Skip to main content

Wysoki Wierch wydawał się świetnym celem, by obejrzeć wschód słońca. Nie mogąc się doczekać, wyszedłem na szlak wyłącznie przy świetle Księżyca.

Wysoki Wierch zdążyłem już kiedyś poznać, bo byliśmy na nim przy okazji zimowo-wiosennej wycieczki na Wysoką. Sam szczyt, a raczej wzniesienie, bo to taka okrąglutka „bulwa”, ma mało pieniński charakter. Próżno tu szukać okazałych formacji skalnych czy pionowych urwisk. Ale żeby nad tą biedną górą się już nie znęcać, to trzeba przyznać, że gwarantuje piękne i nadspodziewanie rozległe panoramy. W pamięci wyryły mi się zwłaszcza Tatry, a że byłem wtedy zielony niczym trawa na wiosnę, to wydały mi się niesamowicie monumentalne. Poza tym da się na niego wyleźć w całkiem łatwy sposób, co sprawiło, że postanowiłem właśnie tam obejrzeć wschód słońca. Poprzedni dzień na Sokolicy kończył się delikatnymi mgiełkami i liczyłem po cichutku, że poranek zaskoczy mnie morzem mgieł.

Spało mi się całkiem nieźle, ale czułem już narastającą ekscytację i obudziłem się nim zadzwonił budzik. Było dopiero po trzeciej i normalnie pewnie przekręcałbym się wtedy na drugi bok, ale wizja wycieczki postawiła mnie od razu na nogi. Nie będzie to specjalnie odkrywcze co napiszę, ale zimowe noce są naprawdę długie. Słońce miało bowiem wznieść się nad horyzont dopiero koło 7:40. Miałem więc masę czasu. Oczywiście wypiłem kawę, potem wlałem jeszcze więcej kawy do termosu i sprawnie przygotowałem się do wyjścia. No i wyjście z pensjonatu sprawiło mi największy kłopot, bo głupi klucz w głupich drzwiach nie chciał się przekręcić. Tak, upewniłem się, że to ten właściwy. Dałem sobie ostatnią szansę i… wkrótce poczułem mroźne powietrze otulające moją twarz. Zima w pełni. Zostało mi już tylko wskoczenie w samochód i podjechanie do Szlachtowej, skąd miałem wystartować na Wysoki Wierch.

Szlak na Wysoki Wierch w Pieninach

Szlak na Wysoki Wierch w Pieninach. Pieniny, Wydawnictwo Compass

 

Wszystko układało się fantastycznie. Księżyc oświetlał ośnieżone pola, na niebie migotały oddalone o lata świetlne gwiazdy, a ja zaparkowałem mój pojazd tuż przy drodze. Czasami mam do siebie gigantyczny żal i jestem o krok od wyrywania sobie włosów z głowy. Nawet jeśli coś działa bez zarzutu, to zawsze znajdę sposób, by to „poprawiać” i „ulepszać” tak długo, aż kompletnie się rozwali. Zawsze sobie wtedy mówię, że to ostatni raz, podczas gdy tych razów jest później pełno…. Żebyście wiedzieli ile razy psułem tę stronę.

Tym razem było tak samo. Niby zaparkowałem ten samochód, ale ubzdurałem sobie, że może komuś będę zawadzał. Dlatego też nie zwracając uwagi na instynkt samozachowawczy, zjechałem na bok wprost w zaspę, z której już nie mogłem się wygrzebać. „Coś ty najlepszego zrobił!” – to wyrafinowane zdanie przemknęło mi przez głowę. Kiedy upewniłem się, że jestem zagrzebany na amen i choćbym nie wiem co robił nie wyjadę, zrobiłem coś jeszcze dziwniejszego. Postanowiłem się tym nie martwić. Zarzuciłem graty na plecy i zerkając na auto z miną typu „nie mam pojęcia skąd to się tu wzięło”, poszedłem wzdłuż żółtych oznaczeń w górę szlaku.

Ścieżka początkowo była oczywista. Prowadziła leśną dróżką wśród drzew, więc nie miałem kłopotów z kierunkiem marszu. Obawiałem się, że drogę uprzykrzą mi zaspy śniegu, ale tego było raptem kilkanaście centymetrów. Wszystko przebiegało zgodnie z planem, a ja trzymałem dobre tempo. Stwierdziłem, że skoro nadarzyła się okazja, to może pokuszę się o jakieś nocne zdjęcia z okolic Wysokiego Wierchu. Zawsze to nowe doświadczenie. Kiedy podjechałem na zlodowaciałym fragmencie i wylądowałem niemal twarzą w śniegu uznałem, że pora te kijki trekkingowe jednak wyciągnąć. Tak w radosnej atmosferze zmierzałem do góry. Wkrótce jednak okazało się, że nie do końca wiem, w która stronę teraz iść. Zgubiłem się?

Szlak doprowadził mnie na skraj polanki, a w otwartym terenie trudno znaleźć jakieś drzewo wymaziane farbą. W końcu polana dlatego jest polaną, że drzewa tam nie rosną. Sprawdziłem mapę w telefonie, ale to nie rozwiało moich wątpliwości. W dodatku na liście rzeczy o których wypada pamiętać, a których nie wziąłem, znalazła się ładowarka. Musiałem oszczędzać baterię. Pod uwagę brałem dwa kierunki, które w nocy wyglądały jednakowo obiecująco. Początkowo zaświstała mi myśl, by po prostu pójść na wprost. Romantyczna to wizja, gdy w świetle gwiazd zarzuca się plecak i idzie po prostu przed siebie, ale obarczona była sporym ryzykiem.

Mapa wskazywała dodatkowo, że na ten grzbiet wchodzi się takim łagodnym łukiem. Poszedłem na drobny rekonesans, co utwierdziło mnie tylko w przekonaniu, że za cholerę nie mam pojęcia gdzie jestem. Wróciłem w okolice małych chatko-szałasów, gdzie po raz ostatni widziałem żółte oznaczenia. Nie było przecież tak źle. W ostateczności mogłem poczekać na ten świt tutaj, a ruszyć dalej gdy będzie jasno. Dałem sobie jednak kolejną szansę. Niczym wytrawny myśliwy zacząłem krążyć wokół tego miejsca, szukając jakichś śladów. Podjąłem trop, który prowadził mnie drugim wariantem – w prawo na zachód.

Płytka warstwa śniegu odsłaniała coś, co mogło się wydawać w normalnych warunkach drogą. Świecąc czołówką po pobliskich drzewach, wypatrzyłem nawet kolejny znak. Tak! Pokrzepiony tą myślą przyspieszyłem, po czym przeraziłem się na nowo, bo ślady niknęły wśród zarośli. No nie, czyżbym po prostu poszedł za jakimś jeleniem? Bliskość oznaczeń oraz majaczące wzniesienie, które mogłoby faktycznie okazać się tym wyczekiwanym przeze mnie grzbietem sprawiły, że przebiłem się jakoś przez zaspy i wreszcie odetchnąłem.

Pierwszy, pokrzepiający widok na Tatry

Pierwszy, pokrzepiający widok na Tatry

 

Tatry! Słowackie kolosy odbijały księżycowe światło, śnieg skrzył się wokół mnie, a srebrzyste chmury sunęły leniwie nad moją głową. Kompletna cisza. Uwagę zwracały też światła uśpionych jeszcze miast, a ja zaczynałem się powoli cieszyć, że tych mgieł jednak nie ma. Z ograniczoną widocznością pewnie nigdzie bym nie trafił. Teraz już mniej więcej wiedziałem dokąd iść. W dodatku dosyć szybko znalazłem ślady dwóch kół, które prowadziły górą grzbietu. Skąd się tam wzięły? Nie mam pojęcia, ale postanowiłem przynajmniej tymczasowo im zaufać. Uspokojony ściągnąłem plecak. Nie miałem do tej pory okazji do nocnych zdjęć w górach. Kłopotliwe okazało się ustawianie ostrości, ale na szczęście było bezwietrznie i statyw stał w bezruchu jak słup. Po kilku próbach postanowiłem iść dalej.

W dolinach jeszcze śpią, a ja już błądzę po Pieninach

W dolinach jeszcze śpią, a ja już błądzę po Pieninach

 

By dostać się na Wysoki Wierch musiałem teraz ruszyć na wschód. Za sobą miałem spowite mrokiem Trzy Korony, po prawej Tatry, a lewy horyzont zamykała Radziejowa w Beskidzie Sądeckim. Wszystko to przy niesamowicie ciekawym świetle odbijanym przez Księżyc. Droga nie sprawiała mi już większych kłopotów, a moje tempo zrobiło się typowo spacerowe. W końcu dotarłem do tego wyniosłego garba.

Noc w Pieninach. Z widokiem na Trzy Korony i Babią Górę w oddali

Noc w Pieninach. Z widokiem na Trzy Korony i Babią Górę w oddali

 

Wysoki Wierch był już na wyciągnięcie ręki, ale po drodze albo zgubiłem ślad, albo on sam urwał się w niewyjaśnionych okolicznościach. Cóż było robić – westchnąłem ciężko i ruszyłem na przełaj do góry. Śnieg nie był zbyt głęboki, ale pokrywał miejscami niskie rośliny co powodowało, że chwilami po prostu się zapadałem. To, co wydawało się formalnością, okazało się całkiem męczącym zadaniem, ale w końcu dopiąłem swego. Uspokoiłem tętno, wyciągnąłem kawę i tak przygotowany postanowiłem czekać na pierwsze promienie słońca. W międzyczasie przywitałem się z innymi amatorami porannych widoków i ostatecznie w trójkę liczyliśmy na jakieś piękne warunki.

Do wschodu jeszcze długo, ale na wschodzie powoli robi się kolorowo

Do wschodu jeszcze długo, ale na wschodzie powoli robi się kolorowo

 

Do wschodu ciągle pozostawała jeszcze godzina, ale daleko na horyzoncie widać już było powoli czerwony blask budzącego się dnia. Księżyc niezmiennie oświetlał swym blaskiem doliny i cały ten widok był mocno bajkowy. Wreszcie mogłem skorzystać z dobrodziejstw statywu, bo nie na wszystkich wycieczkach okazywał się przydatny. Decyzja o zabieraniu go ze sobą nie przychodzi mi łatwo, bo swoje waży, a przy długich wędrówkach i zwłaszcza zimą, każdy kilogram się liczy. W tamtej chwili cieszyłem się jednak, że go mam ze sobą. Szczęśliwie wiatr był naprawdę delikatny i nie miałem problemów z wykonaniem względnie ostrych zdjęć.

Sen u stóp Radziejowej

Sen u stóp Radziejowej

 

Miałem za to problem z tym, z czym musiałem się zmagać poprzedniego dnia na Sokolicy. Zaczynałem marznąć. Nie trudno o to stojąc zimą w miejscu. Dopóki przemierzałem szlak czułem się naprawdę komfortowo. Teraz czekając na tę magiczną „złotą godzinę” szybko się wychładzałem. Zacząłem więc dreptać z jednego końca szczytu na drugi. Wysoki Wierch to dosyć rozłożysty, kopulasty pagór, więc tak sobie spacerowałem podziwiając zmieniające się otoczenie. Uwierzcie mi – jest tam co oglądać. Na zdjęciu wyżej widać między innymi masyw Radziejowej. Najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego na fotce znajduje się na lewo od tego charakterystycznego wcięcia – Przełęczy Żłobki. Co jednak kradnie spojrzenie najbardziej? Tatry oczywiście.

 

Panorama z Wysokiego Wierchu

 

Tatry przed świtem prezentują się zachwycająco 

Miałem obawy, czy szczyty w oddali „zapalą się” blaskiem wschodu, a wszystko to z powodu gęstego zachmurzenia. Mimo to i tak byłem zachwycony, bo ta panorama niezmiennie wprowadza mnie w świetny stan. Mój plan dnia był za to bardzo słabo skonkretyzowany. Wstępnie chciałem ruszyć w dół żółtego szlaku na Słowację, a następnie wrócić wzdłuż Dunajca i dalej niebieskim szlakiem do Szlachtowej. Nocna włóczęga na Wysoki Wierch nakazała mi natomiast zrewidować te pomysły. Bateria w telefonie była coraz słabsza, nie wiedziałem, czy nie będę miał kłopotów z odnalezieniem ścieżki, a wędrówka zimą bywa bardziej męcząca. Niby oczywistości, ale nie każdy chce o tym pamiętać. Ostateczną decyzję postanowiłem podjąć później. Tymczasem moja wiara w ładny wschód ulatywała jak festynowy balonik z rąk roztargnionego malca, by uciec w przestworza i zniknąć tam na zawsze. Kiedy godziłem się już z porażką, słońce wzbiło się ponad horyzont podświetlając chmury krwistą czerwienią.

Niech stanie się światło! Pierwsze promienie dosięgają Wysokiego Wierchu

Niech stanie się światło! Pierwsze promienie dosięgają Wysokiego Wierchu.

 

Niesamowity spektakl trwał dosłownie kilka minut, podczas których krążyłem w zimowej scenerii po Wysokim Wierchu, starając się jak najlepiej uwiecznić tę chwilę. Co za widok! Musiałem ostro się pilnować, żeby nie uśmiechać się sam do siebie, a i tak myślę, że wcale mi się to nie udało. Niestety wkrótce wszystko wróciło do poprzedniego stanu, słońce schowało się za chmury, a ja postanowiłem powoli się pakować. Wypiłem kolejny łyk kawy, po czym zdecydowałem ostatecznie, że nie będę tego dnia stawiał sobie zbyt ambitnych celów. Zamierzałem po prostu pospacerować grzbietem odchodzącym na północny-wschód, kierując się niebieskimi oznaczeniami.

Są i Tatry. Z Wysokiego Wierchu prezentują się świetnie

Są i Tatry. Z Wysokiego Wierchu zimą prezentują się świetnie

 

Zrobiłem kilka kroków na słowacką stronę, ale panorama nie różniła się znacząco od tej widocznej ze szczytu, po czym przebiłem się przez śnieg w stronę właściwego szlaku. Wreszcie mogłem zobaczyć, jak wygląda w świetle dnia i muszę powiedzieć, że zaskoczeniem było dla mnie wszystko. W głowie kiełkowała mi nawet obawa, czy na pewno idę we właściwym kierunku. „Tego tu chyba nie było?” – głównie pod takim hasłem mijały mi kolejne metry, ale nie ma się czemu dziwić. Pogrążone w mroku Pieniny wyglądały zupełnie inaczej niż teraz, o poranku. Aura tajemniczości ustąpiła, a w zamian nastał czas relaksującego spaceru.

 

Pieniny zimą

 

Pieniny zima

 

Główny cel odhaczyłem, bo był nim zimowy wschód na Wysokim Wierchu, a teraz w zasadzie chciałem się tylko przejść. Gdzieś tam w środku miałem nadzieję, że będzie trochę ciekawiej. Że pierwsze promienie słońca dosięgną tych wspaniałych, tatrzańskich szczytów w oddali, a ja będę tam stał w takim podziwie, że z tego bezruchu zamarznę na sopel. Mimo wszystko byłem naprawdę zadowolony, bo góry nauczyły mnie, że owszem, można sobie projektować coś w głowie, ale one „żyją” i tak po swojemu. To też jest przecież pociągające w wędrowaniu. Ten czynnik przygody. Zresztą cały ten dwudniowy wyjazd miał być taką relaksującą odskocznią na koniec roku i tak mi się ta wycieczka właśnie układała. Nawet słońce się w międzyczasie pojawiło! Zrobiło się ciepło, na szlaku nie było nikogo poza mną, no i mogłem pozachwycać się tą zimową aurą.

Na szlaku jestem sam i gdybym chiał, mógłbym nawet sobie podśpiewywać

Na szlaku jestem sam i gdybym chciał, mógłbym nawet sobie podśpiewywać

 

Droga mijała w zasadzie bez historii. Gdzieniegdzie po mojej lewej zza drzew pojawiały się Tatry, a ja szedłem przed siebie z myślą, że dojdę tam gdzie mam ochotę, a następnie zawrócę do Szlachtowej. Czułem się tam tak dobrze, że brakowało tylko tego, żebym zaczął sobie tam coś podśpiewywać. Niepostrzeżenie dotarłem mniej więcej do miejsca oznaczonego na mapie jako Łażne Skały i uznałem, że tej włóczęgi na dzisiaj wystarczy. Krótko? Na pewno, ale czekała mnie przecież jeszcze największa przyjemność tego dnia. Wykopywanie samochodu z zaspy!

Szczerze mówiąc, to miałem trochę obawy, czy dam radę zrobić to sam. Oczywiście Darek miałby w bagażniku łopatę, ale nie ja. Po co być zapobiegliwym i przezornym. Lepiej się spakować w godzinę i po prostu pojechać w Pieniny. Wszak kiedyś zapomniałem zabrać buty i musiałem się wracać.  Godziłem się już nawet z myślą, że trzeba będzie gdzieś podejść lub zadzwonić po pomoc i wolałem mieć zapas czasu. Zanim to jednak miało nastąpić, oglądałem jak promienie wreszcie sięgnęły tatrzańskich wierzchołków. Ciut za późno, ale liczy się! Widać Wysoki Wierch miał dla mnie tego dnia inne niespodzianki.

Wreszcie słońce przebija się przez chmury i pada promieniami na Tatry

Wreszcie słońce przebija się przez chmury i pada promieniami na Tatry

 

Wypatrzyłem tam nawet Szeroką Przełęcz Bielską, na której przecież byliśmy przy okazji naszej jesiennej wycieczki w Tatry Bielskie. Znajdziecie ją na zdjęciu wyżej, praktycznie w centrum kadru. Chodzi o to wyróżniające się zagłębienie. Na prawo (na fotce) leży Płaczliwa Skała i dalej Hawrań. To te dwa spiczaste, oświetlone szczyty. Chyba nie jestem w tym osamotniony, ale satysfakcjonuje mnie myśl, gdy patrzę gdzieś hen daleko i wiem, że przecież tam byłem. Miłe uczucie łaskoczące mnie od środka. Po raz pierwszy za to miałem okazję zobaczyć znak, oznajmiający w którym kierunku należy iść, by dostać się do Szlachtowej. Ktoś musiał ustawić go tuż przed moim przyjściem, bo przecież w nocy na pewno tu tego nie było. Za to już tylko minuty dzieliły mnie od chwili prawdy.

Pora wracać. W oddali widać chatkę, przy której nocą szukałem szlaku. Teraz wszystko jest znacznie prostsze

Pora wracać. W oddali widać chatkę, przy której nocą szukałem szlaku. Teraz wszystko jest znacznie prostsze

 

Nocną włóczęgę, Pieniny i Wysoki Wierch schowałem gdzieś z tyłu głowy. Jak wykopać ten przeklęty samochód? Zapadłem się dosyć nietypowo. Pochyły teren, a przede mną wielka i niemożliwa do pokonania zaspa. No jak to zimą. Jedyną możliwością był wyjazd tyłem, ale pod górkę i po śniegu nie było to łatwe. Gdyby było, to przecież przeparkowałbym go rano. Schodząc już w jego kierunku, postanowiłem „ukraść” kilka grubych gałęzi z lasu. Nie, nie żeby okładać auto wrzeszcząc przy tym z bezsilności, chociaż przez chwilę miałem na to ochotę.

Wszystko co zbędne wrzuciłem do samochodu, a sobie zostawiłem tylko kijki trekkingowe. No i tymi kijkami zacząłem wykopywać koła, krusząc i odgarniając zbity wokół nich śnieg. Nie wiem co było bardziej męczące, czy błądzenie po nocy, czy jednak machanie kijami z nadzieją, że coś to da. Nie dało, ale nie poddałem się tak łatwo. Zrobiłem to jeszcze raz, tylko trochę staranniej, a pod koła podłożyłem połamane gałęzie, żeby złapać trochę przyczepności. Napiszę tylko tyle, że znowu chciało mi się podśpiewywać i nawet sobie na to pozwoliłem jadąc już bez przeszkód w stronę domu. Gdyby silnik był człowiekiem, to na pewno gorąco bym go przepraszał za to, co mu tam wtedy zrobiłem. Pozostało już tylko śniadanie, kawa i do domu. Wycieczkę oczywiście dało się zaplanować trochę lepiej, dlatego polecam wam ten tekst. Wszystko na szczęście skończyło się dobrze.

Zdarzało nam się wcześniej wychodzić nocą w góry, ale zawsze były to wyjścia ocierające się już o świt. Tym razem mogłem prawdziwie poczuć klimat nocnej wędrówki. Co prawda można gdybać, że to tylko Pieniny, ale nawet one spowite mrokiem powodują, że poczułem dreszczyk przygody. Zima, blask Księżyca, skrzący się śnieg i przejmujący spokój to coś, co zapamiętam na długo, zwłaszcza że było to dla mnie kompletnie nowe doświadczenie. Mogłem nawet spróbować zrobić kilka nocnych zdjęć i co prawda dałoby się to zrobić lepiej, ale to cenne doświadczenia na przyszłość. Już pal licho ten wschód. Dla takiej nocnej włóczęgi mogę zrywać się prosto z łóżka! Cieszy mnie to szczególnie dlatego, że jakiś czas temu w życiu bym nie pomyślał o takiej eskapadzie. Ba! Nie tak dawno przecież, ja w ogóle nie chodziłem po górach! No, a teraz mam kolejne cenne i to zimowe wspomnienie do kolekcji.

Czego można spodziewać się po wycieczce na Wysoki Wierch? Na pewno pięknych widoków, bo tych nie brakuje w żadnym kierunku. Dodatkowo droga na szczyt nie jest przesadnie męcząca, chociaż jeśli wybieracie się zimą, to musicie pamiętać, że to zdecydowanie nie to samo. Już samo „nawigowanie” jest trudniejsze, a śnieg potrafi okropnie spowolnić. W warunkach normalnych, idąc ze Szlachtowej, trzeba liczyć około 1:20h. Trasa ma lekko ponad 300m przewyższeń, co nie jest jakąś astronomiczną wartością. Co potem? Potem oczywiście wypada pozachwycać się panoramą, a następnie można się udać na krótki spacer (jak ja), albo połączyć wycieczkę z wejściem na Wysoką (w końcu to najwyższy szczyt Pienin) i zejściem przez Wąwóz Homole. No, lub zrobić to w odwrotnym kierunku.

 

Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami

 

Pochłonęły Cię górskie wędrówki?

Sprawdź mój wyjątkowy przewodnik górski

Przydatne? Dzięki za napiwek!

Postaw kawę

Dołącz do Patronów

Wspieraj na Patronite
Mateusz Stawarz

Miłośnik machania nogami i kawy we wszystkich postaciach.W 2015 roku założyłem tego bloga – Zieloni w podróży. Chwile później swoimi przygodami postanowiłem dzielić się również w formie filmów.Dlaczego akurat „Zieloni w podróży”? To proste. Kiedy lata temu rozpoczynałem swoją turystyczną przygodę z kolegą, o wędrówkach nie mieliśmy zielonego pojęcia.

21 komentarzy

  • Kasia pisze:

    Cześć,
    Chciałam zapytać które miejsce bardziej polecacie na wschód słońca jesienią?
    Wysoki Wierch czy Wysoką?

    • Mateusz pisze:

      Zdecydowanie Wysoki Wierch. Panorama praktycznie 360 stopni, świetnie widać Tatry, Pieniny Wysokie, Pasmo Radziejowej, no i ogólnie więcej się dzieje, plus można się pokręcić po okolicy. Szczyt Wysokiej jest dosyć ograniczony.

  • jurek pisze:

    kolejny kretyn co odchacza góry!!!!!!!!!!

  • Andzrej pisze:

    Hej; gdzie można zostawić samochód wybierając się nocą na Wysoki Wierch ze Szlachtowej? Jest tam jakiś parking? Jeżeli nie to proszę o jakieś wskazówki gdzie można auto porzucić 😉

  • Artur Szymanowski pisze:

    Ładne zdjęcia. Też muszę kiedyś spróbować takich typowo nocnych zdjęć, bo efekt zupełnie inny niż to do czego jestem przyzwyczajony. Ale jakoś nigdy mi się statywu nie chce nosić… Ehh, ta waga.

    • Mateusz pisze:

      To na pewno minus. Mój statyw jest naprawdę ciężki i z bólem serca pakuję go do plecaka. Poza tym przydaje się do kilku ujęć, ale dźwigać trzeba go cały dzień. Tak więc coś małego i lekkiego mogłoby być rozwiązaniem 🙂

  • tomeyk pisze:

    Przyjemny opis. Dzisiaj dopiero trafiłem na Twój wpis – pozdrowienia od jednej z tych dwóch pozostałych osób na szczycie 🙂
    Sprawdzałem układ chmur na moich zdjęciach, żeby się upewnić, ale widzę że to było to wyjście, z 17 grudnia. Swoją drogą, 3 miesiące, a ja ich wciąż nie obrobiłem.

  • Ajkub pisze:

    Przekonuję się coraz bardziej, że muszę wstawać na wycieczki w nocy. Nastawić budzik i nie ma zmiłuj! Patrząc na te przepiękne fotki jestem pełen zachwytu. Wschód słońca wygląda niesamowicie!

    • Mateusz pisze:

      Koniecznie! Moim zdaniem, wschód słońca jest znacznie ciekawszy niż zachód. O poranku zazwyczaj powietrze jest bardziej przejrzyste, czuć tę aurę nowego dnia i w ogóle klimat jakiś taki bajkowy. Do tej pory zazwyczaj wstawaliśmy w nocy i jechaliśmy z zamiarem szybkich wejść gdzieś przed świtem. No, a teraz miałem nocleg na miejscu, to mogłem sobie wstać choćby w środku nocy. Początkowo włóczenie się po ciemku może przerażać, ale potem da się to nawet polubić 🙂

      • Ajkub pisze:

        Poza czołówką stosujecie jakieś inne akcesoria zwiększające bezpieczeństwo? Gdybyś mógł na szybko doradzić w sprawie takiego nocnego wędrowania.

        • Mateusz pisze:

          Podstawa to chyba rozsądek. W tym przypadku gdybym nie znalazł śladów, to nie szedłbym na ślepo, żeby nie zabłądzić. My na pierwszy wschód wychodziliśmy na Caryńską, dlatego że znaliśmy już szlak, no i wychodzi się tam względnie szybko (40-50 minut). Czołówka oczywiście wymagana, ale w lecie/jesieni widać zazwyczaj jakąś ścieżkę, więc nie jest źle. Zima to już większy kłopot. Najlepiej na początku wybrać się w to miejsce, które się zna. Tym bardziej jeśli to pierwsze takie wyjście. Głównie też po to, żeby się z tym oswoić. Idąc wtedy przez ten bieszczadzki las naprawdę się bałem i umysł mi projektował różne rzeczy 😛 Z każdym kolejnym razem było łatwiej 🙂 Co poza tym? Telefon, ciepłe ubranie i coś do picia – raczej standard.

  • Jarek pisze:

    Ależ wycieczka! I fotki, jak zawsze :). Kiedyś też udało nam się zakopać samochód i to było nauczką, aby sprawić sobie: łopatę i łańcuchy. Polecam, bo od tego czasu, takich przygód nie mamy – samochód magicznie przestał się zakopywać.
    Co do pozostawiania samochodu i nie przejmowania się… Kiedyś naszym celem była Mogielica. Na parkingu, jak już się zebraliśmy, zatrzasnęliśmy kluczki. Leżały na fotelu kierowcy. A i owszem, zadzwoniliśmy po Rodziców, aby „podjechali” z zapasowymi (co to ponad 150 km w jedną stronę :)), a sami postanowiliśmy zrealizować wycieczkę. Co prawda podczas powrotu zastanawialiśmy się, czy auto będzie jeszcze stało (w końcu okazja czyni złodzieja), ale nie chciało nam się siedzieć przez te kilka godzin bezczynnie na parkingu. Skończyło się dobrze – auto na nas czekało, a Rodzice mieli zagospodarowany jeden z weekendowych dni xD.

    • Mateusz pisze:

      Fajnie było! Pieniny jakoś mi „leżą”, a taka nocna włóczęga to zawsze jakiś powiew nowości 🙂 Darek na pewno miałby łopatę. To on z naszej dwójki jest zawsze perfekcyjnie przygotowany, a mi się zdarza zapominać o różnych rzeczach. Też gdzieś z tyłu głowy miałem na początku ten cały samochód, ale szybko to zignorowałem. Ehh, czego to rodzice nie zrobią dla swoich dzieci – 150 km to już nie wycieczka po bułki 😀 Ciekawe jakie mieli miny, gdy usłyszeli, że kluczyki tak po prostu się zatrzasnęły w środku 🙂

      • Jarek pisze:

        Tych min to nie widzieliśmy, ale może to i lepiej :). Z całą pewnością to nie wyprawa po bułki, ale za to w jakie okoliczności przyrody… Z tego co pamiętam zaprosiliśmy ich na obiad w trakcie powrotnej podróży, a co!

  • Ula Matoga pisze:

    Świetny wpis i jak zawsze niesamowite zdjęcia 🙂 niedawno uświadomiłam sobie, że od czasu jak byłam na Szerokiej Przełęczy Bielskiej, zawsze jej szukam patrząc na Tatry – teraz wiem, że nie tylko ja tak mam 🙂

Zostaw komentarz

×