGP kusiły, więc nie szukałem innych rozwiązań. I sam miałem się wybrać kolejnego dnia rano, bo nie wiedziałem, że wieża czynna tylko w określonych godzinach 😀
Zdjęcia bardzo mi się podobają. W relacji z bodaj Bieszczad ktoś pytał o sprzęt. Padła odpowiedź-a3000 z kitem. Nic sie nie zmieniło? Rozumiem , że robisz w RAWach? Dużo czasu spędzasz na obróbce?
Dzięki! Jeżeli chodzi o sprzęt, to teraz na wycieczki zabieram też czasami obiektyw 50 mm f1.8. Używam go albo o poranku, jak jest ciemno, albo w lasach, bo płytka głębia ostrości fajnie podkreśla scenę. Tak, robię w RAWach. Od 22 października licząc, jest to 7 z kolei relacja. Tak więc nie mam za dużo czasu, żeby dłubać przy zdjęciach, zwłaszcza że jeszcze teksty trzeba pisać i pracować 🙂 Po pewnym czasie robi się to już szybciej i pewnie lepiej, bo dawniej miałem straszną tendencję do przesadzania. No i robię to co wszyscy, czyli upewniam się, że ekspozycja jest ok, wyrównuję zakres dynamiczny, a później dodaję kontrastu i nasycenia, ale nie na tyle, żeby coś „świeciło”, albo było czarne.