Małołączniak przez Przysłop Miętusi – w taki sposób zamierzaliśmy rozpocząć tatrzańskie lato.
Nareszcie! Może zabrzmię jak maruda, co nie byłoby znów tak dalekie od prawdy, ale nie przepadam za latem i tymi męczącymi temperaturami. Nie przekonują mnie ani opalenizna, długie dni, wakacyjne miłości, ani nawet siatkówka plażowa kobiet. Niektórym się pewnie teraz naraziłem. Czekam jednak mimo wszystko na tę porę roku z dosłownymi wypiekami na twarzy, bo jest coś, co sprawia, że jestem w stanie przymknąć oko na wszystkie niedogodności. W końcu to czas, w którym w Tatrach znikają ostatnie płaty śniegu, a my jako „zieloni” turyści, możemy wreszcie ruszyć na szlaki. To też ten moment, w którym Darek, chyba jako ostatnie stworzenie w tej części Europy, budzi się ze snu zimowego. Kiedy prognozy zaczęły wskazywać na piękną pogodę, a mój marudny dotychczas towarzysz podzielał mój entuzjazm, rozpoczęliśmy wertowanie tatrzańskich map w poszukiwaniu celu wycieczki.
Po zaskakująco krótkiej dyskusji, zdecydowaliśmy się na Czerwone Wierchy. Miało być na tyle krótko, żebyśmy gdzieś na szlaku nie padli, ale na tyle zajmująco, żeby w ogóle opłacało się nam tłuc te 4 godziny samochodem. W końcu miała być to pierwsza tegoroczna wycieczka w Tatry i nie chcieliśmy przeszarżować. Sam masyw znaliśmy już z pewnej jesiennej wycieczki, dlatego chcieliśmy postawić na nowości. W planach mieliśmy więc wyjście na Małołączniak przez Przysłop Miętusi, a następnie zejście do Doliny Kościeliskiej. Liczyliśmy na ładne widoki i interesujący szlak, a jak to w przypadku nowinek bywa, ciekawość zżerała nas już od samego początku.
Darek głośno odetchnął, kiedy wreszcie zameldowaliśmy się na jednym z parkingów w miejscowości Kiry. Nie wiedzieć czemu, ciągle nie może się przekonać do jazdy jako pasażer. Mimo późnej już pory, bo na miejscu zjawiliśmy się koło 11, ciągle było jeszcze sporo wolnych miejsc. Zarzuciliśmy ciężkie plecaki i skierowaliśmy swoje kroki w stronę Doliny Kościeliskiej. To popularne, spacerowe miejsce w Tatrach, gdzie spotkać można naprawdę cały przekrój turystów, ale my początkowo mieliśmy nieco ambitniejsze plany.
W świetnych nastrojach ruszamy w kierunku Doliny Kościeliskiej
Już samo wejście do doliny może się podobać, a ten szeroki i otwarty teren, którym przyszło nam maszerować, nosi nazwę Wyżniej Kiry Miętusiej. W zasadzie to w okolicy sporo obiektów, które noszą miano „Miętusich”, bo już po kilkunastu minutach porzuciliśmy zielony szlak i wybraliśmy oznaczenia czarne, prowadzące przez Dolinę Miętusią, do Przysłopia Miętusiego. No, a tam jeszcze znajduje się polana, która wcale nie zaskoczy was oryginalną nazwą, bo niespodzianka – jest Miętusia. Jakby tego było mało, to trasa prowadzi wzdłuż potoku, którego nazwy już, dla dobra tej relacji, nie wymienię.
Wyżnia Kira Miętusia
Było już przed południem, co uchodzi pewnie za skandaliczną porę na rozpoczynanie tak długich wędrówek, ale w tym szaleństwie miała być metoda. Dosyć szybko znaleźliśmy dogodne miejsce i postanowiliśmy zrobić sobie dłuższą przerwę. Nie, żeby te pół godziny marszu nas jakoś skrajnie wycieńczyło, ale po prostu byliśmy nieopisanie wręcz głodni po całej tej przedłużającej się podróży samochodem. Zapasów energii nigdy dość, zwłaszcza że w proponowanym przez nas wariancie, w drodze na sam tylko Małołączniak, pokonać trzeba jakieś 1250 m przewyższeń. Sporo, a to nie koniec.
Pogoda dopisuje, a my z ciekawością wyczekujemy następnych punktów na trasie
Czarny szlak oznaczony jest przyzwoicie, a w dodatku ścieżka jest szeroka i wyraźna, więc nie sposób się zgubić. Do plusów zaliczyć można na pewno to, że zaskakująco sporo widać, jak na szlak poprowadzony na tak mizernej wysokości. Nie są to oczywiście panoramy na miarę największych szczytów, ale z każdym kolejnym krokiem, w polu widzenia pojawia się coś nowego, a Kominiarski Wierch coraz mocniej przyciąga wzrok. Najciekawszym chyba jednak punktem na tym krótkim fragmencie szlaku jest Zawiesista Turnia. W drodze na Przysłop Miętusi, wznosi się dumnie po naszej lewej stronie i mimo niewielkiej wysokości, prezentuje się naprawdę okazale. Minusy są natomiast oczywiste – trzeba podchodzić do góry, co w połączeniu z prażącym słońcem, okazało się całkiem niewdzięcznym zajęciem.
Już tylko kroki dzielą nas od dotarcia na Przysłop Miętusi
No i tak zlani potem, męczyliśmy kolejne metry. Kiedy przetarłem załzawione oczy, ujrzałem wreszcie w oddali cel naszej wycieczki – masyw Czerwonych Wierchów z Małołączniakiem na czele. Z tej perspektywy wzniesienia te wyglądały naprawdę imponująco, a wrażenie robiły zwłaszcza północne urwiska. To tam właśnie mieliśmy iść, chociaż niezupełnie wiedzieliśmy, którędy dokładnie. Darek dał się chyba ponieść emocjom, wymyślając co chwilę coraz to trudniejsze warianty, które ostatecznie wpisałyby nas do annałów taternictwa polskiego. No nie, aż tak strasznie nie jest, chociaż z daleka trudno zlokalizować Kobylarzowy Żleb, którym prowadzi szlak.
Małołączniak z Przysłopia Miętusiego pokazuje się na chwilę. To ta kopka pierwsza od lewej. W centrum Krzesanica
W międzyczasie dotarliśmy na Przysłop Miętusi, gdzie w zasadzie się nie zatrzymywaliśmy. To nic innego, niż niewielka przełęcz. Ot, zrobiliśmy parę zdjęć, potwierdziliśmy sobie nawzajem, że „to chyba tu”, po czym skierowaliśmy się na południe wzdłuż niebieskich oznaczeń. Te miały nam już towarzyszyć aż na szczyt Małołączniaka. Prowadziła tędy tzw. Hawiarska Droga, czyli nic innego jak stary trakt górniczy, którym zwożono rudę żelaza w kierunku Doliny Małej Łąki. Zawładnęła wtedy nami jakaś dziwna ciekawość, więc momentalnie zanurzyliśmy się w lesie i poszliśmy dalej. Sama polana chyba trochę mnie rozczarowała, bo liczyłem na jakieś „wow”, a skończyło się na „no fajnie, idziemy dalej?”. Może wpływ na to miało ostre słońce, które trochę psuło nam widoki.
Opuszczamy Przysłop Miętusi i ruszamy na Małołączniak. Pożegnalny widok na Zawiesistą Turnię.
Zrobiło się niepokojąco płasko. Co prawda ucieszyło nas to, że między drzewami było chłodniej, ale do pokonania mieliśmy jeszcze masę przewyższeń, a ścieżka momentami wręcz się obniżała. Nie trzeba być geniuszem, żeby się zorientować, co to oznacza. Czekała nas stromizna w dalszej części Hawiarskiej Drogi. Nawiasem mówiąc, to ten odcinek był chyba najmniej ciekawy z całej zaplanowanej tego dnia trasy. Co by jednak nie mówić, jak dotąd wycieczka wyjątkowo nam się podobała, a kiedy między roślinnością zaczęły pojawiać się widoki, nasze nastroje jeszcze się poprawiły.
Coraz wyżej i coraz ładniej
Ale nie na długo. Początkowo nieśmiało, jakby testował naszą wytrwałość, a później już na całego, szlak zaczął piąć się do góry. Tempo mieliśmy raczej należące do grupy tych umiarkowanie wolnych. Żar lał się z nieba, wiec często przystawaliśmy by napić się wody, a ja coraz mocniej czułem, że to nie jest mój najlepszy dzień. „To co, po łyczku?” – taki był mój sposób, żeby trochę spowolnić rozpędzonego Darka i nieco zniwelować dzielący nas dystans. Dyszałem już jak lokomotywa, a przecież nie dotarliśmy jeszcze nawet do Kobylarzowego Żlebu! Żeby więc jakoś ten kryzys przetrwać, spowalniałem nasz marsz niezliczonymi przerwami na picie i zdjęcia.
Jeszcze tylko miniemy Kobylarza i wkroczymy do żlebu. W oddali Babia Góra
Te nie są może specjalnie udane, a wszystko za sprawą słońca świecącego w pobliżu kadru. Wyjątkowo szkoda, bo im bliżej Kobylarza się znajdowaliśmy, tym lepszy mieliśmy widok na rosnące coraz bardziej szczyty. Nie będę silił się na opisywanie wszystkich elementów panoramy, bo tych jest cała masa, ale chcę zwrócić waszą uwagę głównie na kilka rzeczy. Bardzo upraszczając, pierwsza, to Wielka Świstówka. To wielki kocioł polodowcowy, otoczony z trzech stron przez niemal pionowe ściany. Nad nim znajdują się dwie, podwieszone dolinki. Pierwsza i ta bliższa nam, wciśnięta pomiędzy zbocza Małołączniaka, a Krzesanicy, to Dolina Litworowa. Druga, znajdująca się u podstawy ścian Krzesanicy i Ciemniaka, to Dolina Mułowa. Wspominam o tym głównie dlatego, że widok ten urzeka, a i w towarzystwie będziecie mogli się pochwalić. Taka wiedza to już coś!
Początek Kobylarzowego Żlebu. Widok robi na nas wrażenie
Udało nam się też zlokalizować wreszcie Kobylarzowy Żleb i już mniej więcej wiedzieliśmy, którędy dostaniemy się na górę. Szlak prowadzić nas miał wyjątkowo malowniczym terenem, którego chyba próżno szukać w Tatrach Zachodnich. No, a już na pewno po polskiej stronie. Wkroczyliśmy na głazy wyznaczające ścieżkę, po czym mozolnie i powoli zaczęliśmy się piąć do góry. Po moim chwilowym kryzysie nie było już śladu, chociaż podejście zdawało się nie mieć końca. Sam żleb, to mówiąc obrazowo, taka wklęsła „rynna”, ograniczona z dwóch stron przez te bardziej wypukłe formacje i ściany.
Nie będę ukrywał, że wyjątkowo nam się tam podobało, dlatego tempo mieliśmy raczej spacerowe. To pozwoliło nam nie tylko na zrobienie kilku fajnych zdjęć, ale też na utrzymanie naszego tętna w miarę rozsądnych zakresach. Szło się więc do góry bardzo komfortowo, a w miarę nabierania wysokości teren robił na nas coraz większe wrażenie. Widać było coraz wyraźniej, jaki potężny ten żleb jest, a i panoramy robiły się przyjemniejsze.
Końca nie widać
Niektórych ucieszy pewnie fakt, że ten niebieski szlak na Małołączniak jest zdecydowanie mniej popularnym wariantem dostania się na Czerwone Wierchy, niż choćby ten przez Dolinę Kondracką. Spotkaliśmy w tym czasie naprawdę nieliczne osoby i po części odpowiada za to pewnie nasza późna pora wyjścia na szlak, ale też jeden, szczególny fragment drogi. Strzelam, że chodzi o łańcuchy w Kobylarzowym Żlebie, które mogą pewnie pełnić funkcję odstraszacza, bo sama droga na szczyt jest naprawdę ciekawa. Osobiście nie mogłem się tego fragmentu doczekać, chociaż Darek chyba nie podzielał mojego entuzjazmu.
Łańcuchy w Kobylarzowym Żlebie
Łańcuchy w Tatrach Zachodnich, to rzadko spotykany element krajobrazu, więc nawet nie wiedzieliśmy, czego się po szlaku na Małołaczniak spodziewać. Kiedy dotarliśmy do ubezpieczonej nimi płyty, przepuściliśmy schodzącego turystę, po czym dla dobra mojego i relacji… puściłem Darka przodem. Otóż wnioski są takie, że pod pewnymi warunkami nie ma się czego bać. Jeżeli w żlebie jest sucho i wychodzicie do góry, to te łańcuchy nie są tam nawet specjalnie potrzebne. Pierwsza część prowadzi połogą płytą, która może sprawiać wrażenie gładkiej, ale w rzeczywistości spokojnie znaleźć tam można miejsce dla stóp i rąk.
Teraz moja kolej
Później szlak zakręca i wyprowadza na kolejną płytę, która jest już bardzo dobrze urzeźbiona. Kłopoty mogą się jednak zdarzyć po opadach lub przy zalodzeniu, zwłaszcza na zejściu. Wtedy łańcuchy mogą okazać się niemałą pomocą. Same kamienie mogą też sprawiać wrażenie wyślizganych, więc wypada zachować czujność. Tradycyjnie już dodam, że pokonywanie takich trudności pod górkę jest łatwiejsze, więc warto wziąć to pod uwagę przy planowaniu trasy. No, a jeśli fotki was przerażają, to pamiętajcie, że na zdjęciach wszystko wygląda nieco dramatyczniej.
Najtrudniejsze już za nami
Kiedy uporaliśmy się z łańcuchami w Kobylarzowym Żlebie, przypuszczaliśmy już, że nic nas w drodze na Małołączniak nie zatrzyma. Gdybyśmy tylko wiedzieli wtedy, jak bardzo to jeszcze daleko… Otóż szlak zmienił swoje oblicze, a wszechobecne rumowiska skalne zamieniły się w przyjemną dla oka zieleń. Ciągle było stromo, toteż ścieżka zakosami prowadziła do góry, by ostatecznie wyprowadzić nas na Czerwony Grzbiet. Tam, bardzo niesłusznie uznaliśmy, że na Małołączniak to już tylko rzut kamieniem, więc warto zrobić sobie dłuższą przerwę, świętując sukces, jakim było pokonanie tylu przewyższeń. Znaleźliśmy jakiś trawiasty kawałek przestrzeni i sięgnęliśmy głęboko do plecaków, szukając czegoś do zjedzenia. Wszystko to z widokiem na Giewont, który z tej perspektywy wyglądał na naprawdę interesującą górę. Wkrótce przez Tatry niósł się zapach kabanosów i… coli. Nie oceniajcie.
Giewont wygląda wyjątkowo interesująco
Widoki może nie powalały, ale całkiem interesująco było rzucić okiem w kierunku położonych na północy dolin. Uśmiechałem się pod nosem myśląc, o ile wyżej się teraz znajdujemy. Panorama jest ciekawa też ze względu na to, że bardzo dobrze widać Zakopane i pozostałe miejscowości otulające Tatry od tamtej strony. No, a kiedy już wypoczęliśmy, zerwaliśmy się na nogi i postanowiliśmy dokończyć dzieła. I wtedy się zaczęło. Z perspektywy szlaku kompletnie tego nie widać, ale podejście Czerwonym Grzbietem na Małołączniak ciągnie się do tego stopnia, że w moich „świętych” zazwyczaj ustach, pojawiły się wyrazy uznane powszechnie za obelżywe. Dwa razy myślałem, że ten kolejny garb to szczyt i dwa razy góra sobie ze mnie zadrwiła.
Czerwony Grzbiet i niekończący się marsz na Małołączniak
„No to są chyba jakieś żarty?” – wypaliłem już całkiem zrezygnowany do Darka. Okazuje się, że po wyjściu ze żlebu trzeba ciągle pokonać jeszcze jakieś 250 metrów przewyższeń, co nie jest dużą wartością, ale potrafi „dobić”, kiedy z nadzieją wypatrujemy wierzchołka. No ale innej rady nie ma – trzeba iść, chociaż po drodze kolejne spiętrzenia oszukują człowieka, robiąc mu złudną nadzieję. Kiedy wreszcie się udało, odsapnąłem z ulgą i zaproponowałem, żeby posiedzieć dłużej na szczycie Małołączniaka.
Nie mogło zabraknąć fotki szczytowej. Jest naprawdę miło
W mojej prywatnej opinii, to właśnie z niego rozpościera się najładniejsza panorama w masywie Czerwonych Wierchów. Doskonale widać Tatry Wysokie, a jeśli macie już trochę obycia z tym pasmem, to bez trudu rozpoznacie m.in. Granaty, Świnicę, Mięgusze, czy Rysy, ale też odsunięty nieco na bok Krywań. Jeżeli najedziecie na te charakterystyczne strzałeczki, to poznacie nazwę i wysokość wskazanego szczytu, ale także dzielący go od nas dystans.
Panorama z Małołączniaka
Pierwotnie mieliśmy iść też na położoną nieco niżej Kopę Kondracką, tak po prostu żeby ją odhaczyć, ale pokonana droga i upał mocno nadszarpnęły nasze siły. Wydawało nam się, że przełęcz pod nami jest płytka i spacer byłby formalnością, jednak na miejscu nie byliśmy już tego tacy pewni. Byliśmy tam za to w przeszłości, więc bez żalu zrezygnowaliśmy z tej „ćwiartki” masywu, oddając się błogiemu wypoczynkowi. Jeszcze raz panorama, tym razem w szerszym wydaniu.
Małołączniak i panorama ze szczytu
Pierwszą część trasy uznaliśmy jednogłośnie za niezwykle atrakcyjną, a co ucieszyło nas jeszcze bardziej, zdecydowaną większość przewyższeń mieliśmy już za sobą. Pożegnaliśmy Małołączniak i ruszyliśmy w kierunku Krzesanicy, gdzie co prawda jest trochę pod górkę, ale szybko uwinęliśmy się z kłopotem. Na szczycie przywitał nas widok niezliczonych, kamiennych kopczyków, a my zaczęliśmy krążyć w pobliżu północnego, pionowego urwiska. Pamiętam, jak to miejsce zrobiło na nas wrażenie w przeszłości, więc postanowiliśmy odtworzyć jedno z archiwalnych zdjęć – Darek ze ścianą w tle. Chwilę spieraliśmy się, w którym to miejscu dokładnie było, ale ostatecznie, bardzo niechętnie musiałem mu przyznać rację. Tym razem, zdecydowaliśmy się na szerszy niż wtedy kadr.
Ściana Krzesanicy, no i Darek.
Drugą część wycieczki zamierzaliśmy przejść na całkowitym luzie, dlatego powoli, uważnie się rozglądając, maszerowaliśmy w stronę Ciemniaka. Jeżeli traficie na dobrą pogodę, to z Czerwonych Wierchów zobaczycie także Niżne Tatry, no i pozostałe, odległe szczyty Tatr Zachodnich. Szlak prowadzi przez dłuższy czas powyżej 2000 metrów, co sprawia, że naprawdę warto się tu wybrać. Nas czekały tymczasem kolejne nowości, bo zamierzaliśmy się bliżej zapoznać z zielonym szlakiem prowadzącym przez Dolinę Tomanową na Halę Ornak. Nie pozostało nam więc nic innego, jak po prostu zejście, kiedy nagle do moich uszu dobiegł dźwięk… skrzypiec.
Z Ciemniaka schodzimy w kierunku Chudej Przełączki
Co prawda słońce naprawdę mocno grzało w głowę, ale aż tak? Za chwilę do skrzypiec dołączył rytmicznie stukający bęben, a wkrótce przez góry zaczęła nieść się warstwa tekstowa. Z kontekstu romantycznej piosenki wynikało, że: „on jo kocho i łona jego tyż kocho”. Nie, żebyśmy byli jakimiś smutasami i zaczytywali wolne chwile Norwidem, ale góralo-disco trochę przeszkadzało nam w wyciszeniu się. Widok papierosa też. Dlatego po prostu zrobiliśmy sobie kolejną przerwę. Mogliśmy dzięki temu rzucić okiem na Małołączniak i opadający Czerwony Grzbiet, którym prowadziła nasza trasa. Na zdjęciu niżej widać nawet malutką ścieżkę, wychodzącą z Kobylarzowego Żlebu. Ten, wydaje się naprawdę stromy, więc trochę się zdziwiliśmy, że tak gładko nam poszło. A tak nawiasem mówiąc, to za datę wynalezienia słuchawek, ekhm, uznaje się często rok 1910.
Czerwony Grzbiet, opadający ze szczytu Małołączniaka. Po lewej widać ścieżkę prowadzącą z Kobylarzowego Żlebu
Zwiększyliśmy czujność, bo nasza trasa ostro teraz zakręcała. Porzuciliśmy czerwone i zaczęliśmy podążać za zielonymi oznaczeniami. No i powiem wam, że zrobiło się wyjątkowo ciekawie. Nawet małomówny zazwyczaj Darek, co chwilę komplementował matkę naturę, za rzeźbę terenu, w którym się poruszaliśmy. Ciekawie wyglądał Kominiarski Wierch, chociaż świecące za nim słońce mocno psuło nam obserwacje. Wzrok przyciągały też Wysoka Turnia (ta bliższa) i Upłazkowa Turnia. To te dwie charakterystyczne, bliźniacze formacje na zdjęciu.
Wysoka Turnia i Upłazkowa Turnia
Szlak trawersem prowadził nas na południe i chociaż wysokość wytracaliśmy początkowo raczej nieznacznie, to nie mieliśmy nic przeciwko takiej wędrówce. Chyba nawet nie spodziewałem się, że otoczenie będzie takie ciekawe. Bo z jednej strony mieliśmy jasne, wapienne ściany, a z drugiej, wyrastający ponad Dolinę Tomanową Smreczyński Wierch. No dobra, Tomanowy Wierch i Wielka Kamienista też tam są, ale to właśnie dwuwierzchołkowy Smreczyński skutecznie kradnie wzrok. Jak więc zapewne się domyślacie, wcale nie podkręcaliśmy tempa, co wielokrotnie zdarzało się nam w przeszłości podczas drogi powrotnej.
Smreczyński Wierch, wznoszący się nad Dolinę Tomanową. Naprawdę mi się spodobał
W oddali widać było już ścieżkę, która miała nas wprowadzić w las, ale dalej znajdowaliśmy się znacznie wyżej. Kiedy teren zaczął wreszcie opadać, wzmocniliśmy koncentrację, bo miejscami luźne kamienie ograniczały pewność naszych kroków. Ciągle było jednak ładnie, a widok Tomanowych Rzędów, wznoszących się nad nami, nie pozwalał mi do końca skupić się na marszu. Ten, oczywiście chciałem sobie ułatwić, przecinając kawałek trasy na przełaj. Okazało się to fatalnym pomysłem, którego pożałowałem już kilka kroków dalej.
Czy mogę pisać do Ciebie maile?
To bardziej wiadomości od górskiego znajomego. Poinformuję Cię o nowych wpisach i filmach, żeby nie zdarzyło Ci się niczego przegapić.
Podłoże pokryte było dziwnymi, czerwonymi kamyczkami, które okazały się niesamowicie niestabilne, a ja przy każdym ruchu zsuwałem się z nimi niżej. Ostatecznie zamiast zaoszczędzić zawrotne 10 metrów, straciłem sporo czasu i nerwów. Internet podpowiada, że za zabarwienie tego rumoszu odpowiadają rudy żelaza.
Tomanowe Rzędy nad Darkiem
Z ulgą przyjęliśmy fakt znalezienia się w Dolinie Tomanowej. Wreszcie, między drzewami, zrobiło się chłodniej, bo do tej pory bliskość nagrzanych skał działała dodatkowo jak piekarnik. Darek nawet wykorzystał obecność strumienia, żeby trochę się schłodzić i tak w świetnych nastrojach zmierzaliśmy już w kierunku Hali Ornak. Tam też nas jeszcze nie było, więc tym milej siedziało nam się na jednej z ławek. Postanowiliśmy zrobić ostatnią już tego dnia przerwę, podsumowując dotychczasowe wejście na Małołączniak i uroki trasy.
Schronisko na Hali Ornak
To, co rzuca się w oczy, to przede wszystkim Błyszcz, którego dalej nie uważam za żaden szczyt, no i najwyższa w Tatrach Zachodnich – Bystra. Z tej perspektywy wyglądają wyjątkowo imponująco, ale też zdają się być strasznie odległe. Byliśmy tam już w tamtym roku, więc towarzyszyły nam teraz ciekawe uczucia. Chyba zawsze w takich chwilach przypominamy sobie przebieg trasy, panoramy ze szczytu i nawet samo to, że tam wleźliśmy. Lubię tak przywoływać wspomnienia, a teraz klimat był ku temu idealny. Słońce bowiem powoli zaczęło się obniżać i nasze szaleńczo wręcz późne wyjście na szlak, miało zacząć teraz przynosić efekty.
Tęsknym wzrokiem patrzymy na Błyszcza i Bystrą. Oświetlenie robi się coraz ciekawsze
Nadeszła pora na totalny relaks. Po zmordowaniu sporej ilości przewyższeń, czekał nas już tylko spacer Doliną Kościeliską i to w atmosferze kończącego się dnia. Nigdy tu jeszcze nie byłem, ale zdradzę wam, kto był – Darek. Tak, sam we własnej osobie, ale był wtedy małym pacholęciem, które nawet nie podejrzewało, że znajdzie się kiedyś na wierzchołku Bystrej, którą tak dobrze stąd widać. Dlatego przywoływał osnute mgłą czasu wspomnienia, a ja w towarzystwie tej narracji, zachwycałem się klimatem.
W Dolinie Kościeliskiej jest pięknie, zwłaszcza o takiej porze dnia
Spacer doliną nie stwarza żadnych kłopotów, więc jeżeli nie chcecie podążać naszymi śladami wspinając się na Małołączniak i Czerwone Wierchy, to namawiam do wizyty przynajmniej tutaj. Ścieżka jest wygodna, szeroka i typowo spacerowa, a przy tym otoczenie nie jest tak nudne i jednostajne, jak choćby w pobliskiej Chochołowskiej. Wszystkich fanów tej drugiej doliny z góry przepraszam za te słowa, no ale sami zobaczcie.
Widoki są coraz lepsze, a my powoli pokonujemy trasę
Atrakcji, które zapewnia Dolina Kościeliska, jest naprawdę sporo, bo przecież można odbić na Halę Stoły, do Wąwozu Kraków, czy zerknąć do Jaskini Mroźnej. Sprawdźcie szczegółowy opis, jeśli nie wierzycie, tam wszystkie konkrety. Jest tu co robić, nawet jeśli nie zamierzacie zdobywać szczytów, czy wybraliście się tylko na rekreacyjny spacer z dziećmi. To też chyba świetny sposób, żeby zaliczyć takie pierwsze, górskie zejście o zachodzie. Klimat jest niesamowity, a że było niemal kompletnie pusto, to z wypiekami na twarzy wracaliśmy na parking. A może te wypieki to od słońca były? Nie ma znaczenia – było pięknie.
Dolina Kościeliska w ostatnich promieniach słońca. Jest pięknie
Trasa, którą przeszliśmy, liczyła lekko ponad 21 kilometrów i zajęła nam około 9 godzin, wliczając w to już przerwy. Tych sobie wcale nie żałowaliśmy, a i tempa też jakoś mocno nie podkręcaliśmy. Pokonaliśmy w tym czasie około 1540 metrów przewyższeń, co jest całkiem fajną wartością, zwłaszcza biorąc po uwagę, że był to nasz pierwszy, tatrzański wyjazd w tym roku. Szlak w tym wariancie jest niesamowicie wręcz różnorodny. No bo najpierw zaczyna się standardowo i wkraczamy w dolinę, pokonujemy piętro reglowe, nikniemy na chwilę w lesie, by następnie przez Kobylarzowy Żleb dostać się na Małołączniak. Potem zaliczamy efektowny spacer Czerwonymi Wierchami, a i samo zejście zielonym szlakiem do Doliny Tomanowej pełne jest uroku. Wisienką, lub truskawką jeśli ktoś woli, na torcie jest fakt, że Dolina Kościeliska też może się podobać i wcale nie dobija po całym dniu na szlaku.
Wyżnia Kira Miętusia o zachodzie
Same łańcuchy w drodze na Małołączniak nie są specjalnie straszne, a jeśli będziecie mieć dobrą pogodę, to powinno się obyć bez przygód. Może to dobry sposób, żeby zapoznać się z tego typu ubezpieczeniami na szlaku, zanim ruszycie gdzieś wyżej? Wycieczka taka wymaga już jednak w miarę przyzwoitej kondycji i pewnej pogody. Późne wyjście na szlak, takie jak nasze, jest w lecie ryzykowne, głównie ze względu na popołudniowe burze. Może więc dla własnego spokoju, lepiej wyjść na szlak zgodnie z górskim kanonem – o świcie. Podsumowując, wycieczka niesamowicie się nam podobała i śmiało ją polecamy, a dodatkowe plusy to fakt, że pozwala na zrobienie pętelki, co dla niektórych ma duże znaczenie. Nie rozczarujecie się!
Małołączniak przez Kobylarzowy Żleb – informacje praktyczne
- Małołączniak (2096 m n.p.m.) to jeden z czterech szczytów w masywie Czerwony Wierchów, który moim skromnym zdaniem, gwarantuje najładniejszą panoramę.
- Szlak w powyższym wariancie, to pętla o długości około 21 km, w czasie których pokonać trzeba ponad 1500 metrów przewyższeń. Prognozowany czas marszu to około 9 godzin.
- Samochód można zostawić na jednym z płatnych parkingów w miejscowości Kiry. Istnieje również możliwość dojazdu z centrum Zakopanego, korzystając z kursujących busów.
- W końcowym fragmencie podejścia na szczyt, trzeba pokonać niemal 700 metrów w pionie, na dystansie 2 kilometrów.
- W Kobylarzowym Żlebie krótki odcinek trasy jest ubezpieczony łańcuchami.
- Trasa z Przysłopia Miętusiego, chociaż długa, to niesamowicie różnorodna i widokowa.
- Jeżeli nie masz zamiaru zmagać się z trudami tej trasy, śmiało możesz wybrać się na spacer przez Dolinę Kościeliską.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
Szliśmy tą trasą w lipcu 2020 r. z 4 dzieci (8,8,5,6 lat) – strasznie dała nam w kość. Było przeraźliwie zimno i wietrznie ( okolice 2 stopni powyżej zera). Sam szczyt, tak jak mówisz, jakby się wiecznie oddalał. W takich warunkach jakie mieliśmy to potrafi dobić każdego. Na szczęście panorama wspaniała i wynagradza trudy wycieczki, ale mimo wszystko to jedna z cięższych wypraw na jakich wtedy byliśmy. W tym roku mamy na celowniku Przełęcz Krzyżne – w takim samym składzie 😉
Następnym razem wybierzcie się przez Staników Żleb, w Kirach trzeba odbić na czarny szlak, a potem na czerwony. Warto, bo zanim się schodzi na Przysłop Miętusi wychodzimy wyżej i są fajne widoki.
Dolina Tomanowa – bajka! Jestem zaskoczona, że Przysłop Miętusi był dla Was obojętny, bo to jedno z moich ulubionych miejsc. Pytanie czy podeszliście powyżej pachoła, bo stamtąd już całkiem ładnie widać Giewont i masyw Czerwonych 🙂 Za to z podejściem Czerwonym Grzbietem na Małołączniak zgadzam się w 100%, też sobie tak z nami pogrywał i też wlekliśmy się tam w upalny, letni dzień.
No coś tam po tym Przysłopiu pokrążyliśmy, ale nie wyrwało mnie z butów. Strzelam, że przez ostre słońce, bo było koło południa i niechętnie podnosiłem wzrok w tamtym kierunku. A z podejściem na Małołączniak to serio się przeliczyłem 0 idzie się i idzie 😀
Nie byłam w okolicy z milion lat! To jest ten minus świetnej pogody – wszędobylskie, upierdliwie prażące słońce
A jak trasa się duży i podrzuca fragmenty, które każą myśleć, że to już, już za momencik, to nie cierpię. ? Górołazi mają coś z masochistów. ?
I to ciągłe oszukiwanie siebie – „jeszcze tylko kawałeczek” 😀 Mimo wszystko dosyć szybko się o tym zapomina, jak już się człowiek dowlecze na szczyt 🙂
Popieram, z Małąłączniaka jest najładniejszy widok 😉 A Tomanową nigdy nie szłam, bo wydaje mi się, że tam się robi jakieś kółko niepotrzebnie
Tak, zatacza się taki spory okrąg. Nie wiem czy niepotrzebnie, o raz że nie bardzo jest tam jak inaczej poprowadzić szlak, a dwa, że zejście z Ciemniaka jest atrakcyjne widokowo.