Skip to main content

Plan tym razem był prosty – zachód słońca na Wysokim Wierchu

To miał być kolejny, udany dzień w górach, bo tym razem planowaliśmy się wybrać w moje ulubione miejsce w całych Pieninach, czyli na Wysoki Wierch. Poprzedniego dnia oglądaliśmy zachód słońca na Trzech Koronach, no i tak nam się tamto widowisko spodobało, że zapragnęliśmy powtórki. Zresztą pewnie i ja się powtórzę, ale było mi to nawet na rękę, bo liczyłem w czasie tego wyjazdu na to, że uda mi się wykonać kilka ciekawych fotografii.

Szlak na Wysoki Wierch ze Szlachtowej nie jest zbyt długi, bo mapy sugerują, że podejście zajmie mniej więcej 1:30 h, natomiast jego początkowy fragment jest nudny, brzydki i jeszcze raz monotonny. Uprzedzam już teraz, abyście w czasie wycieczki nie byli zaskoczeni. W końcu szumnie zapowiedziałem, że to moje ulubione miejsce w całym paśmie, gdzie widoki są wyjątkowo rozległe, a na starcie wędrówki raczej trudno będzie dać temu wiarę. Musicie wytrzymać.

Trasa wiedzie z centrum miejscowości i prowadzi początkowo asfaltową drogą wśród domów. Licznymi zawijasami pnie się coraz wyżej, aż doprowadza do granicy lasu. Nie będę wam mydlił oczu, bo osobiście nie znoszę takich odcinków. I chociaż pewnie fragment ten znajdzie swoich koneserów, to chyba tylko dlatego, że szalonych ludzi na świecie nie brakuje. Wiecie, rodzynki w serniku i inne dziwactwa.

 

Z tego też powodu postanowiliśmy nieco zaryzykować i podjechać samochodem wyżej, by rozejrzeć się za jakimś dogodnym miejscem do parkowania. Nie wstydzę się swojego lenistwa. Momentalnie powróciły wszystkie wspomnienia. Przed oczami miałem wydarzenia sprzed lat, gdy w tym właśnie miejscu zakopałem się w czasie zimowej wędrówki. Do dzisiaj nie mam pojęcia, jakim cudem udało mi się wtedy wygrzebać samochód, więc zdecydowanie nie chciałem podobnych atrakcji przeżywać na nowo. No i trochę się zmieniło od tamtego czasu, bo chyba przybyło nowych domów, a na niektórych ogrodzeniach „straszyły” tabliczki z napisem „zakaz parkowania”.

Szlachtowa w dole, my podjechaliśmy wyżej

Szlachtowa w dole, my podjechaliśmy wyżej

 

Nie wiedzieliśmy, czy dotyczą one całego obszaru, czy może jakiejś konkretnej posesji, a na Wysoki Wierch nie chciałem ruszać z myślą, że być może komuś zastawiłem przejazd. Wybawienie przyszło niespodziewanie, bo z jednego z domów wyszła pewna sympatyczna pani, która pozwoliła nam zostawić samochód w pobliżu jej działki. Teraz mogliśmy ze spokojem pożegnać Szlachtową i rozpocząć marsz w kierunku szczytu.

Wkraczamy do lasu

Wkraczamy do lasu

 

Tutaj było już całkiem urokliwie, bo muszę wam przypomnieć, że w Pieniny wybraliśmy się jesienią. Nawet las, którym początkowo podchodziliśmy, sprawiał wrażenie niezwykle klimatycznego. Dosyć szybko pojawiła się też szansa na podziwianie widoków, bo nie brakowało na szlaku prześwitów. Zresztą cały ten etap nie trwa długo, bo ścieżka po chwili wyprowadza na rozległą polanę. W teorii nie powinniście mieć problemów z obraniem właściwego kierunku marszu, bo szlak pnie się początkowo wprost do góry, a następnie wzdłuż lasu zawija delikatnie w prawo. Znajdują się tam dwie chatki, a dalszy kierunek wyznacza gruntowa droga. Pomylić się jest raczej trudno. Mimo wszystko o tym wspominam, bo sam pamiętam, jak wybrałem się tutaj nie tylko zimą, ale w dodatku przed wschodem, gdy było kompletnie ciemno, no i wtedy brak oznaczeń na drzewach był dla mnie mocno frustrujący.

Sporo błota, ale na grzbiecie wszystko się poprawi

Sporo błota, ale na grzbiecie wszystko się poprawi

 

Później przyszło nam się zmierzyć z naprawdę głębokim błotem, gdzie po raz kolejny w czasie tego wyjazdu cieszyłem się w duchu, że nie zabrałem nowych butów. Po chwilowym slalomie między kałużami znów ujrzeliśmy na okolicznych drzewach żółte oznaczenia i poprzez taki stromy, a w dodatku śliski „garb”, dostaliśmy się na właściwy grzbiet Małych Pienin, na przełęcz pod Huściawą. Będę się upierał, że wycieczka przez cały grzbiet to jedna z najładniejszych tras w okolicy, więc zostawię wam wpis z ciekawymi szlakami w Pieninach. Może znajdziecie coś dla siebie. Dla nas najważniejsze było to, że na przełęczy po raz pierwszy tego dnia ujrzeliśmy Tatry.

Trzy Korony w oddali

Trzy Korony w oddali

 

Był to nie tylko przyjemny wizualnie akcent wycieczki, ale też pewien prognostyk na przyszłość. W końcu zależało nam na tym zachodzie słońca, a na razie pokrywa chmur niemal całkowicie wypełniała niebo. Skoro jednak było widać szczyty w oddali, to już było całkiem dobrze. A że światła brakowało? Tym mieliśmy się martwić później. Otwartym terenem ruszyliśmy dalej i chociaż wiatr urywał głowę, to maszerowało się naprawdę beztrosko. Chyba po prostu wyjątkowo lubię te strony. No i raptem kilkanaście minut później stanęliśmy pod szczytem Wysokiego Wierchu.

Szlak prowadzi w stronę bacówki pod Wysokim Wierchem

Szlak prowadzi w stronę bacówki pod Wysokim Wierchem

 

Tutaj też skręciliśmy na wyraźną ścieżkę, która pięła się wprost na wierzchołek. Oficjalny szlak prowadzi co prawda nieco inaczej, bo sugeruje dalszy marsz grzbietem w stronę bacówki. Dopiero kawałek za nią umożliwia odbicie na szczyt, jednak ostatecznie nie ma to jakiegoś większego znaczenia. Jak już wspomniałem wcześniej, nie wstydzę się swojego lenistwa. Ten krótszy wariant może być natomiast ciekawą alternatywą w sezonie, gdy przy bacówce wypasają się owce. Wiem, że to urocze stworzenia i aż kusi, żeby do nich podejść, ale tamtejsze psy pasterskie są wyjątkowo agresywne. Trochę tych polskich szlaków w życiu już przeszedłem i nigdzie indziej nie miałem z tym problemów. Kiedy jednak schodziłem tutaj kiedyś samotnie, to musiałem się ratować jakimiś obejściami przez okoliczne pagórki i krzaki, żeby w końcu psy dały mi spokój. Moje doświadczenia ponoć nie są odosobnione.

Ścieżka odbija w stronę wierzchołka

Ścieżka odbija w stronę wierzchołka

 

Wracając do podejścia, to ścieżka ta nie wyróżnia się niczym szczególnym, chociaż końcówka odrobinę nas zaskoczyła. Było stromo, a błoto pod butami stanowiło niezły sprawdzian dla równowagi. Na Wysokim Wierchu szybko jednak zapomina się o całym świecie, bo widoków zdecydowanie tam nie brakuje, a panorama obejmuje wszystkie strony świata. Oczywiście wspaniale ogląda się ze szczytu Tatry, ale zauważyć można Trzy Korony, Radziejową, czy też szlak na Wysoką, na której byliśmy dwa dni wcześniej. Gdyby kogoś zmęczyło podejście, to jest tam także ławeczka, no i ogólnie aż chce się tam siedzieć i podziwiać świat.

Wysoki Wierch i widok ze szczytu

Wysoki Wierch i widok ze szczytu

 

Chyba że okropnie wieje i jest chłodno, a takie warunki nam wtedy towarzyszyły. Mieliśmy różne pomysły, jak zagospodarować resztę czasu, która nam pozostała do zachodu. Wstępnie chcieliśmy ruszyć na stronę słowacką, by dotrzeć do malowniczej Przełęczy pod Tokarnią (Leśnicka Przełęcz). Z kalkulacji wychodziło jednak, że musielibyśmy sprawnie przebierać nogami, a w pesymistycznym wariancie, wręcz ścigać się później z zachodzącym słońcem.

Widokowy grzbiet zachęca do wędrówek

Widokowy grzbiet zachęca do wędrówek

 

Wybraliśmy więc opcję leniwą, a jakże i udaliśmy się na przerwę do schroniska pod Durbaszką. To pewnie raptem 20 czy 30 minut marszu, a wizja ciepłej herbaty była tego dnia niesamowicie kusząca. Zejście ze szczytu jest dosyć strome, tak szczerze mówiąc, ale później otworzyła się przed nami niczym nieograniczona przestrzeń. Poruszaliśmy się początkowo szlakiem, by później odbić na rozległe łąki i końcówkę pokonać po prostu na przełaj. Najszybciej do ośrodka dostaniecie się gruntową drogą z Jaworek, która nie jest takim klasycznym szlakiem PTTK, więc na niektórych mapach możecie ją przeoczyć. Mimo wszystko warto o tej opcji pamiętać, bo gdy wybieraliśmy się z Jaworek przez Wąwóz Homole na Wysoką, to następnie właśnie tą ścieżką zeszliśmy z powrotem na parking, by domknąć pętelkę.

Ośrodek pod Durbaszką

Ośrodek pod Durbaszką

 

Wracając do tematu zachodu słońca, to herbata smakowała jak nigdy, zwłaszcza że na co dzień wielbię ponad wszystko kawę. W dobrych nastrojach ruszyliśmy więc ponownie w stronę Wysokiego Wierchu, bo i tak przecież mieliśmy wracać do Szlachtowej i było nam po drodze. Nasze nastroje nieco przygasły natomiast na wierzchołku. Niby się przejaśniało, ale nie w tym miejscu, na którym nam akurat zależało. Fakt, w innych kierunkach dało się czasami zauważyć nawet błękit nieba, ale sytuacja nad Tatrami nie napawała optymizmem. Gęste chmury skutecznie blokowały jakiekolwiek promienie słońca.

Nie tracimy nadziei, że pogoda przed zachodem się poprawi

Nie tracimy nadziei, że pogoda przed zachodem się poprawi

 

Nie traciliśmy jednak nadziei. Zresztą do zachodu pozostało pewnie 40 minut, więc żal byłoby nie zaczekać do końca. Już machnęliśmy ręką na wiatr, chłód i niewygody. Kalkulowaliśmy też, że przecież później szybciutko zejdziemy do samochodu, a że udało się nam go zostawić wyżej, niż w centrum miejscowości, to nie ma co przedwcześnie rezygnować. Kręciliśmy się więc po szczycie, próbowaliśmy sobie wstępnie wybrać jakieś kadry i liczyliśmy po cichu, że słońce jakimś cudem znajdzie przerwę między chmurami. W końcu czasami naprawdę tylko tyle wystarczy.

Początkowo światło nie zachwyca

Początkowo światło nie zachwyca

 

Ruszyłem też na drobny rekonesans wzdłuż szlaku sprowadzającego na słowacką stronę, no i okazało się, że znajduje się tam chyba jeszcze bardziej widokowe miejsce, niż sam szczyt. Raptem pięć minut marszu dalej. Przenieśliśmy się tam niemal w ostatniej chwili, zdążyłem rozłożyć statyw, a po chwili zaczęły dziać się cuda. Na początku bardzo nieśmiało, ale chmury zaczęły odbijać promienie zachodzącego słońca. W tamtym momencie byłem jeszcze podejrzliwy, czy to nie jest przypadkiem jakiś jednorazowy wybryk natury. W końcu nad horyzontem znajdowała się naprawdę niewielka przerwa między chmurami, a trudno było oczekiwać, że los właśnie w ostatnich 20 minutach dnia zacznie nam sprzyjać.

Chyba dopisze nam szczęście

Chyba dopisze nam szczęście

 

Z plecaka wyciągnęliśmy jeszcze awaryjne, ciepłe ciuchy, a ja już wiedziałem, że to jest ten zachód, na który tak długo czekałem. W końcu po chwili poczułem na swojej twarzy ciepłe promienie słońca, a chmury rozświetlił niesamowity blask. Czegoś takiego nie widziałem już naprawdę dawno! Tkwiliśmy tam zauroczeni, a ciszę przerywał tylko dźwięk migawki. I jakiś czas temu pewnie bym panikował, czy wybrać taki kadr, a może inny, bo przecież światło ucieka, ale w tym przypadku sprawę ułatwiało ukształtowanie terenu.

Wysoki Wierch zachwyca

Wysoki Wierch zachwyca

 

Na wprost miałem bowiem Tatry i zachodzące słońce, a po prawej, czyli na zachodzie, Trzy Korony. Pamiętacie ten moment wędrówki, gdy dotarliśmy na grzbiet i po raz pierwszy tego dnia ujrzeliśmy na horyzoncie Tatry? Postanowiliśmy powoli wracać, licząc jeszcze na to, że przed zejściem uda się w tamtym miejscu ponownie coś zobaczyć. Nie spodziewaliśmy się zbyt wiele, ot taka fotka na koniec wpisu, a potem do samochodu. Z takim nastawieniem ruszyliśmy w drogę powrotną, a słońce w międzyczasie zniknęło za horyzontem. W postanowieniu, że nie będziemy się spieszyć, wytrzymałem może trzy minuty. Warunki były niesamowite, naprawdę trudno to opisać. Tylko ile mogło to trwać? Trzydzieści minut, czy może raczej pięć?

 

Nie było wyjścia. Rzuciłem się w rozpaczliwą i nieco pokraczną pogoń na przełęcz. W jednej ręce statyw, który starałem się od razu rozstawić, a w drugiej aparat, żeby nie tracić ani sekundy. Prawie kilometr biegu zaowocował jednak niepowtarzalnym widokiem i jednym z moich ulubionych zdjęć z ostatnich miesięcy. W końcu już razem podziwialiśmy ostatnie momenty dnia, ciesząc się jednocześnie, że zdecydowaliśmy się czekać do samego końca. Cierpliwość czasami popłaca.

Tatry o zachodzie słońca

Tatry o zachodzie słońca

 

Jak widzicie, wycieczka na Wysoki Wierch potrafi dostarczyć wrażeń, a widok z wierzchołka należy do moich ulubionych w całych Pieninach. Na szczyt najłatwiej dotrzeć ze Szlachtowej, bo mapy wskazują, że zajmie to mniej więcej 1:30 h, a w tym czasie do pokonania będzie trochę ponad 300 metrów w pionie. Wierzchołek można odwiedzić również przy okazji wizyty w schronisku pod Durbaszką albo przechodzenia całego grzbietu Małych Pienin.

 

Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami

 

Pochłonęły Cię górskie wędrówki?

Sprawdź mój wyjątkowy przewodnik górski

Przydatne? Dzięki za napiwek!

Postaw kawę

Dołącz do Patronów

Wspieraj na Patronite

 

Mateusz Stawarz

Miłośnik machania nogami i kawy we wszystkich postaciach. W 2015 roku założyłem tego bloga – Zieloni w podróży. Chwile później swoimi przygodami postanowiłem dzielić się również w formie filmów. Dlaczego akurat „Zieloni w podróży”? To proste. Kiedy lata temu rozpoczynałem swoją turystyczną przygodę z kolegą, o wędrówkach nie mieliśmy zielonego pojęcia.

5 komentarzy

Zostaw komentarz

×