Dzień zapowiadał się wspaniale. Już wieczorem mieliśmy rozbijać namioty na polanie Kvakhidi.
Dzień w Girevi zaczął się całkiem normalnie. Słońce wstało jak zawsze, a ja wypocząłem jak nigdy. Świt należał natomiast do tych umiarkowanie przystojnych. Rozumiecie – niby fajny, ale jednak zostańmy przyjaciółmi. Skoro więc warunki o wschodzie nie zachęcały do fotografii i opuszczenia łóżka, to zostałem w nim w zasadzie dłużej, niż mi to było potrzebne. Nie wiem, chyba zżerała mnie już ciekawość, co kryją kolejne zakręty i wzniesienia. Nie bez znaczenia był też fakt, że raczej się już zaaklimatyzowałem w nowej rzeczywistości.
Oczywiście nie byłem jeszcze tak cwany, jak teraz na kartach bloga, ale tak, jak głupiutkie dzieci czekają na Mikołaja, tak i ja czekałem na nową dawkę górskich wrażeń. Czas wymarszu ustaliliśmy na godzinę jakąś tam, bo w zasadzie szybko się przekonaliśmy, że nie ma to i tak absolutnie żadnej mocy sprawczej, a jest co najwyżej pewną ogólną wskazówką. Mam wrażenie, że w Gruzji to chyba nawet wstyd wyjść o czasie. Może Einstein był Gruzinem? To by nawet trochę tłumaczyło te wszystkie teorie o względności czasu.
Tak czy inaczej, raczej niespiesznie udaliśmy się na śniadanie i chociaż już nie pamiętam, co dobrego wtedy zjadłem, to na pewno miało to zapach kolendry. Gdybyście się zastanawiali, jak wygląda standard noclegowy w Girevi, to spieszę z krótkim wyjaśnieniem. Otóż według mnie, a ja przecież nie muszę być reprezentatywnym przedstawicielem naszego społeczeństwa, nie jest źle. Trzeba być jednak świadomym, gdzie się jest. No a jest się gdzieś na Kaukazie, wśród niedostępnych szczytów, w wiosce, którą na zimę wszyscy opuszczają, bo jest kompletnie odcięta od świata. Gdy świeci słońce albo agregat nie nawali, to nawet jest prąd. W skrócie mówiąc, jeśli jest się turystą, któremu zdarzyło się nocować w polskich schroniskach, to może nawet zdarzyć się tak, że poczujecie wzrost standardu! Ja absolutnie nie miałem powodu do narzekań, zwłaszcza że przecież już tego dnia mieliśmy spędzić noc pod namiotami. No, a co to za górska przygoda, jak się codziennie myjesz?
W końcu przepakowałem plecak, a na koniec, ostatnim przejawem przytomności, zebrałem ze sznurków pranie. Nie ma się czym chwalić, ale poprzedniego dnia wpadłem dwa razy do rzeki i musiałem zadbać o suche wkładki do butów. Koszulkę nawet przy okazji wyprałem – takim byłem wtedy jeszcze czyściochem. Było to istotne jednak o tyle, że dzisiaj mieliśmy porzucić wygodne łóżka, a dwie następne noce spędzić biwakując gdzieś w sercu gór. W planach mieliśmy dzisiaj dojście do polany Kvakhidi, zbliżając się do umownej granicy między Tuszetią, a Chewsuretią, czyli Przełęczy Atsunta. Ta ostatnia jednak, zajmować nasze głowy miała kolejnego dnia.
O tym, jak nie uciekałem przed śmigłowcem. Rozdział VII
Wreszcie stoimy. My w swojej grupce, a krowy w swojej. One zajęte swoimi sprawami, a my w zasadzie niezajęci jeszcze niczym. W powietrzu czuć już jednak dojrzałość do wymarszu. Już zerkamy na siebie w oczekiwaniu, że ktoś zrobi ten pierwszy krok. Zwracamy się w kierunku Dato i oto idziemy. Poranek jest pogodny, nasza grupa dopiero budzi się do życia i tak leniwie rozciągnięci idziemy załatwić urzędowe sprawy. Wchodzimy bowiem tego dnia do strefy nadgranicznej. Musicie wiedzieć, że Tuszetia graniczy z rosyjskimi republikami, czyli Czeczenią i Dagestanem. Żeby więc po tej pięknej krainie móc się poruszać, musimy uzyskać specjalne zezwolenie od stacjonujących tutaj pograniczników.
No i właśnie w kierunku ich budynku zmierzamy, kiedy jeden z żołnierzy wychodzi nas powitać. W sensie w całej swojej naiwności tak początkowo myślę. Ale żołnierz zaczyna wrzeszczeć i machać rękami. O co mu chodzi i co pokazuje, nie mam pojęcia, ale sielska atmosfera znika i robi się nerwowo. Dato, nasz przewodnik, krzyczy do nas, żebyśmy zeszli na bok. Biegiem. Już! Zbiegamy więc w lewo, w pobliże posterunku, krzycząc do tych ociągających się z tyłu, by zrobili to samo. Nie strzelajcie, jesteśmy zbyt młodzi!
W końcu całą grupą docieramy w okolice budynku, a sprawa wyjaśnia się szybko. Oto będziemy świadkami rotacji żołnierzy, a nowi wartownicy właśnie lecą tutaj helikopterem. No i podejrzewam, że po prostu włóczyliśmy się na terenie prowizorycznego lądowiska, bo dokładnie w tamtym miejscu pilot posadził wkrótce śmigłowiec. Dato w międzyczasie pozbierał nasze dokumenty i wszedł do środka, by załatwić formalności.
Nie sądziłem, że podmuch generowany przez wojskowy helikopter może być tak duży. O tym, że startując będzie leciał w moim kierunku, nie pomyślałem natomiast wcale. Pamiętajcie więc dzieci, że siedzenie trzy metry pod wojskową maszyną, to mało rozsądna zabawa, a wzbijane w powietrze kamyki potrafią o tym przypomnieć, trafiając gdzieś pod okiem. Życie uczy na błędach i w przypadku drugiego lądowania, bo ku uciesze wszystkich pojawił się kolejny egzemplarz, zachowałem już bezpieczną odległość. Chciałem nawet zrobić jakieś ciekawe zdjęcie, ale w tym przypadku pilot zawinął się w stronę, której się nie spodziewałem. Staliśmy zresztą tuż przy posterunku granicznym, więc kierowanie aparatu w tamtą stronę nie było mile widziane.
W końcu Dato woła mnie do środka i staję sam na sam z tamtejszym przedstawicielem władzy. Oto zostałem wybrańcem. Miły pan pokazuje gdzie podpisać, a potem dodaje, że to już vse, po czym uśmiechając się, oddaje mi kwity i dokumenty. „Oduśmiechuję” się więc, bo na tyle pozwala mi wtedy moja znajomość gruzińskiego, o rosyjskim nie wspominając, po czym wychodzę. Przekazuję wszystkie papiery naszym przewodnikom, tłumaczę, że tamten powiedział, że to już chyba vse, no i wreszcie możemy iść.
Opuszczamy osadę i rozpoczynamy niesamowicie widokową wędrówkę
No i idziemy, początkowo wdrapując się nad położone niedaleko wzgórze, co w zasadzie trwa krócej, niż się spodziewałem. Pagór z daleka wydawał się wysoki, ale chyba jestem zbyt pochłonięty rozglądaniem się, żeby odnotować jakieś trudności. Później odbijamy nieco w lewo i rozpoczynamy niesamowicie widokowy, ale łagodny etap wędrówki. Trawersujemy zbocze, podziwiamy wznoszące się ponad dno doliny szczyty i meandrującą gdzieś w dole rzekę, której nazwy nie potrafię wypowiedzieć – Kvakhidistskali.
Widoki są rewelacyjne, a przecież dopiero co wystartowaliśmy
Raz delikatnie podchodzimy, a czasami nieznacznie się obniżamy. W zasięgu wzroku mamy kamienne wieże, które pełniły kiedyś rolę ochronną i ostrzegawczą, a które obecnie przypominają o historii i są niejakim symbolem Tuszetii. Na zielonych zboczach pasą się owce i takie pocztówkowe widoki ciągną się w zasadzie w każdym kierunku. Może tylko niekiedy zwiększamy koncentrację, grupując się ściślej w czasie mijania pasterskich psów, ale co do zasady trudno mi było w tak pogodny dzień wyrwać się ze stanu błogości.
Ścieżka nie stwarza większych trudności
Trudno też mówić o jakimś wzmożonym wysiłku. Może pamięć mnie już zawodzi, ale po tym początkowym podejściu, szlak prowadził terenem niemal spacerowym. No dobrze, to ciągle góry, więc całkiem płasko nie było, ale zamiast zmuszać się do wysiłku, mogliśmy się skupić na podziwianiu otoczenia. Poprzedniego dnia, kiedy szliśmy z Omalo do Girevi właśnie, krajobrazy naprawdę przypadły mi do gustu. Czułem jednak, no i przecież widziałem, bo ślepia miałem wielkie, jak po wypiciu dzbanka kawy, że teraz, to już w ogóle nastąpił widokowy nokaut. Wszystko było nowe, jakoś tak dziwnie kolorowe i żywe, więc z trudem powstrzymywałem się od natychmiastowego wyczerpania baterii w aparacie. Prąd był bowiem na wagę złota, biorąc pod uwagę kolejne noclegi spędzone pod namiotem.
Za dużo widoków, za mało oczu. Rozdział VIII
Humor mogła mi popsuć tylko jedna rzecz – gdybym po raz kolejny zmoczył buty, wpadając do rzeki. Zamiast więc skakać po kamieniach, ryzykując wodę w skarpetkach, tym razem strumienie przekraczałem zupełnie boso! Spryt, jak widać, przydaje się też w górach. Cecha ta jest również nieoceniona w przypadku uzupełniania zapasów wody do picia, ale jeśli o to chodzi, to zdawaliśmy się na wiedzę Dato. Nikt nie chciałby przecież skończyć dnia z jakimś zatruciem, a trzeba brać pod uwagę fakt, że liczne stada owiec czy krów też muszą coś pić, zostawiając niekiedy mało higieniczne niespodzianki. Raczej wybieraliśmy więc niewielkie strumyczki czy wręcz cieki wodne, spadające gdzieś wprost z wysokich gór.
Mijamy ruiny wioski
W międzyczasie dotarliśmy w pobliże widzianych już wcześniej z daleka ruin zabudowań. Jak się okazało, to pozostałości opuszczonej dawno temu wioski Chontio. Ciekawostka? Była to ponoć najdalej wysunięta w kierunku Przełęczy Atsunta tuszecka osada. Mimo że lata świetności miała już dawno za sobą, to ciągle zachowała się tutaj wieża oraz liczne mury budynków. Z racji tego, że lubię ślady historii (zwłaszcza wkomponowane w górski krajobraz), to zawiesiłem w tamtym miejscu wzrok na nieco dłużej.
Jak się nie zakochać w takich krajobrazach
Złapałem się po chwili też na tym, że zupełnie nie kontroluję czasu, ani dystansu. Nie zastanawiało mnie, ile już przeszliśmy, jak długo idziemy, ani ile pozostało nam jeszcze do końca. Czyżby udzielał mi się gruziński klimat? A może po prostu wreszcie się wyluzowałem i dałem ponieść wędrówce? Chcąc być jednak zupełnie szczerym, to było coś, czego nie mogłem się powoli doczekać. Była to przerwa. Nie, żeby mi nogi odmówiły posłuszeństwa, albo płuca straciły pojemność, ale fajnie byłoby wreszcie wrzucić coś na ząb. Moje telepatyczne prośby szybko zostały wysłuchane, bo na niewielkiej łące, tuż obok pasterskich szałasów, zrzuciliśmy po chwili plecaki, oddając się błogiemu odpoczynkowi.
Więcej widoków i więcej wież
Istotną kwestią w czasie kilkudniowego trekkingu jest woda, a w zasadzie jej zapas. Byliśmy ciągle w dobrej sytuacji, bo w Girevi dało się lać kranówkę prosto do butelek, no i Dato bezbłędnie wskazywał nam bezpieczne źródła. Odwodnienie nam nie groziło. Jeśli idziecie natomiast na własną rękę i nie macie pewności co do jakości spływającej z góry cieczy, to warto użyć jakiegoś filtra, tabletek uzdatniających, czy po prostu ją przegotować. Wspominałem w którymś z poprzednich wpisów, jak to w czasie dwutygodniowego pobytu w Gruzji zamierzam zrobić sobie odwyk od kofeiny. No to wytrzymałem niecałe dwa dni, bo oto właśnie nalewałem sobie z termosu pyszną kawę, którą zrobiłem jeszcze rano w guesthousie. Co to ta cała silna wola?
Widok z góry na pokonaną trasę
Obiad z kolei w czasie takiego całodniowego marszu przybiera różne formy. Bo były dania liofilizowane, były kabanosy, jakieś orzechy, bakalie, no i słodycze. Nie ma to, jak zjedzenie tabliczki czekolady za jednym zamachem. Jednym słowem to, co każdy uznawał za najbardziej odpowiednie dla siebie. Może tylko warto pamiętać, że w Tuszetii nie jada się wieprzowiny, chociaż ponoć sami mieszańcy nie wiedzą dlaczego. Nie jada się i już.
Na hałasujących sąsiadów na pewno nie narzeka
Pewnie znacie to błogie uczucie, kiedy najedzeni siedzicie w jakimś pięknym miejscu, temperatura jest idealna, a wam absolutnie nie chce się podrywać do dalszej drogi. Wtedy też przydaje się ta osławiona silna wola, żeby zarzucić plecak i ruszyć tyłek. Ścieżka w stronę polany Kvakhidi łudząco przypominała to, co do tej pory mogliśmy obserwować. Zmieniały się może góry w tle, czasami rzeka w dole była nieco bardziej poskręcana, niż wcześniej, ale generalnie ciągle podziwialiśmy różne wariacje tego samego, ale pięknego krajobrazu.
Widoki naprawdę bajkowe
Przez chwilę może tylko oddaliliśmy się od dna doliny, wchodząc na bardziej otwarty teren, sunąc wąską ścieżką w otoczeniu wysokich traw. Po raz kolejny przyszło nam też przekraczać spływający z góry potok, który tym razem nie sprawił mi absolutnie żadnych problemów, bo taki właśnie jestem sprawny i gibki. Potem, dla odmiany, lekko obniżyliśmy się w stronę koryta rzeki, by po kamieniach, przytuleni nieco do skały, pokonać krótki odcinek tuż nad taflą wody. Bam, znów suchą stopą!
Ciekawy, chociaż krótki odcinek nad rzeką
A dalej, to już czekała nas kluczowa trudność w drodze na polanę, na której mieliśmy nocować. Czyli do góry. Nie jakoś mocno, z pięknymi widokami, więc obyło się bez dramatów i tych wszystkich „ojapitolę” rzuconych pod nosem. Potem tylko lekko w dół, dalej przez mostek, no i w taki oto sposób dotarliśmy na miejsce, w którym po raz pierwszy w czasie trekkingu mieliśmy zabiwakować.
Polana Kvakhidi, czyli pierwszy biwak na Kaukazie. Rozdział IX
Polana od razu zrobiła na mnie wrażenie, bo w takim miejscu, to ja jeszcze nie spałem. Znajdowaliśmy się na mniej więcej na poziomie 2400-2500 m n.p.m., w otoczeniu licznych, nienazwanych trzytysięczników. No, a że cały ten wyjazd był dla mnie pierwszą okazją, by włóczyć się po górach wyższych, niż nasze Tatry, to jakoś wesoło mi się robiło na myśl, że będę spał na wysokości, na której do tej pory zazwyczaj kończyłem wycieczki. Klimat był rewelacyjny, bo obok szumiała rzeka, gdzieś pasły się konie, a nieliczne chmury tylko dodawały temu miejscu uroku. Zrzuciliśmy plecaki i korzystając z przerwy, zbadaliśmy co ciekawego kryje to miejsce.
Na polanie Kvakhidi spotkać można pasterzy, u których da się coś czasami kupić. W sensie w czasie naszej wizyty było to głównie piwo, ale ponoć był też chleb, a czasami to nawet i chaczapuri można dostać. Zawsze to jakieś urozmaicenie wszelkich liofilizatów czy innych owsianek, a mały poczęstunek nieco zabijał czas, w którym oczekiwaliśmy na konie. Bez nich nasz biwak mógł przyjąć nieco dziwną formę. Tuszetię zwiedzałem wraz z agencją Mountain Freaks, więc namioty, śpiwory i inne, przydatne w czasie spania rzeczy, pakowaliśmy właśnie na grzbiety koni, sami idąc z małymi plecakami „na lekko”. Nawet swoje cieplejsze ciuchy wrzuciłem do dużego plecaka i zerkając na nisko położone słońce, dochodziłem do wniosku, że pewnie fajnie byłoby je mieć.
Rozkładamy namioty na polanie
Nie panikowaliśmy jednak. Przynajmniej nie otwarcie. Siedząc na zielonej łące, rozmawialiśmy o życiu i innych sprawach, a ja chwilami kręciłem się to tu, to tam, żeby pooglądać świat i zrobić jakieś zdjęcia. Słońce powoli się obniżało, co w zasadzie bardziej mnie cieszyło, niż martwiło. Widoki zrobiły się jeszcze ładniejsze, a ja miałem sporo wolnego miejsca na karcie pamięci w aparacie. No, a po chwili mogliśmy też odetchnąć z ulgą.
Znacie tę scenę z „Władcy Pierścieni”, kiedy Gandalf przybywa z odsieczą? Tak się mniej więcej poczułem, kiedy zauważyłem jeźdźców wyłaniających się zza wzgórza. I chociaż oczywiście żartuję (tylko troszkę), to miło było dorwać plecak, ubrać cieplejszą kurtkę i przystąpić do procesu rozkładania namiotu. Drogą jakiejś loterii ustaliliśmy trójki, które miały spać w poszczególnych namiotach, no a potem zabraliśmy się za robotę. Żeby nie wyjść przed Melem i Elą na lenia, bo właśnie z nimi miałem dzielić nasz mały domek, musiałem na chwilę rozstać się z aparatem. No, a później nadszedł czas kolacji, rozmów i odrobiny lenistwa po dniu pełnym wrażeń. W ramach testowania dań niebędących liofilami, na kolację zaserwowałem sobie owsiankę z bakaliami i kawałkami czekolady. Gdybyście więc szukali alternatyw dla jedzenia z proszku, to takie coś akurat polecam.
Teraz jeszcze kolacja i do spania
O, jeszcze o prysznicu wspomnę, bo takowy był! Wyobrażacie sobie? Ja sobie też nie wyobrażałem, bo skąd prysznic na takim odludziu. W celu dokonania mycia miejsc uznanych powszechnie za strategiczne, udałem się więc początkowo w kierunku węża podłączonego gdzieś hen wyżej do źródełka tryskającego ze skał. Całkiem praktyczne rozwiązanie, zwłaszcza że nie trzeba było daleko chodzić, gdy zapragnęło się zrobić herbatę. No to szukam mydła w kosmetyczce, bo co będę od razu śmierdział ludziom w namiocie, jak jeszcze mam na to cały tydzień pod Kazbekiem. Zdejmuję powoli koszulkę, gdy nagle, w formie Natalii, przychodzi wybawienie.
Od razu mnie poinformowała, że nie ma sensu marznąć na wietrze, jak tam pasterze mają najprawdziwszy prysznic. O, raptem kilkadziesiąt metrów dalej w kierunku rzeki. I wiecie co? Miała rację! Instrukcja obsługi była prosta, wystarczyło odpowiednio manewrować zaworami, tak by z podwieszonego kraniku zaczęła lecieć woda. Całość zabudowana deskami, sklejką, i folią, a to zapewniało już sporą dawkę intymności. To ostatnie przydatne było zwłaszcza wtedy, gdy lodowate krople spadały na plecy, a twarz krzywiła się w nieznanych sobie wcześniej grymasach. Rześko i orzeźwiająco – tak jak lubię.
Oglądamy zachód z polany Kvakhidi
I to w zasadzie tyle. Piękny był to odcinek i w mojej opinii bardzo przyjemny. Źródła internetowe podają różne wartości, ale przeszliśmy prawdopodobnie mniej więcej 15-18 kilometrów, pokonując w tym czasie pewnie około 700-800 metrów w pionie. Dzień kończyliśmy rozmowami przy grzanym winie, otoczeni wysokimi szczytami. O poranku mieliśmy rozpocząć najtrudniejszy dzień całego trekkingu, ruszając w stronę mierzącej 3431 m n.p.m. przełęczy Atsunta. Szybko zniknąłem w śpiworze, by przed kolejnym odcinkiem dobrze wypocząć. I chociaż próbowałem wszystkiego, chociaż przekręcałem się z boku na bok, to spać jednak tej nocy, nie mogłem.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
Widoki bajeczne!