Jasło pozostawało do tej pory poza naszymi bieszczadzkimi zainteresowaniami. Postanowiliśmy więc właśnie tam ostatecznie pożegnać jesień.
Jasło pozostawało jakoś na uboczu naszych bieszczadzkich pomysłów. Głównie dlatego, że są w Bieszczadach miejsca znacznie bardziej widokowe. To niezaprzeczalny fakt. Kiedy „odhaczyliśmy” już większość z nich, zaczęliśmy przeglądać mapy w poszukiwaniu białych plam. No i wymyśliliśmy – postanowiliśmy pojechać właśnie tam. Jasło, zwane też Dużym Jasłem (dla odróżnienia od pobliskiego Małego Jasła), znajduje się w paśmie granicznym i leży w gminie Cisna. Mierzy niepozorne 1153 m. Pocieszający był fakt, że szczyt pokrywa niewielka połonina, z której mieliśmy szansę coś zobaczyć. Planowaliśmy też pokręcić się po okolicy, bo skoro już wybieraliśmy się na wycieczkę, to nie po to, żeby ją zakończyć po dwóch godzinach. Nie chcieliśmy się zdawać na pogodową loterię, więc gdy tylko pojawiła się perspektywa pięknych warunków, wzięliśmy dzień urlopu i następnego ranka jechaliśmy już w kierunku Bieszczadów.
Lubię ten bieszczadzki klimat. Darek chyba nawet bardziej
Moja ostatnia eskapada miała miejsce raptem tydzień wcześniej, ale po śniegu sięgającym kolan nie było już śladu. Nie było też oczywiście kolorowych liści, na które tak liczyliśmy w tym roku, więc trochę przerażał nas fakt spaceru wśród bezlistnych kikutów. Trudno. Darek stwierdził, że dawno już nie był w Bieszczadach, a ja wcale nie miałem lepszego pomysłu. Skoro nie było zbyt dużych szans na widokową ucztę, to wybieraliśmy się na to Jasło wyłącznie z zamiarem leniwej wycieczki. Bez pośpiechu, biegu na wschód słońca i niewyspania. W sam raz by pożegnać kończącą się jesień. Pełen relaks, a przynajmniej tak miało być.
Wybraliśmy żółty szlak prowadzący z Przełęczy Przysłup, czyli chyba najszybszy sposób dostania się na górę. Co ciekawe, ten szlak to taka nowinka i na starszych mapach nie jest jeszcze zaznaczony. Co więcej, nie był też jeszcze zaznaczony w rzeczywistości, ale o tym później. Po początkowym fragmencie w otwartym terenie stanęliśmy przed ścianą lasu, a ścieżka zaczęła się delikatnie piąć. Ciepło, słonecznie i bardzo spokojnie. Zapowiadał się naprawdę sielankowy dzień. W końcu nie zawsze wycieczka musi obfitować w te wszystkie „naj”. Najdłuższa, najwyższa i z najpiękniejszymi widokami. Czasami wystarczy się zrelaksować w jakimś ciekawym miejscu, a Bieszczady o tej porze roku na pewno temu sprzyjają.
Tędy, czy nie tędy?
Szlak prowadził wygodną, szeroką ścieżką, która w górskich warunkach mogłaby uchodzić za autostradę. Zgubić się tutaj ciężko, no i paradoksalnie właśnie to wzbudziło naszą czujność. Przemierzaliśmy kolejne metry, rozmawialiśmy i nagle uświadomiliśmy sobie, że przecież na żadnym z mijanych drzew nie było żółtej farby. Nie było nawet śladu po tym, że kiedykolwiek była. Niby droga jest oczywista, ale czasami nie wszystko jest takim, jakim się wydaje. Co jeśli idziemy po jakimś trakcie służącym do zwożenia drewna, a szlak prowadzi gdzieś obok?
Nowy, żółty szlak na Wielkie Jasło mamy na wyłączność
Zdarzało się nam już w przeszłości gubić w kuriozalnych miejscach, więc przystanęliśmy na chwilę i podjęliśmy jedyną logiczną wtedy decyzję – poszliśmy dalej przed siebie. Postanowiłem wreszcie użyć uśpionych do tej pory pokładów rozumu. Wydedukowałem, że to musi być ten szlak, bo… no bo nie może to być żaden inny. Super dedukcja mózgu – dzięki. Fakt był jednak taki, że było w tym myśleniu sporo prawdy. Nic innego nie znajdowało się w okolicy, a nieliczne boczne ścieżki nie pokrywały się z tym, co sugerowała mapa. Kiedy przecięliśmy poprzeczną leśną drogę, wreszcie utwierdziliśmy się w naszej decyzji.
Drzewa niestety już bez liści, co trochę nas smuciło
Wędrowało się bardzo przyjemnie. Pod stopami szeleściły liście, a trasa wznosiła się raczej łagodnie. Tempo mieliśmy bardzo wolne, ale z takim postanowieniem tutaj przyjeżdżaliśmy. Znacząca część trasy prowadzi właśnie w takim leśnym terenie, ale po kilkudziesięciu minutach pojawiają się pierwsze okazje do zobaczenia czegoś więcej niż drzewo. Dalej brakowało na nich żółtych oznaczeń, ale nie martwiło mnie to już wcale. Czułem w kościach, że Wielkie Jasło jest już niedaleko. No, może nie trafiłem trochę z dystansem, ale kierunek mieliśmy prawidłowy.
Teren powoli się otwiera. Po pierwszych opadach śniegu już nie ma prawie śladu
Wyżej napotkaliśmy nieliczne ślady ostatniego ataku zimy, a że wychodziliśmy na szlak w miarę wcześnie, to śnieg był zmrożony i nie musieliśmy (jeszcze) tonąć po kostki w mokrej brei. Nie przeszkadzał nam nawet widok bezlistnych krzaków – jesień była już przecież w odwrocie. Listopad to raczej mało ciekawy miesiąc w ciągu roku. Wiosna to kwitnące łąki i wiecznie załzawione oczy, jeśli ktoś jest alergikiem. Lato to wakacje, jest cieplutko i chce się żyć. Zima gwarantuje białe szaleństwo, a jesień, z tymi wszystkimi kolorami i mgłami bywa zachwycająca. I jest ta czarna owca – listopad. No niby czasami da się go lubić, kiedy zaświeci jeszcze słońce, albo krajobraz pokryje śnieg. Najczęściej jednak to złośliwy dupek, który tylko czeka aż wyjdziemy spod kołdry, żeby poczęstować nas deszczem, lodowatym wiatrem i ogólnym przybiciem.
Pierwsze otwarte widoki cieszą oko
Tym razem pogoda była łaskawa, co przyjęliśmy ze zdziwieniem ale i radością. Fragmenty gdzie występował śnieg trochę nas spowalniały, ale widać już było, jak teren się otwiera. Wielkie Jasło zapraszało nas białą, ubitą ścieżką. Byłem autentycznie ciekawy tego, co nas tam spotka. Czy widoki nas zaciekawią? A może wręcz przeciwnie? Ostatnio jeździmy na wycieczki nie stawiając sobie kompletnie żadnych oczekiwań, co jest rozwiązaniem genialnym w swojej prostocie. Dopiero to, pozwoliło nam się tak w pełni cieszyć całym tym wędrowaniem. Pogodne niebo? Super! Błoto po kostki na szlaku? No trudno. Każde doświadczenie jest ciekawe samo w sobie.
To tylko ja. Podziwiam otoczenie
Kiedy zobaczyliśmy charakterystyczny trójnóg wiedzieliśmy, że właśnie dotarliśmy na szczyt. Podeszliśmy kawałek dalej i rzuciliśmy okiem na otoczenie. Nie powiem, było bardzo klimatycznie i tak jakoś… bieszczadzko. Trudno to do końca wyjaśnić, ale mam nadzieję, że zdjęcia okażą się pomocne. Złote trawy, szumiący wiatr, bezkres pagórków i kompletna pustka. Znaleźliśmy sobie miejsce na niewielkiej połoninie, a żeby schronić się przed wiatrem schowaliśmy się za jedną z choinek. Nadszedł przecież czas by coś zjeść i napić się kawy.
Wielkie Jasło i morze traw. Przyjemne miejsce
Czas mijał przyjemnie, a ja umilałem go sobie zabawą z moim nowym obiektywem. Jestem człowiekiem, który zawsze musi wszystko sprawdzić sam, przetestować i porównać. Wreszcie nadarzyła się taka dobra okazja w terenie i chciałem to wykorzystać. Krążyłem sobie po tej polance i powiem Wam, że Wielkie Jasło wcale mnie nie rozczarowało. Z pewnością ustępuje takim miejscom jak Tarnica, Bukowe Berdo, czy chociażby Połonina Caryńska, ale ma w sobie „to coś”. To nie było nasze ostatnie spotkanie z tym miejscem, bo plan zakładał leniwe dreptanie w okolicy. Najpierw planowaliśmy podejść w kierunku niższego „krewnego”, czyli na Małe Jasło, a wracając chcieliśmy zahaczyć jeszcze o Okrąglik i Fereczatą. Posileni i w dobrych nastrojach ruszyliśmy więc dalej, wybierając teraz czerwony szlak. Ten jest i na mapach, i w terenie.
Skręcamy na czerwony szlak i ruszamy na Małe Jasło
Na zdjęciu powyżej widać dokładnie przebieg naszej dalszej drogi. Lekko się obniżymy, przejdziemy kawałek otwartym terenem wznosząc się nieznacznie, miniemy kolejny pagórek i takim obszernym łukiem dotrzemy w prawo. Małe Jasło znajduje się w centrum kadru, a ta „łysa” plamka po prawej to właśnie miejsce, z którego znowu będzie szansa zobaczyć coś ciekawego. Droga nie sprawiała nam problemów, chociaż śnieg zaczął powoli topnieć. Zamiast przyjemnego zimowego skrzypienia, pojawiło się to znienawidzone, jesienne chlupanie. Czy to jednak jakakolwiek przeszkoda? No nie. Mama w dzieciństwie zabraniała mi taplania się w błocie, a przecież już dawno jestem dorosły i skoro mam ochotę się tym błotem wysmarować, to chyba mogę to zrobić.
W lesie leży jeszcze trochę śniegu, który trochę utrudnia nam marsz
Tuż przed naszym kolejnym celem teren się wypłaszczył, a zima zorganizowała sobie tu jeden z przyczółków. W zacienionych miejscach sporo było jeszcze białego puchu, a obchodzenie tego wszystkiego mijało się z celem. Niestety odwilż zrobiła swoje. Kilka kroków po zmrożonym śniegu, by następnie zapaść się powyżej kostek w mokrej i zimnej kałuży. Wyczekiwaliśmy tylko, kiedy ta pokrywa znowu się załamie, a my po raz kolejny zmoczymy skarpetki. W butach miałem już basen, ale niczym małe dziecko, nawet nie zwracałem na to uwagi. Póki co, nie przeszkadzało mi to jakoś specjalnie. Spacer przebiegał zgodnie z założeniami, więc baaardzo spokojnie szliśmy przed siebie. Droga nie była zbyt długa i wkrótce zameldowaliśmy się tuż koło małej tabliczki z napisem „Małe Jasło”.
Iść, ciągle iść
Podeszliśmy jednak trochę dalej, bo dopiero tam otwierał się przyjemny widok na resztę okolicznych wzniesień. Widać było oczywiście Wielkie Jasło, ale też pobliską Połoninę Wetlińską czy Caryńską. W międzyczasie spotkaliśmy dwie osoby, a jedna z nich nawet taszczyła na szczyt rower. Nie spędziliśmy w tym miejscu jakoś strasznie dużo czasu, bo chcieliśmy jeszcze przejść się w stronę Fereczatej, nim zapadnie zmrok. O tej porze roku, zmierzch nadchodził już koło 15:40, więc nie chcieliśmy przeszarżować i utknąć gdzieś w ciemnym lesie przytuleni ze strachu do jakiegoś równie wystraszonego misia. Planowaliśmy oczywiście ten zachód słońca obejrzeć z Wielkiego Jasła, bo kalkulowaliśmy, że droga na dół nie powinna zająć nam później więcej niż godzinę. Powoli więc wróciliśmy w znane sobie już miejsce i tak, zgadliście – zrobiliśmy sobie kolejną, krótką przerwę.
Pora na kolejną przerwę. Teraz ruszymy w stronę Okrąglika
Niebo było bezchmurne, a słońce przyjemnie grzało nas w plecy, ale pojawiły się i minusy tej sytuacji. Zmarznięta do tej pory pokrywa śniegu i ziemi zaczęła poważnie rozmiękać. Szło się naprawdę powoli i jakoś tak delikatnie zaczął ze mnie ulatywać ten entuzjazm. Bałem się też tradycyjnie, że wywinę tam gdzieś orła, chociaż wtedy na pewno moglibyście oglądać ciekawe zdjęcia.
Okropna breja nie ułatwia miejscami marszu, no ale takie są uroki późnej jesieni
Chociaż było ledwie po czternastej, słońce dawało już otoczeniu specyficzny ciekawy blask. Dni o tej porze roku są krótkie i gdy minęliśmy Okrąglika, zaczęliśmy się zastanawiać czy zdążymy z powrotem. Cóż, ostatecznie postanowiliśmy zrezygnować z dalszego marszu na Fereczatą, zwłaszcza że nie wiedzieliśmy do końca ile czasu miałoby to nam jeszcze zająć. Zdecydowaliśmy się wracać i kończący się dzień pooglądać ze szczytu Wielkiego Jasła.
Tak, znowu ja, ale tym razem o zachodzie
Tam nieustannie hulał wiatr, który jeszcze niedawno wcale nam nie przeszkadzał. Teraz jednak, tuż przed zbliżającą się nocą, przyprawiał nas chwilami o dreszcze. Nie, nie z zachwytu, chociaż krajobraz przybierał piękne barwy. Było po prostu zimno, ale nie ma się co dziwić. Przecież jesień wkrótce ustąpi miejsca kalendarzowej zimie, a w górach ta zmiana przychodzi znacznie szybciej. Na horyzoncie udało mi się wypatrzeć Tatry, ale ich kontur ledwie jawił się spoza delikatnej mgiełki unoszącej się w oddali. Musicie uwierzyć mi na słowo, a jeśli macie ochotę na fotki, to zajrzyjcie do relacji z ostatnich odwiedzin w Bieszczadach. Darek początkowo patrzył w zupełnie złym kierunku (cały on), ale ostatecznie też zobaczył nasze najwyższe pasmo, co z odległości około 170 km jest imponującym wynikiem.
Była sobie jesień. Wielkie Jasło o zachodzie słońca
Z każdą chwilą wiało mocniej. Ziąb okropny, a my dreptaliśmy w miejscu czekając, aż ta kulka świecącego gazu schowa się za horyzont. No, szybciej! Ile można czekać! Zazwyczaj takie chwile są bardzo ulotne i aż chciałoby się, żeby trwały jak najdłużej, ale moje przemoczone stopy były zupełnie innego zdania. Trzeba było wyciągnąć dodatkowe warstwy ubrania, nałożyć kaptur na głowę i czekać dalej. Wcale nie zrobiło mi się jakoś szczególnie ciepło, ale widoki stały się godne tej chwili. Było pięknie!
Zachód słońca na Wielkim Jaśle. Zaczyna wiać przeraźliwie zimny wiatr, więc schodzimy.
Kręcimy się jeszcze chwilę po tej małej, ale cudownie oświetlonej połoninie, chłoniemy widoki, ale ostatecznie postanawiamy powoli schodzić. No dobra, wcale nie powoli. Po pierwsze szybki marsz pozwoli nam się rozgrzać, wśród drzew nie będzie już tak wiało, a po drugie mamy szansę przejść spory kawałek szlaku, nim zmrok pochłonie Bieszczady na dobre.
Ostatnie promienie słońca wskazują nam drogę powrotną
Uwielbiam taką atmosferę. Przejmująca cisza, na górze nikogo poza nami, a my, niczym bohaterowie jakiegoś filmu odchodzimy w blasku zachodzącego słońca. Naprawdę miło poczuć taki klimat, zwłaszcza że góry jak mało co, pozwalają się oderwać od codziennych spraw. Ostatnie promienie muskają już tylko najwyższe wzniesienia w okolicy, co wywołuje uśmiech na naszych twarzach, a my żwawym krokiem ruszamy w dół. Droga mija nam początkowo bez historii, ale tylko do pewnego momentu. Wśród drzew było już dosyć ciemno, a do naszych uszu dobiegło głośne pohukiwanie. Ktoś nas obserwował! Zatrzymałem się i zacząłem błądzić wzrokiem po okolicznych drzewach. Jest! Nieruchoma, wgapiona sylwetka, prezentowała się w tym mroku dosyć upiornie. Wyciągnąłem aparat, zacisnąłem kciuki i… udało się! Sam nie wiem jakim cudem, bo było naprawdę ciemno.
Sowa widziana już po zachodzie. Jakimś cudem udało się jej zrobić zdjęcie
Piękna, wpatrzona sowa odleciała dosłownie sekundę później. Oczywiście z mojej winy, bo chciałem się podkraść trochę bliżej. No cóż, naiwne to z mojej strony. Musiałaby być naprawdę stara, schorowana, ślepa i głucha, żeby mnie nie zauważyć. Mają w końcu świetny wzrok i jeszcze doskonalszy słuch. Mimo wszystko z dumą dołączam do zdjęcie do swojej kolekcji, a samo przeżycie było niesamowite.
Ruszyliśmy dalej w dół szlaku. Było mi już naprawdę ciepło i spokojnie pokonywaliśmy kolejne metry, kiedy nagle zauważyliśmy w oddali człowieka, który kazał nam się zatrzymać i coś do nas mówił. Z kapturem na uszach nie miałem pojęcia o co mu chodzi, ale wkrótce się okazało, że (uwaga!) maluje żółte oznaczenia na drzewach i chciał zapytać, czy dobrze je widać z naszej perspektywy. Ucięliśmy sobie dłuższą i naprawdę ciekawą pogawędkę, dowiedzieliśmy się czegoś na temat wytyczania i oznaczania szlaków i był to naprawdę sympatyczny akcent na koniec dnia.
Wycieczkę na Wielkie Jasło możemy na pewno uznać za udaną, chociaż nie obfitowała wcale w jakieś piorunujące emocję. Może wgapione ślepia sowy stanowiły ciekawy moment, ale całość miała raczej leniwy i spokojny charakter. Może to mi się tak podobało? Jeżeli macie zamiar odwiedzić po raz pierwszy Bieszczady, do czego zachęcam, to pewnie bardziej będą Wam odpowiadały otwarte przestrzenie najpopularniejszych połonin. Jeśli jednak macie je już „odhaczone”, albo po prostu chcielibyście się udać w bardziej spokojne miejsce, to Wielkie Jasło jak najbardziej polecam. Żółty szlak nie powinien stanowić przeszkód, a cała trasa nie jest zbyt wymagająca. Koniecznie zajrzyjcie do galerii, gdzie tradycyjnie więcej zdjęć z tego wyjazdu. Zerknijcie, czy Bieszczady i Wielkie Jasło przypadłyby Wam do gustu.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
Bardzo fajny szlak, na którym przeważnie jest mało osób. Ja w tamtym roku ze znajomymi byliśmy na Okręgliku i później szliśmy w kierunku Małej Rawki. Dosyć długa trasa, bo miała chyba z 30 km, ale ciągle idzie się lasem. Dla jednych będzie to atut dla drugich minus. Nam się jednak bardzo podobało i poranek w takim lesie, gdzie wszystko paruje jest świetne. Czekam na wasze kolejne podróże i życzę powodzenia w kolejnych wyjazdach!
Wszystko pięknie, tylko dlaczego prawie na każdym zdjęciu są ludzie? Wiem, że taka teraz moda. Ale wiem też, że zdjęcia umiecie robić. 🙂 Pozdrawiam!
Wielkie Jasło odwiedziliśmy pokonując Czerwony Szlak ze Smerka do Cisnej w ostatnim tygodniu września.Trasa mniej popularna,ale pierwszych turystów spotkaliśmy dopiero na Okrągliku i to jeden z większych plusów tej trasy.W tym roku jedziemy w Bieszczady o tej samej porze,a Wasze wpisy będą główną wytyczną w ustalaniu tras wycieczek.Zwrot zawarty w tekście”użyć uśpionych do tej pory pokładów rozumu” – mistrzostwo.Pozdrawiam i dziękuję.
Tak, Jasło też mnie tym zaskoczyło 🙂 Było cicho, spokojnie i akurat mieliśmy super pogodę 🙂 Dzięki i pozdrawiam!
W tym roku po raz pierwszy zagłębiłam się w tę część bieszczadzkich krajobrazów i Jasło mnie absolutnie oczarowało. Byłam tam zaraz na początku września, więc turystów było jeszcze wszędzie sporo, ale na trasie spotkaliśmy dosłownie kilka osób. Głównie wędrówka w ciszy i samotne pół godziny na szczycie, to jest to czego mi w górach potrzeba 🙂 Na pewno w tym roku wrócę w te rejony, żeby powędrować trochę dalej 🙂
To prawda, Jasło jest dosyć popularne, ale to ciągle nic w porównaniu z pozostałymi połoninami. Jak się tam trafi w odpowiednim czasie, to jest cicho i spokojnie. Dla mnie naprawdę świetne miejsce 🙂
Wybieraliśmy się na Jasło i Okrąglik w sierpniu, ale ostatecznie wygrał Worek Bieszczadzki 😉 koniecznie musimy nadrobić Bieszczady jesienią, napatrzeć się nie mogę!
Chyba dobry wybór, bo chociaż pewnie więcej ludzi na szlaku, to na pewno bardziej widokowo 🙂 Wielkie Jasło jest tak trochę na uboczu i to też ma plusy. Żałujemy, że ta jesień była już taka bezlistna, ale dobre i to 😀
Z niecierpliwością czytałam ten wpis, czekając, aż znajdziecie się na Fereczatej i pokażecie choć jedno zdjęcie z tamtego miejsca, a tu… lekkie rozczarowanie. Ale nic to, może mimo wszystko kiedyś tam się znajdziecie (zresztą, zdjęcia nie oddają charakteru „tego czegoś”, co na żywo oczy widzą). Sama w tym roku byłam na tym szlaku, tylko że z innej strony wędrówka rozpoczęta, a pierwszy punkt widokowy, czyli Fereczata – zachwycający! Takiego miejsca w Bieszczadach jeszcze nie znalazłam, mnie i trzy inne osoby urzekło. : ) Miło się czyta Wasze wpisy i wędruje po górach, które są „gdzieś w moich snach, daleko stąd…” Wielu niesamowitych wspomnień z kolejnych wypraw! 🙂
Oh nie, czyli z Fereczatej jest piękny widok? Niestety trochę się obawialiśmy, że nim tam dojdziemy, to zapadnie już zmrok. W przypadku tej wycieczki nie chcieliśmy sobie urządzać gonitwy, ale za to spokojnie pospacerować. Fereczata zostanie na przyszłość 🙂 Dzięki, życzymy tego samego!
Ależ przecudne zdjęcia! Akurat w ogóle mnie to nie zaskakuje w Waszym przypadku 😉 Wnioskuję o to, by w Nowym Roku pójść się gdzieś razem poszwędać!
Dzięki! Było naprawdę klimatycznie, chociaż wcale nie liczyliśmy na dużo 🙂 Jestem jak najbardziej za 🙂