Trekking przez Tuszetię rozpoczynał się na dobre. Ruszyliśmy w stronę Girevi.
Lubicie kolendrę? Bo ja tak średnio, a już drugiego dnia mojego pobytu w Tuszetii odniosłem wrażenie, że Gruzini dodają ją praktycznie do wszystkiego. Mimo to nawet takie marudy, jak ja, znalazły w czasie śniadania coś dla siebie, a ostatnie wolne miejsce w żołądku wypchałem chlebem. Wiecie – w myśl naszej rodzimej zasady, że bez chleba się nie najesz. W końcu czekał nas długi marsz z Omalo do Girevi.
Czułem się dobrze i wyspałem się jak nigdy. Pierwszy dzień był nieco kryzysowy, bo zmęczył mnie dojazd, no i trzeba było się odnaleźć w nowym towarzystwie. Wreszcie jednak mieliśmy ruszyć na szlak, taki prawdziwy, a w chodzeniu jestem całkiem niezły. Niemal cały poprzedni dzień spędziliśmy bowiem w drodze, żeby do Omalo w ogóle się dostać. Kilka godzin pokonywania zawieszonych nad przepaścią serpentyn dobrze działało na wyobraźnie, więc z ciekawością oczekiwałem tego, co przyniesie wędrówka. Plan był prosty – zabieramy „podręczne” plecaki i pakujemy do nich to, co w czasie dnia będzie nam potrzebne. Jedzenie, coś do picia, coś ciepłego i inne rzeczy, z którymi nie umiemy się rozstać. Na przykład aparat. Natomiast całą resztę gratów upychamy w dużych plecakach, które to miały z Omalo jechać na koniach aż do Girevi, gdzie mieliśmy zakończyć dzisiejszy etap.
Poranek deszczowy, ale klimatyczny
Dotarło do mnie momentalnie, że nie wystarczy się spakować. Trzeba się spakować z głową, bo metoda ubijania wszystkiego nogą nie sprawdza się dobrze w momencie, w którym sobie uświadomisz, że przecież właśnie pada, a ty będziesz szedł w tym deszczu może dwie, a może i osiem godzin, i dobrze byłoby tę kurtkę jakoś wydostać z otchłani bałaganu. Jednocześnie też wypadało jakoś zabezpieczyć te plecaki, z którymi rozstawaliśmy się na dłuższy czas. Tutaj królowały pokrowce oraz… pospolite worki na śmieci.
Prosty, ale skuteczny system ochrony plecaków przed deszczem
W końcu jednak ruszamy i dzielimy się na dwie grupy. Na dwie, bo odcinek z Omalo do Girevi można pokonać klasycznie, czyli na piechotę, ale też w stylu bardziej gruzińskim, czyli na grzbiecie konia. Takie przynajmniej możliwości przedstawiła nam agencja Mountain Freaks, z którą zdecydowałem się pojechać. Wybierając się samemu chyba też da się to jakoś ogarnąć, ale nie pytajcie jak, bo pewnie wymaga to znajomości gruzińskiego, bądź rosyjskiego. Bardzo długo zastanawiałem się, co wybrać, ale sześć godzin dojazdu na lotnisko, kilka godzin oczekiwania na lot, kilka kolejnych w samolocie, a potem parę godzin jazdy przez Przełęcz Abano sprawiły, że siedzieć, to ja już nie mogłem. Już mnie mdliło na myśl o siedzeniu. Dlatego, gdy wreszcie przyszedł czas wymarszu, bez żalu patrzyłem na „koniarzy”, jak sobie ich pieszczotliwie określiliśmy.
Czasem słońce, czasem deszcz. Rozdział IV
Dzisiejszy odcinek miał być długi, ale raczej płaski. Zdecydowaną większość podejść mieliśmy też machnąć już na początku wędrówki i właśnie od podchodzenia w stronę Górnego Omalo zaczęliśmy. Górne Omalo to ta część wioski, która położona jest wyżej niż ta druga część, bo ona z kolei leży… niżej. Wiadomo. Nie ma w zasadzie co opisywać, bo ścieżka była wyraźna, w oddali niskie chmury podkreślały walory tutejszych krajobrazów, a gdzieś we mgle chowała się Twierdza Keselo. To tam właśnie chciałem iść. Okazało się jednak, że atrakcję tę wszyscy odwiedzili poprzedniego dnia, kiedy ja zajęty byłem… nie mam pojęcia czym. Prawdopodobnie po prostu mi się nie chciało. Nie oceniajcie, ok?
Jedna z wież w Twierdzy Keselo
Grupa ledwo zdążyła rozgrzać łydki, a już zmuszona była zrobić sobie przerwę. Obiecałem jednak, że szybciutko skoczę w stronę tych kamiennych, wyniosłych wież i postaram się nie ociągać. I teraz się trzymajcie, bo będzie ciekawostka historyczna: kompleks ten wzniesiony został już w XIII wieku. Oryginalnie składał się z trzynastu wież, które w czasie najazdów obcych, początkowo głównie mongolskich wojsk, służyły miejscowej ludności jako schronienie. Ponoć każda z wież należała do innego klanu. Oczywiście czas bywa nieubłagany, więc twierdza na przestrzeni lat popadła w ruinę, ale na szczęście dla nas wszystkich, dzięki prywatnym środkom została częściowo odnowiona na początku XXI wieku. Pewnie widoki ze szczytu wzgórza są wyborne, ale ja, ze względu na zachmurzenie, zadowolić musiałem się wyglądem murów.
Idziesz, a tu konik
No, a teraz mogliśmy już iść przed siebie. Nie powiem, wreszcie udzielał mi się klimat przygody, w końcu wszystko było dla mnie zupełnie nowe. Kiedy po raz kolejny wędrujesz znanym sobie szlakiem, bywa naprawdę miło, ale może poza zmianami pogody, mało co jest cię w stanie zaskoczyć. Tutaj każdy zakręt i każde podejście na pobliski pagór otwierało przede mną nowe perspektywy. Nie mówię już nawet o pogodzie, bo ta zdawała się działać według tajemniczego algorytmu. Kiedy zaczynało padać, wszyscy solidarnie się zatrzymywaliśmy, by wydobyć z plecaków kurtki czy poncza przeciwdeszczowe. Logiczne.
Ruszaliśmy beztrosko dalej, bo taka mżawka nie mogła nam popsuć humorów, by po kilkunastu minutach znów się zatrzymać. Zza chmur przebijało się słońce, więc ponczo lądowało w plecaku. Fajnie, pogodnie i ciepło. Też jednak tylko przez kilkanaście minut, bo dziwnym trafem znów nad naszymi głowami kotłowały się chmury, z których zaczynało kapać. I wierzcie albo nie, ale cały ten rytuał powtarzaliśmy dobrych kilka razy, wierząc już pod koniec w to, że to my, poprzez ciągłe przebieranki, posiedliśmy umiejętność sterowania pogodą.
Trochę do góry, ale nie jakoś morderczo
Nie było jednak obiektywnie na co narzekać. Widoki były ciekawe, deszcz nie utrudniał nam marszu, a chmury tylko podkreślały urodę krajobrazu. Dato, nasz przewodnik, prowadził nas czasami szeroką drogą, by po chwili odbić na mniej oczywistą, leśną ścieżkę. Czasami lekko się obniżaliśmy, uważając na śliskich kamieniach, by po chwili lekko podchodzić w stronę kolejnych pagórków. Na jednym z nich zrobiliśmy sobie przerwę, pomachaliśmy mijającym nas „koniarzom” i znów byliśmy gotowi do dalszego marszu. Było miło, klimatycznie, a najlepsze ciągle dopiero nas czekało.
Niepostrzeżenie dotarliśmy na skraj czegoś „wąwozopodobnego”. Ścieżka trawersowała zbocze, które niekiedy naprawdę stromo opadało w stronę wijącej się w dole rzeki o nazwie Pirikita Alazani. Nazwa ta może nikomu nic nie powie, ale czuję, że z kronikarskiego obowiązku muszę ją tutaj umieścić, zwłaszcza, że to jej szum miał nam towarzyszyć do końca dnia. Niekiedy szlak wyprowadzał nas poza bujną roślinność i mieliśmy wtedy okazję zerknąć, co znajduje się po drugiej stronie doliny. Wysokie, zielone wzgórza, stada owiec, a niekiedy kaskady spływającej z góry wody. Pocztówkowe widoki, mówię wam. Wiedzieliśmy, że naszym przystankiem w drodze do Girevi, miało być Dartlo, no i za każdym razem, gdy widzieliśmy jakieś budynki w oddali, zastanawiałem się w duchu, czy to może to. Na ostateczną odpowiedź przyszło nam chwilę czekać, ale w końcu szlak obniżył się w stronę rzeki, a my pokonując niewielki mostek, znaleźliśmy się u bram miasteczka.
Gdzie baba nie może, tam piwo. Rozdział V
Dartlo potrafi zrobić wrażenie i nie bez powodu wpisano je na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Wciśnięte gdzieś w strome zbocza, z budynkami, które niemal praktycznie w całości zbudowane są z kamienia. Ba, nawet dachy kryte są tutaj tym materiałem. Sunąc za Dato między kolejnymi domami, podziwialiśmy odległe krajobrazy, by po chwili dołączyć do reszty grupy – tej, która pokonywała drogę konno. Rozsiedliśmy się w lokalnej gospodzie, bo pora była zdecydowanie obiadowa. Chaczapuri, czyli w moim luźnym tłumaczeniu „serochlebki”, jakoś niespecjalnie przypadły mi do gustu. Wiem, że ile regionów, tyle różnych wariacji, natomiast gruziński ser wydawał mi się zdecydowanie zbyt intensywny. Ten przysmak sobie odpuściłem, zwłaszcza że moją uwagę przykuło coś innego.
Kamień plus drewniane zdobienia
Aludi to tutejsze piwo, którego smak trudno nawet opisać. Gdybym miał go z czymś porównać, to absolutnie nie wiedziałbym, do czego. Lekkie, nieco słodkie, orzeźwiające, ale niepodobne do czegokolwiek, czego próbowałem do tej pory. No i ciekawostką jest fakt, że kobiety w wieku menstruacyjnym mają absolutny zakaz zbliżania się w czasie ważenia tego trunku. Że smak popsują, czy coś. Piwo podano nam w gustownych, kolorowych kubkach.
Aludi w kubku, czyli tradycyjne, tuszeckie piwo
Siedzimy sobie chwilę i odpoczywamy, przyglądając się w międzyczasie scenom, które odgrywają się tuż nad rzeką. Mieliśmy szczęście zawitać do Dartlo w momencie, w którym odbywał się pewien festiwal, a część obchodów stanowił najprawdziwszy wyścig jeźdźców. Galop koni pewnie przyprawił naszych „koniarzy” o błysk w oku, toteż wkrótce wszyscy gotowi byliśmy do wymarszu, obierając już na cel Girevi. Szlak prowadził wygodną i szeroką drogą, położoną w dnie doliny, tuż nad rzeką. Jak to w dolinach i wąwozach bywa, z obu stron pięły się zielone i wyniosłe góry. Sielankowy klimat.
Ruszamy dalej w stronę Girevi
Nigdy nie byłem fanem wędrowania w grupach, kto czyta bloga, ten wie, bo zawsze utożsamiałem je z takim wojskowym wręcz drygiem. Idź tak, rób to, tamtego nie rób. Tymczasem marsz naszej gromadki wcale czegoś takiego nie przypominał. Owszem, utrzymywaliśmy wzrokowy kontakt z Dato, który nas prowadził i jednocześnie uważaliśmy, żeby nikt nie został z tyłu, ale raczej każdy maszerował względnie swobodnie, co cieszyło mnie z dwóch powodów. Po pierwsze, miałem trochę fotograficznego luzu. Nikt mnie nie poganiał, kiedy przystawałem na chwilę z aparatem, chociaż oczywiście bym się nie obraził, gdybym miał go i więcej. Drugi powód był jeszcze lepszy. Taki marsz stanowił bardzo dobrą okazję, żeby po prostu poznać ludzi. Bo kiedy szedłem z przodu, to rozmawiałem z kimś innym, a kiedy spadałem na koniec pochodu, wymieniałem kilka uwag z kimś kolejnym. Całkiem przyjemny sposób, by uciąć sobie pogawędkę.
Spacer nad rzeką aż do końca dnia
Przed wyjazdem nie zajmowałem sobie głowy tym, czy dam radę z przewyższeniami, dystansem, czy surowymi warunkami. Ciągle głowiłem się natomiast nad tym, jak odnajdę się w wśród nowych znajomych. Taki charakter, co zrobisz. No i w drugim dniu już wiedziałem, że będzie dobrze. Nie wiedziałem jeszcze, że będzie bardzo dobrze, ale taki leniwy marsz, rozmowy, serdeczność Dato i Agnieszki szybko oswoiły mnie z nową rzeczywistością. Nie przygotowało mnie to niestety na wszystkie niespodzianki. W czasie wędrówki bowiem kilkukrotnie przekracza się niewielkie, górskie strumyki. Dodaje to wycieczce kolorytu i sprawia, że człowiek się trochę ożywia. Nic trudnego, naprawdę, zwłaszcza że wystarczy po prostu stawiać stopy na wystające ponad wodę kamienie. Instrukcja, jak widzicie, jest prosta i dziecko dałoby radę. Stawiaj stopy na wystające ponad wodę kamienie. No i zgadnijcie, kto tego dnia musiał dwa razy zmieniać skarpetki na suche?
Tym razem bez stresu, bo jest mostek
Szybko zorganizowałem jednak nowatorski system ich suszenia, wieszając je gdzieś przy szelce plecaka. I to, szczerze mówiąc, już trochę mnie stresowało, bo na moje górskie buty psioczę w co trzecim wpisie. Że twarde, niewygodne, i że stopy mnie bolą. Nie chciałem więc ryzykować żadnych odparzeń, zwłaszcza że był to dopiero pierwszy dzień chodzenia. Mimo wszystko nieco beztrosko i bez nadmiernego wysiłku maszerowaliśmy sobie dalej wzdłuż rzeki. Podziwialiśmy strome zbocza i coraz liczniejsze, kamienne wieże, które są niezwykle charakterystycznym elementem tutejszego krajobrazu.
Są i oni, nasi jeźdźcy
Znów dogoniła nas grupka jadąca konno, co przecież nie dziwi, bo każdy z nas miał tylko dwie nogi do dyspozycji, a oni łącznie po sześć, no a jeszcze później czekało nas w zasadzie dalej to samo, co przez ostatnią godzinę, czy trzy. Gdy dolina na nowo przybrała postać głębokiego wąwozu, trochę się ożywiłem. W oddali kłębiły się chmury, ale czasami gdzieś przebijały się promienie słońca, co stanowiło wdzięczny temat wszelkich zdjęć. Nie ukrywam natomiast, że coraz częściej moje myśli uciekały do Girevi.
Robi się późno, ale jeszcze się nie spieszymy
Szliśmy bowiem długo, nawet minęliśmy jakieś zabudowania, ale do celu pozostało nam więcej, niż sobie wtedy wyobrażaliśmy. Pięknie było, bo popatrzcie tylko na zdjęcia, ale niewiadomo, w jaki sposób, słońce znalazło się nagle nisko nad horyzontem. A przecież zamoczoną stopę dałbym sobie obciąć, że wcale jakoś mocno się nie ociągaliśmy! Czyżby tak mocno oczarowały nas tutejsze panoramy? Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że czas w Gruzji płynie nieco inaczej i to, czy dojdzie się trzy godziny przed prognozowanym czasem, czy dwie godziny później, nie znaczy absolutnie nic. Zrobiliśmy sobie nawet przerwę przy pasterskich chatkach, by ogólnie mówiąc, nieco bliżej poznać tutejsze tradycyjne trunki i obyczaje. Nawet wioska się jakby do nas zbliżyła.
Niebo gwiaździste nade mną. Rozdział VI
Z jednej strony chciałem już dotrzeć na nocleg, ale z drugiej, zrobiło się nagle tak ładnie, że siedziałem z aparatem i wybierałem co ciekawsze kadry. Masywne wzniesienia, gdzieniegdzie zabytkowe wieże, a wszystko skąpane w blasku popołudniowego słońca. Ostatni odcinek szczególnie przypadł mi do gustu. Wąska, skalista ścieżka prowadziła nas tuż nad brzegiem rzeki, co stanowiło ciekawą odmianę po kilku godzinach marszu. No i zachód słońca. Zachody w górach to przecież zawsze świetna sprawa. I gdy zegarki moich towarzyszy wskazały, że oto zbliża się trzydziesty kilometr trasy, wreszcie dotarliśmy do Girevi.
Czekam na swój pierwszy zachód na Kaukazie
Mała osada, kilka budynków i niesamowite, górskie otoczenie. Zadowolony z siebie jestem, bo wcale jeszcze nie padam na twarz, ale podejrzewam, że sytuacja szybko może się zmienić. Dobrze byłoby się więc gdzieś ulokować, zrzucić plecak, może trochę ogarnąć przed kolacją. Podchodzę do Agi i pytam, gdzie się kierować. Który z tych budynków jest naszym guesthousem, pensjonatem, czy czymkolwiek innym, no i gdzie będziemy spać.
– Hej Mateusz, słuchaj. – zaczyna poważnie Aga. Nie ma już miejsca w guesthousie, więc musisz spać w namiocie.
– Ok, w tym? – dopytuję, wskazując ręką.
– Tak.
– Spoko, tylko mam prośbę.
– No?
– Podładujcie mi aparat, jeśli jest prąd w wiosce.
Priorytety. Połóżcie mnie choćby z krowami, zróbcie ze mnie poduszkę dla koni, byle kolejnego dnia aparat mógł dalej trzaskać zdjęcia. Szybko się jednak okazuje, że to żart. Że jest dach nad głową, prawdziwe łóżko i mięciutkie poduszki. I prąd jest! Musicie wiedzieć, że Girevi leży już naprawdę w sercu gór i elektryczność tutaj nie dociera. Natomiast tutejsi mieszkańcy korzystają albo z agregatów, albo z paneli słonecznych. Znów zasiedliśmy wszyscy do kolacji, dzieląc się wrażeniami po pokonaniu dzisiejszego odcinka, a było naprawdę o czym rozmawiać.
Znów przekonałem się, że Gruzja pachnie kolendrą, ale też, że tutejsi ludzie, gdyby mogli, to wszystkim solidarnie przychyliliby nieba. I miło mijał nam czas, ale miałem jeszcze jedną, bardzo ważną rzecz do zrobienia. Bo przecież w końcu nadeszła noc, a ja, uzbrojony w aparat i statyw, byłem gdzieś na Kaukazie, z dala od cywilizacji. Abstrakcja! Wszystko to było dla mnie ciągle czymś niespotykanym i nowym. Gotów byłem tam kogoś poprosić, żeby mnie uszczypnął.
Droga Mleczna na Kaukazie
Zastanawiałem się przed przylotem, jak wygląda tutejsze niebo nocą. Czy będzie w ogóle okazja, by spróbować takiego rodzaju fotografii, tymczasem nad nami nie było ani chmurki. Ruszyłem po statyw, mijając slalomem leżące pod moimi nogami krowy. Zadzierałem głowę do góry, a gdy wzrok nieco dostosował się od ciemności, ujrzałem wyraźną Drogę Mleczną przecinającą cały nieboskłon. Z Alkiem, z którym już wczoraj umawialiśmy się na fotki, wybraliśmy miejsce na obserwacje, po czym zaczęliśmy kombinować. Wkrótce dołączyli do nas inni miłośnicy gwiazd. W mieście trudno o taki widok. Dzień, który obfitował w różne doznania, i który powoli odkrywał przed nami piękno Tuszetii, kończyłem wpatrzony w centrum naszej galaktyki. Mały, jak nigdy.
Polecam również film z tamtego dnia, gdzie pokazuje trochę więcej widoków no i opowiadam, jak ten odcinek wyglądał. Jeśli wolicie taką formę, to zachęcam do oglądania i subskrybowania kanału.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
Za miesiąc meliśmy byś w Gruzji, ale cóż może chociaż jakieś polskie góry 😛
Bardzo fajny wpis i super zdjęcia, aż się człowiek rwie, żeby pojechać.
Jakim sprzętem fotografujesz w podróży? Jakie obiektywy zabierasz?
Wspaniała relacja, a ostatnie zdjęcie fenomenalne!
Takie mi się właśnie marzyło 😀
Jak zwykle super relacja. Czyta się lekko i przyjemnie w sam raz jako lektura do kawy. Zdjęcia kapitalne i tu mam parę pytań. Mianowicie podoba mi się jak wyciągasz szczegóły w cieniach i światłach przy kontrastowych scenach dlatego zastanawiam się czy za każdym razem używasz statywu i stosujesz hdr, czy po prostu matryca Twojego aparatu ma tak dobrą rozpiętość tonalną? Zastanawiam się też czy na wszystkie wyprawy wysokogórskie nosisz ze sobą statyw czy większość zdjęć robisz z ręki lub przy pomocy innej stabilizacji? Co do samego bloga to kawał dobrej roboty tu robisz i oby tak dalej bo jak na razie jest to jedyny blog który tak mnie pochłoną. Życzę kolejnych udanych i ciekawych wypraw oraz dalszego zapału w tym co robisz.
Nie, nie używałem statywu z prostego powodu: byłoby to uciążliwe przy tak długiej trasie. Jedynie to ostatnie zdjęcie Drogi Mlecznej, no ale to już było na noclegu, więc było łatwiej. Statyw w ogóle spakowałem do dużego bagażu i nawet go nie nosiłem, bo po prostu przy paru dniach chodzenia pewnie to czuć na plecach 😛 Jeśli zbliża się wieczór, to stabilizacja oczywiście pomaga. Do tego mam całkiem jasne szkła, co pomaga przy kiepskim świetle, a przy niektórych kadrach nie trzeba się przesadnie martwić o głębię ostrości. Na matrycę faktycznie nie narzekam i to daje sporo swobody, natomiast staram się też nie szaleć, żeby te zdjęcia jednak nie straszyły i wyglądały względnie naturalnie. Mam nadzieję, że mi się to przynajmniej w części udaje 🙂 Dzięki za dobre słowa i pozdrawiam! 🙂