Marsz przez Wzgórza Łomnickie nie zapowiadał się specjalnie interesująco, ale szybko zmieniłem zdanie
Szesnasty dzień marszu przez Sudety zapowiadał się raczej spacerowo. W planach miałem przejście z Rudaw Janowickich w Karkonosze, a w tym celu czekała mnie wędrówka przez Kotlinę Jeleniogórską. Zupełnie więc szczerze mówiąc, traktowałem ten etap trochę jak jedzenie sernika z rodzynkami. Przykra konieczność, żeby gospodarzom nie było smutno. Zakładałem, że będzie to raczej taki odcinek do „odhaczenia”. No trzeba i już.
Karpniki opuściłem skandalicznie późno, bo jakoś o 6:40, ale to miał być dosyć krótki i względnie płaski etap. Nie widziałem powodu, żeby zrywać się z łóżka wcześniej. Wybrałem oznaczenia zielone, po czym ruszyłem przed siebie. Czas mijał szybko, bo marsz o poranku w otoczeniu lasów i wzgórz, to zawsze przyjemna sprawa.
Rozpoczynam marsz w kierunku Karkonoszy
Była to również pożądana przez moje łydki odmiana po tych wszystkich ostatnich podejściach, zwłaszcza że początkowo było zupełnie płasko. Do wymarzonych przez spacerowiczów warunków jednak trochę zabrakło i już wam piszę dlaczego. Wkroczyłem dziarskim krokiem do lasu i normalnie pewnie bym się z tego faktu ucieszył, ale widmo zamoczenia butów stało się nagle niezwykle realne. Dotarłem do niesamowicie podmokłego terenu.
Okolice zupełnie spacerowe
Zatrzymałem się, żeby zużywany przez nogi tlen znów znalazł drogę do mózgu i po krótkiej migrenie znalazłem rozwiązanie problemu. „Obejdę sobie te mokradła, idąc lasem na przełaj” – pomyślałem. Tlenu było jednak ciągle zbyt mało, więc rozum nie zdążył ogarnąć, że po obu stronach ścieżki znajdowało się ogrodzenie. Wlewająca się do butów woda szybko kazała mi porzucić rozmyślania na temat tego, kto i po co te ogrodzenia postawił. Do mokrych skarpetek w czasie całego GSS 2.0 już się przyzwyczaiłem, więc tylko nieznacznie niezadowolony z obrotu sytuacji, ruszyłem dalej.
W potrzasku
Kiedy górski szlak wprowadza do miejscowości, to z jednej strony się cieszę, bo to zawsze szansa na znalezienie jakiegoś sklepu albo restauracji. Nie oszukujemy się natomiast, bo takie odcinki często są nudne i wyasfaltowane. Jakież było więc moje zdziwienie, kiedy Mysłakowice przywitały mnie takim oto urokliwym parkiem. W dodatku ciągle nie pokonałem jeszcze ani jednego podejścia i choćbym chciał, to zmęczyć nie miałem się czym.
Park w Mysłakowicach
Jeżeli chodzi o Mysłakowice, to w ogóle podzielę się z wami ciekawostką, bo to jedna z największych wsi na terenie Kotliny Jeleniogórskiej i jedna z większych w Polsce. Zamieszkuje ją blisko 4,5 tys. mieszkańców i jak na wieś jest to całkiem sporo. Jeśli natomiast ta ciekawostka wam nie wystarczy, to dodam jeszcze, że w miejscowości i okolicy znajduje się blisko 50 zabytkowych domów w stylu tyrolskim. Jeśli odwiedziliście kiedykolwiek np. schronisko Szwajcarka we wspomnianych wcześniej Rudawach Janowickich, to pewnie będziecie wiedzieć, czym ten styl się charakteryzuje. Podsumowując więc, to raczej niewiele się początkowo działo, chociaż utalentowani blogerzy i z takiego spaceru uczyniliby wyprawę godną książki.
„Kiedy słony, palący pot zalewał mi oczy, a huk przejeżdżających obok samochodów na dobre pozbawił słuchu, byłem zdany już wyłącznie na węch. Zapach szczytu kierował na północ. A może była to publiczna toaleta? Ryzykując wszystko, rozpocząłem wspinaczkę” – utalentowany bloger, chyba.
Witosza na Wzgórzach Łomnickich
Otóż nic z tego i żadnych takich przygód nie miałem. Ot, szedłem sobie. Szedłem sobie tak uparcie, że dotarłem ostatecznie na Wzgórza Łomnickie. I jeśli podobnie jak ja, jesteście trochę turystycznymi ignorantami z drugiego krańca Polski, to o miejscu wiecie pewnie tyle, co pewien trener o swoich 711 rozmowach przez telefon – absolutnie nic. Spieszę więc z konkretami, bo kiedy tak sobie beztrosko maszerowałem, wyrosła przede mną góra. Góra, którą miejscowi nazywają Witosza. Cała reszta Polski też ją zresztą tak nazywa.
Liczne schodki prowadzące na szczyt
To jeden z ciekawszych punktów w okolicy, a kiedy zacząłem wdrapywać się na wierzchołek, otoczenie od razu mi się spodobało. Wokół sporo skał i jeszcze więcej schodków, których sił liczyć nie miałem. Energii jednak z zapasem wystarczyło, by pagór zmordować i po chwili ukazało mi się coś, czego byście się w tym opisie nie spodziewali.
W drodze na Witoszę
Gigantyczny, betonowy blok, przez miejscowych zwany też gigantycznym, betonowym blokiem. Naprawdę jednak są to pozostałości po cokole pomnika ku czci Bismarcka. Po konstrukcji śladu już nie ma, ale jest za to całkiem przyjemny dla oka taras widokowy. Znajdziecie na miejscu również ławki, a to sprawia, że miło tam sobie po prostu usiąść i pooglądać.
Pozostałości po pomniku poświęconemu Bismarckowi
Oczywiście mój wzrok zaczął momentalnie szukać na horyzoncie Karkonoszy, ale pogoda w ostatnich dniach była umiarkowanie mi przychylna. Zresztą za parę godzin miałem się tam już znaleźć, więc skupiłem się na podziwianiu okolicznych wzniesień i położonego w dole Staniszowa. Jeżeli będziecie mieć trochę szczęścia do pogody, na pewno zobaczycie znacznie więcej niż ja.
Witosza i panorama ze szczytu
Powodów do narzekań jednak nie miałem. Nauczyłem się już w czasie tych kilkunastu dni, że dopóki mam co jeść i gdzie spać, to jestem już względnie zadowolony. Kiedy do tego wszystkiego mam jeszcze suche skarpetki, to cieszę się co najmniej tak, jakbym pod choinką znalazł nowe skarpetki trekkingowe. Bardzo. Gdybyście się wybierali w tamte strony, to pamiętajcie, że podejście na Witoszę ze Staniszowa jest względnie krótkie. Warto więc zaplanować taki spacer, odpocząć na szczycie, nacieszyć oczy i zobaczyć unikalny i ogromny blok betonu.
Zamek Henryka
W Staniszowie zrobiłem krótką przerwę na zakupy i śniadanie. Bułka, kabanosy i jakiś izotonik, nieważne. Kiedy przystąpiłem do powolnego rytuału zamiany produktów spożywczych w energię, nasze oczy się spotkały. Wiedziałem, czego chce, a on wiedział, że to mam. Nieśmiało podszedł do mnie i swoimi błagalnymi oczami poprosił o poczęstunek. Piesek ze smakiem zajadał rzucane przeze mnie kawałki kabanosów. Kiedy te się jednak skończyły, nasza krótka przyjaźń przeszła do historii. Brzydził się bułką, burżuj jeden. I dobrze, że sobie podszedłeś, wcale nie tęsknie!
Zamek Henryka
Co było dalej? Porzuciłem zielone oznaczenia i wzdłuż żółtego szlaku ruszyłem w nieznane, bo na Wzgórzach Łomnickich czekała mnie jeszcze jedna atrakcja. Etap ten ciągle przypominał bardziej spacer, niż górską wędrówkę, ale otoczenie było naprawdę malownicze. Po chwili więc dotarłem do celu, którym był Zamek Henryka, wznoszący się na najwyższym wzniesieniu Wzgórz Łomnickich, czyli na Grodnej (506 m n.p.m.).
Budowla powstała w XIX wieku z inicjatywy Henryka XXXVIII von Reuss, chociaż początkowo na szczycie wznosiła się wyłącznie wieża widokowa. Całość miała stanowić zamek myśliwski i zbudowano ją w formie stylizowanych, średniowiecznych ruin. Tak jest, ta liczba przy imieniu Henryka to 38. Nie pomyliłem się, nie myślcie sobie. Rodzina von Reuss słynęła po prostu od wieków z niezwykłej kreatywności i niesamowitej znajomości męskich imion.
Panorama z wieży Zamku Henryka
Zamek wygląda całkiem okazale. W latach 2015 – 2016 obiekt ten zmodernizowano, dzięki czemu mogą z niego korzystać teraz turyści. No i ja oczywiście od razu pomknąłem na wieżę, którą również udostępniono zwiedzającym. Można na nią wejść po takich zakręconych schodkach. Wstęp kosztuje kilka złotych, ale w czasach galopujących cen bądźcie gotowi na wszystko. We wrześniu 2021 roku było to 5 zł.
Mimo kiepskiej pogody, widoki są całkiem niezłe
Z tarasu widokowego rozpościerają się naprawdę ładne widoki, a w dodatku zdecydowanie bardziej różnorodne od imion występujących w rodzinie von Reuss. Zresztą cały Zamek Henryka, a zwłaszcza jego umiejscowienie, robią pozytywne wrażenie. Może więc z imionami tamtejszym panom nie wychodziło, natomiast jeśli chodzi o fantazję dotycząca wyboru miejsca na budowle, to polotu odmówić im nie można. Ubolewać można co najwyżej nad losem pracowników zaangażowanych w przedsięwzięcie, bo sam transport materiałów musiał być tam dosyć problematyczny.
Wychodząc rano na szlak, nie spodziewałem się, że odwiedzę tak ciekawe miejsca. Myślałem, że to będzie raczej nudny odcinek, który trzeba pokonać, żeby dotrzeć w Karkonosze. I żebyśmy się zrozumieli. On jest w dużej mierze płaski. Prowadzi często przez lasy i łąki, ale nie powiedziałbym też, że jest nudny. Na szczęście asfaltowych odcinków prowadzących przez miasta jest tam jak na lekarstwo. Czas mijał mi więc przyjemnie i w takim nastawieniu rozpocząłem końcowy fragment tego etapu, ruszając już w stronę Karpacza.
Wang w Karpaczu
Minąłem Sosnówkę, a następnie niezwykle niewdzięcznym podejściem dreptałem pod górę. I tak godzinę, a może i dłużej, bo kończenie dnia na szlaku podejściem, dosyć mocno mnie wymęczyło. A może bardziej znużyło? Tego już dzisiaj nie pamiętam, ale faktem jest, że niezwykle ucieszył mnie widok Karpacza. Wreszcie, po raz pierwszy na własne oczy, zobaczyłem świątynię Wang, którą podziwiać mogłem do tej pory na zdjęciach.
Przez Kotlinę Jeleniogórską w stronę Karkonoszy
Pogoda nieco się poprawiła, w oddali było widać wyniosłe szczyty i dzień kończyłem z pozytywnym nastawieniem. Za mną było już 440 km szlaku, a od mety dzieliły mnie już tylko dwa dni. Ten kolejny miał być kluczowy, bo mapy wskazywały, że czekało mnie co najmniej 12 godzin marszu i 1900 metrów w pionie. Tym martwić miałem się już jednak kolejnego dnia.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
Przydatne? Dzięki za napiwek!
Postaw kawęDołącz do Patronów
Wspieraj na Patronite
„Gigantyczny, betonowy blok, przez miejscowych zwany też gigantycznym, betonowym blokiem” 😀 Jesteś najlepszy!