Dziesiąty dzień na GSB to przede wszystkim odwiedziny Radziejowej
Dziesiąty dzień na Głównym Szlaku Beskidzkim rozpocząłem dokładnie tak samo, jak dziewięć poprzednich. Skoro do tej pory plan się sprawdzał, to nie chciałem niczego zmieniać. Obudziłem się po czwartej rano, by jeszcze przed świtem rozpocząć długi, ale malowniczy etap przez Beskid Sądecki.

Hala Łabowska, położona w Paśmie Jaworzyny, jest popularnym punktem na GSB. Znajduje się tu schronisko, więc bez większego kombinowania można zorganizować sobie nocleg. Co więcej, w okolicach położonej kilka kilometrów dalej Jaworzyny Krynickiej, którą mijałem poprzedniego dnia, przekracza się połowę Głównego Szlaku Beskidzkiego, czyli 250. kilometr trasy. Niezależnie więc od kierunku, w którym się maszeruje, miejsce to jest zwiastunem połowy przygody. Nic tak nie napędza jak rzucone pod nosem: „No, już bliżej niż dalej”.

Dzień zapowiadał się wspaniale, a pierwsze kroki wprowadziły mnie w odpowiedni nastrój. Między drzewami przebijały się poranne promienie słońca, ptaki śpiewały, a przede wszystkim było niesamowicie spokojnie. No nie da się tego stanu tak po prostu opisać.
Od dziesięciu już dni maszerowałem wzdłuż czerwonych oznaczeń i nie inaczej miało być przez kolejne 240 kilometrów. Minąłem Wierch nad Kamieniem, kierując się niespiesznie w stronę Hali Barnowskiej, czyli w zasadzie pierwszego punktu widokowego dzisiejszego etapu. Nazwa polany odnosi się do miejscowości Barnowiec, położonej u stóp Pasma Jaworzyny, w którym od wczoraj wędrowałem.
Zobacz film z dziesiątego dnia na Głównym Szlaku Beskidzkim
Jak to z beskidzkimi halami bywa, w przeszłości prowadzono na niej wypas zwierząt. Realia tych stron zmieniły się jednak tuż po drugiej wojnie światowej. W 1947 roku w ramach akcji „Wisła” wysiedlono ludność łemkowską, która zamieszkiwała głównie wschodnią część pasma. Hale opustoszały i zaczęły zarastać. Niektóre z nich celowo wręcz zalesiano, niszcząc przy tym zabudowania i gospodarstwa. Hala Baranowska przetrwała dzięki determinacji jednego z leśniczych z Nawojowej, który regularnie ją wykaszał, mimo że musiał tłumaczyć się z tego swoim zwierzchnikom.

Dziś jednak i tutaj widać proces zarastania – borówczyska i młode drzewa powoli pochłaniają otwarte przestrzenie. W zachodniej części Beskidu Sądeckiego, gdzie przeważała ludność polska, pasterstwo utrzymało się znacznie dłużej, bo aż do lat 90., kiedy stało się po prostu nieopłacalne. Maszerując przez Beskidy doskonale widać, że nieużytkowane hale i polany, pozbawione kulturowego wypasu owiec czy regularnego koszenia, po prostu zarastają.

Z Hali Barnowskiej roztacza się całkiem ładny widok w kierunku Beskidu Wyspowego. W oddali można dostrzec nawet Mogielicę, czyli najwyższy szczyt tego pasma. Kolejne minuty to leniwy spacer przez pięknie oświetlony las. Widziałem w nim nawet jakieś sarny, niestety kiepski ze mnie fotograf przyrody i nim „nastroję się” do zdjęcia, to zwierząt już dawno nie ma w zasięgu wzroku.

Szybko natomiast dotarłem na kolejną z widokowych polan, tym razem na Halę Pisaną. I tutaj było widać, że hale pozostawione same sobie, mają tendencję do zarastania. Wydawało mi się, że kilka lat temu, kiedy byłem tu ostatni raz, widoki były rozleglejsze. Hala ta to także jedno z wielu miejsc na szlaku, które przypominają o historii tych gór. Znajduje się tu pomnik upamiętniający żołnierza Armii Krajowej, który poległ w czasie niemieckiej obławy.

Jaworzyna Kokuszczańska i Cyrla
Te początkowe kilometry mógłbym podsumować krótko: trochę do lasu, czasami na polany. Mijane hale może nie są przesadnie widokowe, ale stanowią bardzo miły przerywnik wędrówki. Kolejne kilkanaście minut dreptania pozwoliło mi dotrzeć na Jaworzynę Kokuszczańską. To niezbyt wybitny szczyt, ale odnaleźć można w jego okolicy krzyż i ciekawą kapliczkę, wykonaną przez miejscowego artystę. Na południowych zboczach wzniesienia natomiast znajduje się Hala Jaworzyna. W przeszłości niezwykle rozległa, a dzisiaj niestety już powoli zarastająca.

Marsz tym odcinkiem jest natomiast bardzo przyjemny, bo teren nie zmusza w zasadzie do żadnego wysiłku. Można skupić się na podziwianiu nielicznych widoków, z których ten w stronę Doliny Popradu uznałem za najciekawszy. Skromne panoramy miały być w zasadzie rozgrzewką przed tym, co czekało na mnie w drugiej części dnia. Tutaj też mniej więcej, po dziesięciu dniach wędrówki, na horyzoncie wreszcie pojawiły się Tatry, górujące nad Pasmem Radziejowej, w kierunku którego zmierzałem.

Cały ten widok wzbogacały jeszcze mgły w dolinie. No i tak sobie szedłem, aż w końcu minąłem też prywatne schronisko Cyrla (ok. 844 m n.p.m.), prowadzone przez dawnych gospodarzy schroniska na Hali Łabowskiej. To kolejne miejsce w Paśmie Jaworzyny, gdzie można zaplanować sobie nocleg w czasie marszu Głównym Szlakiem Beskidzkim. No i powiedziałbym, że jakoś tutaj powoli kończy się sielanka. Jeszcze kilkanaście kolejnych minut mógłbym określić mianem przyjemnych, zwłaszcza odcinek w kierunku… Kretówek.

Kretówki i Rytro – zakupy w Dolinie Popradu
Jest tam niewielka, ale widokowa polana, która pozwala rzucić okiem w kierunku Popradu i Beskidu Wyspowego. Nazwa tego miejsca pochodzi prawdopodobnie od nazwiska dawnych właścicieli (Kret), albo po prostu, najzwyczajniej na świecie, od krecich kopców. Dlaczego jednak tutaj miałaby się kończyć leniwa wędrówka? A no powód jest prosty. Zejście w kierunku Rytra jest strome, dosyć niewdzięczne, no i jednak pozbawione widoków. Z tego miejsca zajmie pewnie około 40 minut, a licząc od startu na Hali Łabowskiej, około 3:30 h.

Szlak po wyjściu z lasu prowadzi asfaltową drogą na południe, by po chwili gwałtownie zakręcić w kierunku mostu nad Popradem. Malownicza dolina tej rzeki stanowi granicę pomiędzy Pasmem Jaworzyny, które opuszczałem, a najwyższą częścią Beskidu Sądeckiego, czyli Pasmem Radziejowej. Na tym krótkim odcinku można też sobie wyobrazić, dlaczego w przeszłości całe to pasmo górskie nazywano po prostu Beskidem Nadpopradzkim. Wszystko zmieniło się, kiedy w 1918 roku odzyskaliśmy niepodległość. Nasza południowa granica przecięła wtedy te góry, no i z czasem upowszechniła się nazwa, nawiązująca do Sądecczyzny.

Samo Rytro położone jest bardzo nisko, bo mniej więcej na wysokości 350 m n.p.m. Najbardziej znaną atrakcją tej miejscowości jest oczywiście zamek, który w dodatku ze szlaku doskonale widać. Już sam Jan Długosz w swoich kronikach wspominał, że bytowali w nim niemieccy rycerze. Być może to oni niejako przyczynili się do aktualnej nazwy miejscowości, gdyż niemieckie słow „ritter” oznacza rycerza właśnie.

Wizyta w dolinie to oczywiście okazja do zrobienia zakupów i Rytro pod tym względem nie rozczarowuje. Są sklepy, ale jest też apteka, gdybyście potrzebowali kupić leki, plastry, czy inne elektrolity. Noclegi też się znajdą, a nieco na północ, jakieś 200 metrów od szlaku, jest i paczkomat.
Uzupełniłem więc zapasy, a następnie przylepiłem się na nowo do czerwonych oznaczeń. Szlak prowadzi przez chwilę chodnikiem wzdłuż głównej drogi, po czym ostro zakręca w lewo – na zachód. To tutaj, w zupełnie niepozorny sposób, zaczyna się jedno z najtrudniejszych wyzwań całego Głównego Szlaku Beskidzkiego. Tak mi się przynajmniej w ten upalny dzień wydawało.

Szkoła nad obłokami i wymagające podejście na Radziejową z Rytra
Z Rytra (350 m n.p.m.) trzeba bowiem podejść na najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego, czyli Radziejową. Ta wznosi się na wysokość 1266 m n.p.m., tak więc w drodze na wierzchołek pokonać musiałem ponad 900 metrów w pionie. Pierwsze podejście było dość konkretne, ale widoki szybko wynagrodziły mi ten wysiłek. Nawet asfalt, po którym maszerowałem, nie przeszkadzał mi tak bardzo. Za plecami miałem zamek w Rytrze i Pasmo Jaworzyny, a gdzieś po prawej stronie malował się na horyzoncie Beskid Wyspowy.

Następną godzinę, a może nawet dwie, mógłbym podsumować jednym słowem: stromo. W międzyczasie też zmienia się charakter szlaku, a ścieżka zawija do lasu. No i asfalt znika. Po jakichś dwóch godzinach od wymarszu z Rytra minąłem Polanę na Kordowcu. Są tam dosyć skromne widoki, ale też przede wszystkim dosyć ciekawy budynek, nieco ukryty przy ścianie lasu. W latach 1961-1976 pełnił on rolę szkoły, a w ostatnim czasie znajdowało się tam prywatne schronisko. Obecnie jest ono zamknięte.

Kolejnym wyzwaniem było podejście na Niemcową (1001 m n.p.m.). Teren dalej piął się do góry, ale gdzieniegdzie dało się pooglądać ciekawe panoramy. To właśnie pod Niemcową znajdowała się w przeszłości (1938-1961) najwyżej położona szkoła w Polsce. Obecnie przy ścieżce odnaleźć można pomnik i tablicę, która upamiętnia tę historię. Co ciekawe natomiast to fakt, że miejsce to stanowiło dla Marii Kownackiej inspirację do napisania książki „Szkoła nad obłokami”.

Kilkanaście minut dalej znajduje się kolejna, bardzo ładna polana widokowa, no i to jest w zasadzie zwiastun tego, że powoli, a może nawet bardzo powoli, trud podejścia zmierza ku końcowi. No bo czy kolejna godzina w skali całego dnia, to tak dużo? A no dużo, kiedy idzie się tych godzin już prawie siedem. Kolejne minuty w lesie doprowadziły mnie ostatecznie przez Międzyradziejówki pod Wielkiego Rogacza. Stąd do szczytu Radziejowej jest już raptem 40 minut marszu.

Panorama z Radziejowej
Szlak najpierw nieco zaskakuje, bo przez chwilę idzie się… w dół. Mówię wam, można się rozmarzyć. Te chwile w drodze na Przełęcz Żłobki są rzeczywiście bardzo przyjemne, zwłaszcza że już tutaj można nacieszyć oczy widokami. Oczywiście gdzieś w oddali widać charakterystyczną wieże na na szczycie Radziejowej, ale warto przede wszystkim zerkać w swoją lewą stronę. To tam przy dobrej pogodzie odnaleźć można na horyzoncie Tatry, pienińskie Trzy Korony, a nawet odległą Babią Górę.

Sielanka oczywiście nie trwa wiecznie, bo z przełęczy w drodze na wierzchołek pokonać trzeba jeszcze 150 metrów przewyższenia. Biorąc pod uwagę pokonany już dystans, a przede wszystkim strome, kamieniste i niewygodne zbocze, to idzie się „tak sobie”. Nagroda za ten trud jest jednak spora, bo widoki z wieży na Radziejowej należą do najpiękniejszych w Beskidach. Mówię wam! Co więcej, mimo sporego tłoku na szczycie, na wieży byłem zupełnie sam.

Mimo że Tatry skrywały się pod chmurami, widok był rewelacyjny, a poznawanie otoczenia ułatwiają tablice z podpisanymi panoramami. Ze szczytu doskonale widoczne było m.in. Pasmo Jaworzyny, gdzie byłem wczoraj i częściowo dzisiaj. Zawsze czuję się nieco zszokowany, kiedy mam okazję zobaczyć, jaki dystans byłem w stanie pokonać tak po prostu na piechotę. Jeszcze bardziej szokowała mnie myśl, że za jakiś czas znaleźć się miałem na Babiej Górze, która ledwo majaczyła gdzieś na horyzoncie.

Skupiłem się więc na tym widoku, który był nie tylko wyraźny, ale też sprawiał wrażenie osiągalnego. Mowa o Przehybie, której okolice łatwo rozpoznać za sprawą okazałego nadajnika. Kiedy więc już pooglądałem to, co było do pooglądania, ruszyłem w jej kierunku. Po Radziejowej mogłoby się wydawać, że podejścia się skończyły, ale niestety to nieprawda. Oczywiście teren w żadnym momencie nie stwarza takich problemów, jak w czasie podejścia z Rytra, ale liczne „hopki” bywają na tym etapie wędrówki nieco demotywujące.

W drodze na Przehybę natomiast, szczególnie w okolicach Złomistego Wierchu, jest sporo prześwitów, które pozwalają na chwilę zapomnieć o trudach marszu w upale. Schronisko PTTK na Przehybie to kolejne, dogodne miejsce, gdzie w czasie marszu Głównym Szlakiem Beskidzkim można zaplanować postój. Szczególne wrażenie robi widok z tarasu, bo przy dobrej przejrzystości powietrza Tatry wyglądają po prostu rewelacyjnie.

Mieć taki widok o wschodzie albo o zachodzie słońca? Marzenie. Moje plany były tego dnia jednak nieco inne. Prognozy pogody wskazywały, że kolejnego dnia czeka mnie spore pogorszenie pogody. Stwierdziłem więc, że ten dzień wydłużę na tyle, na ile się da, a wszystko po to, żeby w przypadku potencjalnej burzy jutro, mieć do pokonania nieco mniej dystansu. No i kiedy to czytacie, to może łatwo wam odnieść wrażenie, że ten plan tak po prostu zrealizowałem.

Uwierzcie jednak, że musiałem wykorzystać nadludzkie pokłady silnej woli, by po dotychczasowych niemal 10 godzinach marszu, poderwać się z wygodnego leżaka przy schronisku. Zerwałem się jednak na nogi i ruszyłem dalej w kierunku mety etapu. Trasa na tym odcinku była bardziej pofałdowana, niż się spodziewałem, a widoków nie było w zasadzie wcale. Wykluczając jednak pojedyncze miejsca, to teren co do zasady się obniżał.
W końcu kolejnego dnia miałem już na dobre opuścić Beskid Sądecki. To pozwoliło mi sprawnie dotrzeć na Przełęcz Przysłop, chociaż to sprawnie, to pewnie około 1:30 h marszu. Znalazłem tam jedną, niewielką agroturystykę i po całym tym długim, ale bardzo ładnym dniu, oddałem się błogiemu odpoczynkowi. Jutro miałem być już w Gorcach.
Informacje praktyczne:
- Dystans: 34,7 km
- Suma podejść: 1550 m
- Czas przejścia: 11:25 h plus przerwy
- Do podanych przez mapę wartości, warto doliczać od 5-10% dystansu. To powinno uwzględnić dojście na nocleg, spacer do sklepu, czy kręcenie się w kółko po szczycie w poszukiwaniu kadru życia
- Na szlaku znajdują się dwa schroniska. To „Cyrla”, kilkadziesiąt minut od Rytra, a także schronisko PTTK na Przehybie.
- W Rytrze są sklepy, apteka, paczkomaty i noclegi. To dobre miejsce na uzupełnienie zapasów, lub na nocleg w czasie przejścia.
- Odcinek prowadzi głównie grzbietami, więc trudno o źródła wody. Tę najlepiej uzupełniać w schroniskach lub w Rytrze.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami




