Czas płynie szybciej, niż byśmy sobie tego życzyli. Zobaczcie, co ciekawego porabialiśmy w 2017 roku.
Rok 2017 minął błyskawicznie i ciągle jeszcze nie mogę pozbyć się wrażenia, że niektóre szlaki, to my przemierzaliśmy ledwie wczoraj. Jak śpiewał poeta: „życie, życie jest nowelą, raz przyjazną, a raz wrogą”, ale już na starcie muszę wyjaśnić, że mijające 12 miesięcy należało jednak zdecydowanie do grupy tych przyjemnych. Skoro tak ładnie i poetycko zacząłem, to przejdźmy teraz do konkretów, bo wbrew temu, co mówią o mnie rozwleczone i ciągnące się w nieskończoność relacje, konkretny ze mnie człowiek.
To już kolejny rok w którym uniknąłem siwizny na głowie, chociaż niektórzy (niesłusznie!) dopatrują się początków łysienia. Nie obyło się bez kontuzji, na szczęście nie było to nic poważnego. Czy żałuję, że nie udało się zobaczyć jeszcze więcej? Tylko trochę. Chyba już się nauczyłem, że nie wszystko przebiega zgodnie z początkowymi planami, a przecież udało mi się w tym minionym roku odwiedzić sporo nowych miejsc. Piszę umyślnie wyłącznie o sobie, bo Darek chyba nie wybudził się na wiosnę z zimowego snu i tak drzemał niemal do końca grudnia, budząc się tylko od czasu do czasu.
Gęsia Szyja i panorama ze szczytu. W środku Gerlach
Łącznie wychodziłem na szlak 26 razy, czyli uśredniając, mniej więcej raz na dwa tygodnie, zaliczając przy tym 4 wschody i 6 zachodów słońca. To całkiem przyzwoity wynik i mimo, że to trochę mniej niż ostatnio, to jakoś nieszczególnie odczuwam z tego powodu smutek. Najważniejsze to czerpać z tego frajdę i w tym roku naprawdę było pod tym względem dobrze. Łączny, pokonany dystans to jakieś 300 kilometrów, co przy ubiegłorocznych 480 jest też słabszym wynikiem, ale na szczęście chodzenie po górach to nie praca w „korpo” i nikt mi złego słowa nie powie na temat niższych wyników. W końcu jestem swoim własnym szefem.
W tym czasie pokonaliśmy nieco ponad 20000 metrów przewyższeń – o 6 tys. mniej niż w ubiegłym roku. Uśredniając wyniki, daje to dystans 12.7 kilometrów i sumę podejść w wysokości około 770 metrów na wycieczkę. Tak, też mniej niż w 2016 roku. Czy mnie to martwi? Szczerze, to niespecjalnie, bo z tegorocznych wycieczek jestem całkiem zadowolony i mimo, że chętnie wybierałbym się w góry jeszcze częściej, to chyba nie mam na co narzekać.
Po raz kolejny było różnorodnie, bo już na samym początku roku wybrałem się w Góry Świętokrzyskie, by dorzucić do Korony Gór Polski tamtejszą Łysicę. Dalej była męcząca, nocna włóczęga na Koziarz, by zobaczyć wschód słońca, a Darek dopiero w lutym dał się namówić na wycieczkę. Odwiedziliśmy wtedy wieżę na Gorcu. Spodziewałem się, że mój stały towarzysz odżyje trochę na wiosnę, ale zimowy letarg trwał w najlepsze. Na wycieczki jeździłem więc najczęściej sam, chociaż zdarzało mi się proponować wyjazd koleżance. Emilia okazała się dzielnym wędrowcem, który w przeciwieństwie do Darka, nie zmuszał mnie do morderczego wysiłku. Odwiedziliśmy więc wiosną Czupel, bo postanowiłem sobie dalej kompletować szczyty do Korony, a w końcu to najwyższa góra Beskidu Małego. Nie myślcie jednak, że zapomniałem o Darku. Udało mi się go wyciągnąć na krótką wycieczkę w Beskid Niski, gdzie doznaliśmy paraliżującego strachu na wieży widokowej na Jaworzu. Cóż, przynajmniej było emocjonująco.
Klimatyczna ścieżka na Czupel
No i po tym epizodzie jego entuzjazm znowu przygasł na jakiś czas. Może miał traumę? Tymczasem wiosna kusiła wszystkimi swoimi walorami, co wykorzystałem wybierając się w Bieszczady. Samotny i cichy dzień spędzony na Smereku, to na pewno mocny punkt mijającego roku. Darek pozazdrościł widoków, co zaowocowało kolejnym wypadem, w dokładnie to samo pasmo. Poznałem dzięki temu wreszcie Szeroki Wierch, który pozostawał do tamtej chwili białą plamą na mojej bieszczadzkiej mapie. Co potem? Piękny maj i wycieczki na Lubań i Trzy Korony. No, a dalej wreszcie nadszedł czas na Tatry.
W Bieszczadach zawsze jest miło
I tutaj mam chyba najbardziej mieszane uczucia. Nastawialiśmy się na sporo wycieczek, chcieliśmy to pasmo poznać jeszcze lepiej, ale ciągle coś stało nam na drodze. Oczywiście z drugiej strony spędziliśmy tam świetne chwile i poznaliśmy kilka zupełnie nowych miejsc, więc ostateczny bilans jest jednak dodatni. Zaczęliśmy od Małołączniaka, idąc szlakiem przez Przysłop Miętusi. Powrót Doliną Kościeliską w towarzystwie zachodzącego słońca, to na pewno miłe przeżycie. Mniej miły był powrót samochodem do domu, bo zmęczeni byliśmy jak nigdy. Dalej było chyba jeszcze lepiej. Wreszcie wybraliśmy się na zachwalaną Przełęcz Krzyżne, wchodząc na nią z Doliny Pięciu Stawów, a schodząc do Doliny Pańszczycy. Cóż, możemy tylko potwierdzić, że to miejsce warte odwiedzenia.
W stronę Rusinowej Polany. Tylko patrzcie na ten gustowny kapelusz
Towarzystwa dotrzymał nam mój brat, któremu oczywiście się podobało, ale tego dnia naprawdę mocno dostaliśmy po tyłkach. Stopy bolą mnie jeszcze na samo wspomnienie. Nowością była też wyprawa na Bystrą Ławkę. Tam to chyba wszystko było nowe, bo i Dolinę Młynicką, i Furkotną podziwialiśmy po raz pierwszy. Tam też mocniej zabiły nam serca, gdy zboczyliśmy z utartej ścieżki, by wejść na pobliski Furkot. I mogłoby się wydawać, że pójdziemy za ciosem, ale entuzjazm Darka nieco przygasł.
Schodząc z Bystrej Ławki
Ja z kolei ciągle miałem górski niedosyt, co zaowocowało najpierw wycieczką na Gęsią Szyję, a potem na Wielki Kopieniec. W obu przypadkach towarzyszyła mi koleżanka, a wędrówki na te łatwe, ale bardzo widokowe cele, urozmaiciliśmy sobie wybierając się tam o „złotej godzinie”. Stwierdziłem też w końcu, że jestem już dużym chłopcem i trochę te Tatry znam, więc warto byłoby podnieść sobie poprzeczkę. Wybrałem się więc samotnie najpierw na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem, a potem na Świnicę. I to były jedne z najbardziej emocjonujących, ale też wartościowych chwil w 2017 roku. Jakoś do tej pory ciągle myślałem, że na takie szlaki nie jestem gotowy, a okazało się, że całkiem przyzwoicie mi to poszło. Darek nie dał się namówić, ale wszystko mieliśmy sobie odbić w czasie wrześniowego urlopu.
Ostatnie fragmenty podejścia na Raczkową Czubę
W skrócie mówiąc, udało nam się wyjść na tatrzańskie szlaki zaledwie dwa razy. Na Kopie Kondrackiej i Giewoncie mieliśmy jeszcze rewelacyjną pogodę, ale z grani Otargańców przegonił nas już halny. Potem wiało, padało, sypało śniegiem i tyle było z naszych planów. Jesień przypomniała o sobie natomiast początkiem października i w iście szalonym stylu postanowiłem wybrać się po raz pierwszy w życiu w Sudety. Samotnie. Plany były kosmiczne, ale już pierwszego dnia i na pierwszym szlaku skręciłem kostkę. W oczy zajrzało mi widmo całkowitej klęski, ale z pomocą współczesnej medycyny i odrobiny siły woli, udało mi się co nieco zobaczyć. Świetnie było m.in. na Szczelińcu Wielkim czy Śnieżniku. Jesień i jak się później miało okazać cały rok, pożegnałem w Bieszczadach na Bukowym Berdzie.
Na Bukowym Berdzie. Spokojnie, nic mi nie jest. Po prostu taki sobie kadr wymyśliłem
Pora na wybrane „naj” mijającego roku, chociaż z góry uprzedzam, że żadnych rekordów nie było. Najdłuższa wycieczka? Miejsce pierwsze zajmuje Mięguszowiecka Przełęcz pod Chłopkiem, z mizernym wynikiem 23 km. Szczerze, to byłem trochę zdziwiony, że w mijającym roku nie zaliczyliśmy żadnej dłuższej wędrówki, ale dystans nie zawsze odgrywa kluczową rolę. W przypadku szlaku na tę przełęcz, śmiało można by nawet obciąć 16 km asfaltu nad Morskie Oko, w obie strony rzecz jasna, a szlak nie straciłby nic ze swojej niewątpliwej atrakcyjności.
Przełęcz pod Chłopkiem
Największa suma podejść jednego dnia? Szlak na Świnicę w wariancie podanym w linku. Całość wyniosła przyzwoite 1690 metrów, ale mimo dobrego samopoczucia, moje stopy pewnie nie zaliczyłyby tego dnia do specjalnie ulubionych. Mimo to, wspominam ten dzień niesamowicie miło. Nie tylko zaliczyłem poranny wschód słońca, cieszyłem się samotną wędrówką, czy miałem okazję podziwiać morze chmur w dolinach. Zawarłem również wiele nowych znajomości, konkretnie z każdym łańcuchem w drodze na szczyt. Wyściskałem je wszystkie.
W drodze na Świnicę
Najciekawsza naszym zdaniem wycieczka? Darek obstaje przy wędrówce na Krzyżne i w zasadzie mu się nie dziwię, bo to naprawdę świetny i widokowy szlak. W dodatku trafiliśmy na rewelacyjne warunki i też uznałbym ten dzień za wyjątkowo udany. W dodatku, to tam właśnie spędziliśmy najwięcej godzin na szlaku. Prawie 11 jeżeli pamięć mnie nie zawodzi i całość minęła w mgnieniu oka, wykluczając może jeden, krótki odcinek, w którym zastanawialiśmy się kim jesteśmy, dokąd zmierzamy i dlaczego tak boli. Do wyboru Darka, dodałbym dzień, w którym wybraliśmy się na Bystrą Ławkę. Zupełnie nowa część Tatr, bardzo przyjemne widoki no i Furkot.
W drodze na Furkot
Najchętniej czytanym wpisem był ten z relacji na Krzyżne. Strzelam, że to kapelusz Darka i stylizacja na Indianę Jonesa przysporzyła nam czytelników, więc biorę was na świadków – w przyszłym roku też sprawię sobie takie nakrycie głowy, co będzie moim jedynym postanowieniem noworocznym! Chętnie przeglądaliście też wpisy o tym, jak nie zrujnować swoich górskich zdjęć i o rekreacyjnej wycieczce na Trzy Korony. Nie dziwi mnie to, bo warto się tam wybrać. Nie przestaną mnie jednak zadziwiać słowa kluczowe, po których trafiacie do nas z wyszukiwarki. „Niby granat” może jeszcze kojarzyć się górsko, ale „list o jesieni do koleżanki” już pewnie mniej.
Miło spojrzeć na ten rok z dystansu, bo mimo, że liczby nie imponują, to po raz kolejny zaszła w nas jakaś drobna zmiana. Nowe szlaki i miejsca sprawiają, że kończąc rok, jesteśmy już trochę innymi ludźmi, niż jeszcze na jego początku. Chciałbym wierzyć, że lepszymi, odważniejszym i ciekawszymi świata. Że ciągle przeżywamy coś nowego, czegoś się uczymy i doświadczamy. I jeżeli kogokolwiek z was udało nam się zachęcić do górskiej aktywności, to mam nadzieję, że też wkrótce poczujecie tę raczkującą zmianę, która przecież może przybrać ostatecznie różne formy. Ot, choćby zadowolenia czy satysfakcji, czego wam życzymy w nadchodzącym roku. Dziękujemy!
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
Chyba najbardziej podobała mi się relacja z Mięguszowieckiej Przełęczy pod Chłopkiem 😉 Czytałam z zapartym tchem 😀 W nowym roku życzę Wam jeszcze więcej wypadów, no i tradycyjnie – dobrego warunu do zdjęć.