Piękna pogoda zachęciła mnie do odwiedzenia Cergowej.
Wieża na Cergowej to względnie nowa konstrukcja, bo dźwigi i młotki powołały ją do życia jakoś jesienią 2018 roku. Uwierzcie mi, że już od tamtej chwili planowałem się na nią wybrać, bo to raptem kilkadziesiąt kilometrów ode mnie, ale zawsze mi coś przeszkadzało. Najpierw przyszedł listopad. Bezlistne drzewa wyglądają wtedy „tak sobie”, więc postanowiłem zaczekać do zimy, żeby było ładniej. Zima faktycznie przyszła, co mnie akurat nie zaskoczyło, ale poziom pokrywy śnieżnej już trochę tak. Gdybym wskoczył prosto w zaspę, pewnie nawet czubek czapki schowałby się pod puchem. Poniekąd to wina mojego kompaktowego wzrostu, ale macie jednocześnie pogląd na to, ile tego białego gówna spadło na południu Polski. Czekałem więc cierpliwie na lepsze dni i w końcu pogoda dała sygnał do wyjścia z domu.
Lubatowa
Ustaliłem trochę sam, a trochę z pomocą znajomej, że w mojej sytuacji najlepszym rozwiązaniem będzie rozpoczęcie wycieczki w Lubatowej. Drugi, popularny szlak prowadzi z Dukli, która znajduje się po przeciwnej stronie Cergowej, ale ten mój wariant miał być ponoć ciekawszy. A, no i miałem jeszcze zachować szczególną uwagę na skraju lasu, gdzie ponoć „zieloni” turyści lubią się zgubić. Pff, dobre. Dla bezpieczeństwa odrzuciłem pomysł wyjścia na wschód słońca, żeby gdzieś nie utknąć w nocy i w końcu znalazłem się na skraju Beskidu Niskiego. Darek wolał ten dzień spędzić w inny sposób.
Na Cergową z Lubatowej
Pogoda była piękna i wreszcie mogłem przypomnieć sobie błękit nieba. Początkowy fragment podejścia to nic innego, jak spacer szeroką drogą, która dosyć szybko wyprowadza na niewielkie wzniesienie. To z kolei zapewnia niezłą dawkę widoków, bo okoliczne pagórki i malutkie z tej perspektywy domy tworzą fajny klimat. Przede wszystkim natomiast można podglądnąć Cergową z daleka. Wytężałem wzrok, żeby zobaczyć na jej czubku wieżę widokową, ale bezskutecznie. Albo jestem ślepy, albo jej stamtąd nie widać, albo mnie oszukano i wcale nie istnieje. Takie rzeczy trzeba sprawdzić osobiście. Maszerowałem więc dalej, aż do rozdroża.
Ruszam w stronę lasu
Na drzewie znalazłem czerwoną strzałkę, gdzieś dalej kolejną, a potem krokiem, którego nie powstydziłaby się gimnastyczka, minąłem szlaban. Ruszyłem serpentyną w dół, a pokrywa śniegu chciała mi chyba dobitnie przekazać, że te kilka kilo, to mógłbym jednak zrzucić. Obiektywnie szło się nieźle, ale co kilka kroków zapadałem się nieco głębiej, przebijając tę zmarzniętą, zewnętrzną warstwę białego puchu. Drażniące to, szczerze mówiąc, ale niczego innego nie spodziewałem się w beskidzkim, zimowym lesie. Dziarsko sunąłem przed siebie, aż dotarłem do miejsca, które przyprawiło mnie niemal o wybuch agresji. Gotów byłem takie jedno drzewo pobić.
Pierwszy rzut oka na Cergową
Stoję, patrzę i zaprzęgam mózg do wysiłku, dając tym samym odpocząć nogom. Jakoś tak mam, że dwie czynności na raz, to już za dużo. Jak nic trzeba iść w lewo, bo tak wskazuje oznaczenie. Upewniam się, że dalej też są znaki, co więcej, w tym samym kolorze i ruszam ku przygodzie. Trzy minuty później wchodzę na coś, co przypomina leśną dróżkę, ale kiedy śnieg się pode mną załamuje, moje stopy wysyłają do mózgu wiadomość zwrotną: „To zamarznięte koryto rzeki, głupolu!” Szybko wyskakuję z lodowatej brei. „Kilka kilo mniej, Mati!” – mruczę pod nosem.
Wracam kawałek, znajduję oznaczenia, po czym przyspieszam, chcąc nadrobić stracony czas. No i dochodzę do drogi. Znów się zatrzymuję, aby mózg był w stanie przetworzyć informację i już wiem. Jestem w punkcie startu! Jakim, kurde, cudem, że tak ładnie napiszę na potrzeby relacji. Wszędzie były czerwone oznaczenia! Wściekły, jak kot, który nie jadł od 20 minut, pędzę w stronę feralnego drzewa, które wyprowadziło mnie na manowce. Znów się zatrzymuję, żeby chwilę pomyśleć i kiedy przecieram zaparowane okulary, już wiem. Trzeba olać ten znak i iść prosto! No i tak właśnie zrobiłem.
Drzewo zła. Trzeba iść dalej
Z każdym krokiem robiło się jakby ładniej, bo chociaż spacer po lesie nie jest moją ulubioną rozrywką, to takie przyprószone śniegiem drzewa wyglądają naprawdę rewelacyjnie. Trasa też zrobiła się oczywista, bo ktoś ją już wcześniej przedeptał, a znaki nie pozostawiały złudzeń. Tyle dobrego. Teren nieznacznie piął się do góry, a w międzyczasie minąłem tylko dwie osoby. Miałem cały szlak niemal wyłącznie dla siebie.
Życie to sztuka wyborów i przed jednym z nich wkrótce stanąłem. Przedeptana, szeroka ścieżka prowadziła dalej prosto. Kłopot w tym, że czerwone oznaczenia nakazywały mi skręcić w prawo, wprost w nieskalany stopami człowieka śnieg. Podejrzewałem oczywiście, że miejscowi znają te różne leśne dróżki i skróty, więc sami sobie wydeptali własny wariant na Cergową. Natomiast pewności nie miałem, a że na początku mojej wycieczki trochę błądziłem, to postanowiłem kurczowo trzymać się oznaczeń.
A to już ja
„Kilka kilo mniej, Mati!” – westchnąłem głęboko. Wcześniej zapadałem się maksymalnie po kostki, a teraz po kolana. Czasami zmrożona pokrywa utrzymywała mój ciężar, a czasami nie. No i zrobiło się stromo, co już w ogóle nie ułatwiało sprawy, ale czułem w zbolałych łydkach, że szczyt musi być blisko. Nie był. Rozprawiłem się z tym odcinkiem i cały zdyszany dotarłem na grzbiet Cergowej, gdzie szlak gwałtownie zakręcał w lewo. Niestety zamiast wytchnienia, czekała mnie solidna dawka ruchu w naprawdę w stromym terenie.
Prawdziwa kondycja myślenia się nie boi.
Idę więc, bo przecież to góra, jak każda inna. Ślisko, stromo, a śniegu miejscami po kolana. I jakoś tak mam, że dwie czynności na raz, to już dla mnie za dużo. Więc jak idę, to już raczej nie myślę, żebym przypadkiem dwa razy z rzędu tej samej nogi nie wysunął do przodu. No więc idęęę, że hej. Mało kto tak chodzi, a już nikt na trzeźwo. Gdzieś w połowie góry natrafiłem w końcu na crux trasy. Wiecie, kluczową trudność dla wszystkich tych, którzy stwierdzili: „Aaa, pieprzyć te raczki. Nie chce mi się ich zakładać. Dam radę bez”. Tyle że było już za późno, bo każda próba sięgnięcia do plecaka kończyła się zsuwaniem po śniegu. Nie chcecie wiedzieć, jakich zaawansowanych ruchów ciała użyłem, żeby się z tym pagórem ostatecznie rozprawić. Kto by pomyślał.
Zimowy las, to mój ulubiony las
W końcu jednak zrobiło się względnie płasko, no może z jednym malutkim podejściem. Otoczenie było piękne, bo wokół mnie znajdowało się pełno ośnieżonych drzew, a po prawej stronie miałem strome zbocze, które pozwalało coś podejrzeć w dolinach. Zdawało mi się jednocześnie, że maszeruję już godzinami, a celu nie widać. Wtem, zupełnie znikąd, po kilkunastu kolejnych minutach pojawiła się ona! Wysoka, postawna i naprawdę zachęcająca do wizyty – wieża widokowa na Cergowej. Uwieczniłem na zdjęciach wystarczającą liczbę drzew, więc nie zwlekając, zabrałem się za zwiedzanie budowli. Na poziomie gruntu znajdują się ławki, gdzie można odpocząć, jeśli akurat nie są całkowicie pokryte lodem. I to tyle, bo przecież nie po to odwiedza się takie miejsca. Jak wiadomo, trzeba wleźć na samą górę!
Tabliczka nie zostawia złudzeń
Jeśli trafiłeś do nas pierwszy raz, to pewnie nie wiesz, że dziwnym trafem pokłady naszej odwagi ulatniają się w okolicach takich konstrukcji. Niektóre budzą w nas zachwyt, a inne przerażenie. Loteria jednym słowem. Pierwsze więc, co mnie ucieszyło, to fakt, że na taras prowadzą bardzo wygodne schodki, a budowla jest konkretnie zabudowana. Szybko zaliczyłem wieżę na Cergowej do grupy tych fajnych i pomknąłem na samą górę.
Na szczycie Cergowej (716 m n.p.m.) zimą.
Świetnie prezentowały się ośnieżone drzewa, a widoki były naprawdę przyzwoite. Do całkowitego zachwytu brakowało chyba, żeby konstrukcja była wyższa o kilka metrów. Dwa kierunki są dosyć mocno przysłonięte przez korony drzew. Nie oznacza to oczywiście, że panoramy są złe. Zwłaszcza zimą, kiedy wszystko oblepione jest śniegiem, krajobrazy prezentują się świetnie. Wreszcie też spotkałem innych turystów. Szlak z Dukli jest chyba mimo wszystko popularniejszy, bo na szczycie pojawiło się sporo osób.
No ładnie. Nie da się ukryć
Pokręciłem się po tarasie, zrobiłem masę zdjęć, no i napiłem się ciepłej herbaty. I to by było na tyle. Zastanawiałem się jeszcze, czy do tego zachodu słońca jednak nie czekać, ale ostatecznie opcja komfortowego powrotu wygrała. Nie znałem tego szlaku, a ośnieżone drzewa, chociaż piękne, nocą mogłyby mnie wyprowadzić ku „przygodzie”. Albo do zamarzniętego koryta rzeki, jak rano. Dla świętego, własnego spokoju, pakuję plecak i ruszam w dół. Schodki są na tyle oblodzone, że tym razem nie zamierzam się męczyć bez raczków. No, a potem czeka mnie już spacer.
Z tej strony też drzewa
Najpierw tym ładnym, względnie płaskim grzbietem, gdzie przez chwilę mogę oglądać bajeczną scenę. Oświetlone zachodzącym słońcem korony drzew wyglądały… prześlicznie. Tak, tego słowa chyba jeszcze nie używałem na blogu. Otoczenie jest tam naprawdę ciekawe, bo drzewa tworzą pewnego rodzaju szpaler, który zwłaszcza zimą robi wrażenie. Spieszę się. Ten wcześniejszy błysk promieni sprawił, że liczę na powtórkę gdzieś niżej. Ścigam się więc ze słońcem, praktycznie zbiegając w tych stromych fragmentach, które zmusiły mnie do takiego wysiłku w pierwszą stronę. W dół niby łatwiej kondycyjnie, ale łatwiej też wyrżnąć gdzieś orła. Zwłaszcza w zaparowanych okularach.
Magia zachodu w drodze powrotnej
Kiedy dochodzę do tej wyraźnej, przedeptanej ścieżki, wiem już, że pojedynek przegrałem. Tego dnia słońca już nie zobaczę. Uspokajam więc tempo i spokojnie ruszam w dalszą, łatwiejszą część trasy. Schodzę w kompletnej ciszy i samotności, spotykając kogoś dopiero przy wyjściu z lasu. Swoją drogą, poza tym jednym miejscem, szlak jest oznaczony naprawdę bardzo dobrze. Zresztą w drodze powrotnej feralne drzewo nie przykuwa tak wzroku i nie stwarza kłopotów. Mimo wszystko warto zachować uwagę, bo nawet moja znajoma ostrzegała mnie przed gapiostwem. Bezskutecznie
„Uważaj, bo ten szlak na początku jest oznaczony trochę dziwnie” – pisała. I wtedy nie wiedziałem, na czym ta „dziwność” polega. Sądziłem, że może przesadza, a przecież taki piechur, jak ja, na pewno da sobie radę. Kiedy dojdziecie więc na skraj czegoś, co przypomina leśny plac, po prostu idźcie prosto, trzymając się lewej strony.
Rozstaje się z dzisiejszym celem i ruszam w dół
Tymczasem wyszedłem z lasu, by rzucić jeszcze ostatnie spojrzenie na Cergową. Kilka kolorowych chmur, to ostatnie, co zostało po zachodzie. Zapadał zmrok. Ciszę przerywał tylko dźwięk moich kroków, kiedy ośnieżoną, szeroką drogą schodziłem do Lubatowej. To był całkiem ciekawy dzień.
Cergowa to niezwykle charakterystyczna góra, która jest w zasadzie pewnym symbolem tej części Beskidu Niskiego. Można odnieść wrażenie, że po wybudowaniu na jej szczycie wieży widokowej, dodatkowo zyskała na popularności. Sam jestem tego przykładem. Na spacer wybrałem się szlakiem z Lubatowej. To około 10 km marszu, w czasie którego pokonać jeszcze trzeba mniej więcej 400 metrów w pionie. Niewiele, więc propozycja ta nadaje się w zasadzie dla każdego. Warto natomiast pamiętać, że zima rządzi się swoimi prawami. Według map na szczyt idzie się około dwóch godzin, ale ja na rozprawienie się ze szlakiem potrzebowałem ponad trzech. To oczywiście nie tylko wina warunków, ale przede wszystkim chęci uwiecznienia każdego drzewa na zdjęciu. Nawet filmik nagrałem! Obejrzyjcie sobie i zasubskrybujcie kanał, jeśli się wam spodoba.
Śmiało możecie też rozważyć wariant prowadzący z Dukli, czy choćby Zawadki Rymanowskiej. W końcu ostatecznie i tak znajdziecie się na wierzchołku. Kiedy więc będziecie na Podkarpaciu, pamiętajcie o Cergowej. Może warto uwzględnić ją w planach wycieczkowych, zwłaszcza jeśli szukacie krótkiej trasy. Ewentualnie skierujcie swoje zainteresowanie na Ferdel, który także doczekał się wieży widokowej. Jeśli szukacie podobnych wycieczek, to zajrzyjcie także do wpisu o atrakcjach w Beskidzie Niskim.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
Świetne zdjęcia 😉 Ale co najważniejsze lekkie pióro, wasze wpisy zawsze się świetnie czyta 🙂
Dzięki! Góry to dla mnie właśnie takie miejsce, gdzie czuje się swobodnie, więc lubię to potem przelać w relacji 🙂
Niesamowicie urokliwe miejsce, chodzenie koryrytem strumienia też zaliczylismy, wracając z Rycerzowej 🙂 tyle bezcennych kalorii 🙂
Czyli nie tylko ja – uff 😛
Bajeczne zdjęcia! – podziwiam i szczerze gratuluję. Narracji również – świetnie się czyta! Proszę więcej i częściej – pozdrawiam – Agata.
Dzięki! Fajnie, że ci się podoba. Zagladaj częściej, to na pewno znajdziesz coś nowego 🙂