Celem naszej wiosennej wędrówki w Beskidach miała być ciekawa pętelka przez Halę Łabowską i Halę Pisaną.
Kwiecień to całkiem wdzięczny miesiąc na górskie wycieczki, zwłaszcza jeśli chodzi o niższe pasma, jak np. Beskidy. Roślinność powoli budzi się do życia, otoczenie staje się zielone, a marszowi towarzyszy śpiew ptaków i wszystkie te inne, romantyczne sprawy. Na taki właśnie klimat liczyliśmy w czasie wędrówki przez Beskid Sądecki, a miało być o tyle ciekawie, że Hali Łabowskiej i Hali Pisanej, na które się wybieraliśmy, nie mieliśmy jeszcze okazji odwiedzić.
Tym razem miało być jednak nieco inaczej, bo rok 2020 zaskoczył świat pandemią pewnego wirusa. Nie wdając się w szczegóły, patogen przyłapał nas wszystkich z opuszczonymi portkami i zanim się spostrzegliśmy, że warto się tematem zainteresować, drań rozprzestrzenił się na całym globie. Efekty? Tragiczne, bo trzeba było zamknąć wszystko i wszystkich w domach, co by transmisję bandyty spowolnić.
Tak w skrócie mijały ostatnie tygodnie, aż w końcu nadszedł wielki moment. Lasy, dotychczas zamknięte, na nowo zaczęły witać turystów w swych zieleniejących progach. Pewnie gdzieś odbywały się te wszystkie huczne uroczystości. Ktoś być może przecinał wstęgę, przy akompaniamencie orkiestry dętej. Może jakiś ważny człowiek cytował Kochanowskiego, ocierając łzę wzruszenia. Dla mnie liczyło się jednak tylko tyle, że wreszcie, bez konieczności pozbycia się nerki, aby pokryć koszty potencjalnego mandatu, mogłem ruszyć na szlak.
Tak mniej więcej zaczyna się niebieski szlak z Łomnicy Zdroju na Halę Łabowską
Na start, a jednocześnie metę naszej wędrówki, bo planowaliśmy zrobić ciekawą pętelkę, wybraliśmy Łomnicę-Zdrój. Samochód zostawiliśmy na niemal pustym parkingu przy leśniczówce, po czym ruszyliśmy szeroką drogą wzdłuż niebieskich oznaczeń. Tym razem towarzystwa miał mi dotrzymać brat, który górami chyba próbował wypełnić pustkę po zawieszonym na czas pandemii studenckim życiu.
Poranek był rześki, więc sprawnie sunęliśmy przed siebie. Strumyk płynął z wolna i działy się te inne rzeczy, które na żywo są przyjemne, (bo ptaszki śpiewają, słońce przebija się między drzewami), ale które w czasie czytania tracą cały swój urok, bo nuda.
– Widziałeś tamten wykrzyknik na drzewie? – zagaduję w końcu Damiana i nie czekając na odpowiedź, przechodzę do wyjaśnień. Opowiadam, że trzeba teraz uważać, bo w taki sposób oznakowane są miejsca trudne orientacyjnie, że być może szlak będzie teraz gdzieś skręcał, i że dobrze byłoby zadbać o koncentrację, abyśmy w tym radosnym, wiosennym uniesieniu, nie zgubili drogi. Wiecie, bo ja tych szlaków parę już przeszedłem, a brat ciągle „zielony”, to częstowałem go turystyczną wiedzą zupełnie za darmo.
Początek jest łatwy i przyjemny
Od słów do czynów bywa jednak niekiedy zaskakująco daleko, bo zachwyceni tą płaską i wygodną ścieżką, szliśmy beztrosko dalej. Nadążacie? Zrobiłem bratu wykład o tym, jak to trzeba w takich miejscach uważać, po czym nic sobie z tego nie robiąc, maszerowaliśmy przed siebie. Otrzeźwienie przyszło po paru minutach, gdy na żadnym, okolicznym drzewie, nie potrafiliśmy już znaleźć niebieskiego śladu po farbie. Pozostało pokornie przyjąć na klatę nawigacyjną porażkę, rzucić okiem na mapę, a następnie wrócić do miejsca, które nie tylko minęliśmy, ale przecież też zauważyliśmy.
Przez rzekę, a potem pod górę
Kolejny etap wycieczki wyglądał więc tak, że porzuciliśmy szeroką ścieżkę, po czym wzdłuż oznaczeń, dalej niebieskich, których jest swoją drogą pełno i trzeba mieć talent, by je przeoczyć, weszliśmy do koryta rzeki. Później czekał nas krótki balet na śliskich kamieniach, żeby strumień przekroczyć z suchymi skarpetkami, no a dalej to, co się w górach zazwyczaj robi. Zaczęliśmy podchodzić po zboczu.
Zaczynamy najbardziej stromy odcinek marszu
Tutaj też nieco ustały nasze rozmowy, bo po początkowym, niezłym starcie, dopadł nas syndrom zbyt długiej przerwy od jakiegokolwiek wysiłku. Oczy więc chciały, ale płuca niekoniecznie. Szlak w tym miejscu jest dosyć stromy, bo na odcinku mniej więcej kilometra trzeba pokonać około 250 metrów w pionie, ale nie tylko to było naszym zmartwieniem. Otóż w lesie panowała niesamowita susza, a podeszwy butów kiepsko trzymały się suchych liści, czy wszechobecnego pyłu.
Lubię oglądać takie chatki
Powoli jednak robiliśmy swoje, ciesząc oczy widokami, bo wkrótce na horyzoncie pokazały się między innymi Tatry. Gdy uporaliśmy się z tym niewdzięcznym odcinkiem, ustaliliśmy, że gdy tylko pojawi się jakieś ciekawe miejsce, to zrobimy sobie dłuższą przerwę.
Los zaczął nam sprzyjać, bo już kilka chwil później rozsiedliśmy się na małej, ale całkiem urokliwej polance. Takie miejsca sprawiają, że wędrówka staje się jeszcze przyjemniejsza. Wreszcie widać jakieś panoramy, można śmiało wygrzać buźkę na słońcu, czy po prostu posiedzieć na trawie zajadając jakieś smakołyki. Z żalem więc opuszczaliśmy Halę Groń, ale wiedzieliśmy, że dalej powinno być równie ciekawie.
Hala Skotarka
[/vc_column_text][/vc_column][/vc_row]
No i tak właśnie było, bo ledwie na nowo zdążyliśmy się zanurzyć w las, a już przed naszymi oczami pokazała się kolejna, ciekawa polana. Hala Skotarka (970 m n.p.m.) to jeden z jaśniejszych punktów tej wycieczki i gdy tylko się tam znaleźliśmy, od razu wpadła mi w oko. Uwagę przykuwają początkowo przede wszystkim porzucone domostwa, zapewne z czasów, gdy wypasano tutaj zwierzęta i to tam skierowaliśmy swoje kroki. W końcu zawsze warto przyjrzeć się śladom historii z bliska. Wystarczy jednak się odwrócić, by dostrzec, że nad linią drzew ponownie rysują się Tatry, a ich widok z beskidzkich polan to coś, co naprawdę wyjątkowo lubię.
Hala Skotarka. Na horyzoncie widać Tatry
Ścieżka następnie bardzo nieznacznie wspinała się do góry i w taki oto sposób dotarliśmy na rozdroże. Rzecz to w czasie wędrówek normalna, ale po porannych przygodach postanowiliśmy wyjątkowo poważnie podejść do tematu. To tutaj nasz niebieski szlak, którym dotychczas wędrowaliśmy, łączył się z tym czerwonym. Plan dnia zakładał, że najpierw odwiedzimy nieodległą Halę Łabowską, a następnie wrócimy na wspomniane skrzyżowanie, by ruszyć w stronę Hali Pisanej. I tutaj sprawa jest prosta, bo tabliczek i strzałek jest pełno, więc dosłownie kilka minut później naszym oczom ukazało się spore schronisko zlokalizowane na polanie.
Hala Łabowska tuż przed nami
O jego obecności oczywiście warto pamiętać, ale podczas naszej wizyty, na skutek utrzymujących się obostrzeń, budynek i tak był dla turystów zamknięty. O jakimś ciepłym żurku mogliśmy tylko pomarzyć, a szkoda, bo gdy tylko wyszliśmy z lasu, przywitał nas silny i naprawdę lodowaty wiatr. Z tego też powodu mieliśmy kłopot, żeby znaleźć jakieś zaciszne miejsce na przerwę. Co do samej Hali Łabowskiej, to znajduje się ona w środkowej części pasma Jaworzyny, mniej więcej na wysokości 1060 m n.p.m. i gwarantuje całkiem przyzwoite widoki w kierunku północnym. Jeśli ktoś zastanawiał się natomiast, czy widać stamtąd Tatry, to odpowiedź jest niestety negatywna.
Widoki na północ z Hali Łabowskiej
Nie rozsiadaliśmy się zbyt długo, zwłaszcza gdy wiatr powoli wyrywał włosy. Wróciliśmy spokojnie w stronę rozejścia szlaków i dalej trzymając się czerwonych oznaczeń (swoją drogą odcinek ten jest częścią Głównego Szlaku Beskidzkiego) ruszyliśmy na północ, w stronę kolejnych przygód. Do takich szalonych wydarzeń na pewno mogę zaliczyć moment, w którym po tych kilku godzinach, wreszcie spotkaliśmy innych turystów. Zawsze byłem niezły w tym całym dystansowaniu społecznym i lata praktyki nie poszły na marne. Nie tylko mogliśmy w niemal kompletnej ciszy cieszyć się górami, ale nie musieliśmy się też zamartwiać, że ktoś przypadkiem na nas nakicha. Tak, jestem paranoikiem.
Bukowy las, którym maszerowało się świetnie
Idziemy dalej, a liście szeleszczą pod butami. Docieramy po chwili do lasu. Może wygląda to dziwnie, bo w lesie, to my w zasadzie cały czas (z małymi przerwami) byliśmy, ale ten konkretny jest jakiś taki ładniejszy. Drzewa są wyższe, dostojniejsze, a w dodatku są również bardziej zdyscyplinowane, zachowując między sobą odstępy. Nawet one dystansują się solidarnie w tych trudnych czasach. Fajny, bukowy las jednym zdaniem i żal mi trochę było, że nie przywitał nas zielonym listowiem.
Na szlaku cicho i niemal kompletnie pusto
Etap to płaski, wręcz spacerowy, a że w dodatku schowaliśmy się przed wiatrem, to maszerowało się wybornie. Warto mieć na uwadze, że gdzieś tam w dalszej drodze można znaleźć odbicie na Czarci (Diabelski) Kamień, czyli pewnego rodzaju wychodnię skalną, gwarantującą ciekawe otoczenie i sporo widoków. Jak się tam dostać? Według map zieloną, przyrodniczą ścieżką, której za cholerę nie mogliśmy znaleźć. Smutno.
Dołujący był to moment wycieczki, ale żeby brata nie dobijać, że taka atrakcja przeszła nam koło nosa, całą sprawę po prostu przemilczałem. Dalsza część szlaku również należy do grupy tych przyjemnych odcinków, bo jest względnie płasko i idzie się sprawnie. Na wzmiankę w tym miejscu zasługuje Wierch nad Kamieniem, a w zasadzie jego właściwy wierzchołek, ale przede wszystkim kolejna polana, na której chwilę później się znaleźliśmy. Z Hali Barnowskiej (Średniej) widać bowiem w oddali niektóre wierzchołki Beskidu Wyspowego, więc jest na czym skupić wzrok, no a do tego jest to po prostu przyjemne miejsce na spacer.
Beskid Wyspowy na horyzoncie
No, a potem znowu na chwilę do lasu, bo w zasadzie tak wygląda w skrócie cała wycieczka, by po chwili po raz kolejny znaleźć się na jakiejś polanie. Jeśli chodzi o Halę Pisaną, to sam nie wiem, czego się spodziewałem. Liczyłem chyba na trochę więcej przestrzeni i widoków. Damianowi przedstawiłem ją dumnie jako nasz drugi cel wycieczki, tymczasem polana jest miejscem dosyć niepozornym, a pobieżne oględziny wskazują, że być może powoli nawet zarasta. Gdyby nie tabliczka z jej nazwą, zapewne nie zarejestrowałbym faktu, że ją minęliśmy. Nie zrozumcie mnie źle, bo jest tam urokliwie, ale moim zdaniem mijaliśmy tego dnia ładniejsze miejsca. Z tego też powodu nie zatrzymywaliśmy się zbyt długo, a ja gdzieś po cichu liczyłem, że być może jeszcze zobaczymy po drodze coś ciekawego.
Hala Pisana. Fajnie, ale liczyłem na więcej
Ruszyliśmy w stronę Przełęczy Bukowina, pilnując żółtych oznaczeń, które w międzyczasie się pojawiły, a którymi mieliśmy dalej schodzić. Pewnie nigdy też nie zgadniecie, co się nam chwilę później przydarzyło. Otóż dotarliśmy na kolejną polanę, a potem… na jeszcze kolejną! I chyba to właśnie sprawia, że pokonywanie tej pętelki jest tak miłe i chwilami nawet beztroskie. Sielanka jednak mogła się skończyć chwilę później.
W międzyczasie na jednej z tabliczek znaleźliśmy wzmiankę, że ten żółty, zejściowy szlak jest trudny. Mogłoby się wydawać, że to nic takiego, ale jedyną, podobną wzmiankę kojarzyłem na przełęczy Karb, w drodze na Kościelec. Stałem się więc natychmiast podejrzliwy, ale też ciekawski. Jaką to mroczną tajemnicę może skrywać ta beskidzka ścieżka?
Tutaj było naprawdę stromo, chociaż na zdjęciu tego nie widać
Pierwsze minuty marszu nie przyniosły rozwiązania zagadki. Wokół drzewa, śpiewające ptaki, a kto spostrzegawczy, ten jakieś leśne kwiaty wypatrzył. Wkrótce jednak teren zaczął gwałtownie się obniżać i szybko zrozumieliśmy, co autor tego podpisu mógł mieć na myśli. Otóż było stromo, co na zejściu bywa niekiedy problematyczne, zwłaszcza jak buty atakowane są wystającymi korzeniami. Największą trudność sprawiało jednak okropnie suche podłoże, które dosłownie wyjeżdżało spod butów przy każdym nieostrożnym kroku. Ścieżka ma równocześnie charakter takiej „rynny”, więc przy obfitych opadach z kolei, wygodniej ją pewnie pokonać zjeżdżając na tyłku.
Znaleźliśmy zielone oznaczenia
Obyło się bez upadków i tego typu dramatów, a wkrótce las wypuścił nas ze swych objęć na piękną i zieloną łąkę, na co jednak nie byliśmy gotowi. Chociaż studiowałem mapę i wiedziałem, gdzie w teorii mamy iść, żeby domknąć pętelkę i zakończyć wycieczkę, tak rzeczywistość okazała się nieco podstępna. Mieliśmy teraz porzucić żółty szlak PTTK i pętelkę zakończyć wyznaczoną przez gminę ścieżką koloru zielonego. W terenie nie znaleźliśmy jednak żadnej strzałki, która pokierowałaby nas we właściwą stronę, a po porannych przygodach, nie chcieliśmy już iść ślepo przed siebie. Jeśli więc kiedyś zdecydujecie się na wędrówkę tym szlakiem, to zapamiętajcie może tylko tyle, że po wyjściu z lasu należy wykonać nawrót, udając się nieco wyżej utwardzoną dróżką.
Już tylko w dół
To wszystko sprawiło, że początkowo dosyć nieufnie pokonywaliśmy kolejne metry. Niby oznaczenia się zgadzały, bo w końcu je znaleźliśmy, ale przebieg drogi nie pokrywał się do końca z tym, co widniało na jednej z map. I to właśnie niestaranność jednej z nich była powodem naszych zmartwień. Na szczęście całkiem szybko się okazało, że zmierzamy w dobrym kierunku. Pokrzepiające było też to, że szlak prowadził już tylko w dół po takiej równej i szerokiej drodze. Wreszcie znaleźliśmy się wśród zabudowań i po kilkunastu kolejnych minutach zameldowaliśmy się na parkingu.
Aby domknąć pętelkę, należy w miejscu, w którym wbita jest pomarańczowa chorągiewka, wykonać nawrót, wchodząc na leśną drogę, a następnie ostro w prawo i do końca w stronę Łomnicy-Zdroju
Szlak z Łomnicy-Zdroju na Halę Łabowską i dalej w kierunku Hali Pisanej sprawił nam sporo frajdy i wciąż nie wiem, czy to wyłączna zasługa miejsca, czy być może też dodatku w postaci utęsknionej ucieczki z czterech ścian. Niewątpliwym plusem wędrówki przez ten urokliwy region Beskidu Sądeckiego jest możliwość zrobienia pętelki. Trasa ta świetnie nadaje się wtedy na jednodniowy wypad.
Kolejne zalety? Co prawda do pokonania w pionie jest blisko 800 metrów, ale większość z tego przypada na pierwszy etap marszu, kiedy podchodzi się na Halę Łabowską. Po początkowym wysiłku dalej czeka już więc tylko relaks, no a przynajmniej ja jestem zwolennikiem takich rozwiązań. Długość tej wędrówki to około 17 km, a na pokonanie całości trzeba zarezerwować mniej więcej sześć godzin. Oczywiście warto mieć zapas czasu, bo liczne polany zachęcają do równie częstych przerw. Dlatego też szczerze polecam, bo kto lubi leśne ścieżki, szumiące strumyki, sporo widokowych miejscówek, no i pokazujące się niekiedy Tatry, ten powinien być zadowolony. No, a jeśli już będziecie kiedyś w tamtych stronach, pomyślcie też o wycieczce na Eliaszówkę. Na koniec zostawiam jeszcze relację w formie krótkiego filmu i gorąco zachęcam do subskrybowania naszego kanału na Youtubie.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
Wreszcie! Czekałam na nowy wpis, cieszę się na „otwarcie” lasów i szlaków:) Świetna relacja, humor nie zawodzi, zdjęcia przepiękne- jak zawsze:)
A co do kondycji – ja akurat nie mam gdzie trenować i z równin pojadę prosto w Tatry Zachodnie więc tylko pozazdrościć bliskości górskich szlaków, ech…
Powoli wrócimy do formy, też miałam ostatnio w Beskidzie Małym wrażenie, że trafiłam w Tatry i jakoś nogi nie nadążały za myślami :). A widoki z Hali Łabowskiej takie, że już bym tam jechała, tych parę zdjęć mnie w zupełności przekonuje.
Taka wiosenna wycieczka, to sama przyjemność, zwłaszcza po tak długim i przymusowym siedzeniu w domu. Oby teraz było jak najwięcej okazji do dreptania po szlakach 🙂