Tetnuldi to jeden z piękniejszych szczytów Kaukazu.
Tetnuldi to jeden z najpiękniejszych gór Kaukazu. Wznosi się na wysokość 4858 m n.p.m. a jej majestatyczna, ośnieżona piramida przyciąga wzrok. Jednocześnie to szczyt, który pozostaje stosunkowo mało znany wśród turystów, zwłaszcza w porównaniu z Kazbekiem czy Elbrusem. To właśnie ta niezbyt popularna lokalizacja sprawiła, że Tetnuldi stał się moim celem. Po latach wędrówek po zatłoczonych, polskich szlakach, postanowiłem znaleźć miejsce, gdzie mógłbym poczuć się jak odkrywca, gdzie ciszę i dzikość przyrody mógłbym mieć nieco na wyłączność.

Wydawało się, że to idealny cel dla kogoś, kto szuka wyzwania w dziewiczym otoczeniu. Swanetia z kolei to kraina fascynująca z unikalną kulturą, kamiennymi wieżami obronnymi w Mestii (wpisanymi na listę UNESCO) i zapierającymi dech w piersiach krajobrazami. Skontaktowałem się z agencją Mountain Freaks, z którą miałem już pozytywne doświadczenia z Kaukazem. Okazało się, że zorganizowanie indywidualnej wyprawy na Tetnuldi to dla nich chleb powszedni. W krótkim czasie zmontowaliśmy ze znajomą dwuosobową ekipę, a agencja zapewniła nam profesjonalnych przewodników – Szako i Giorgi. Nawet nie wiem kiedy i byłem na miejscu.
Zobacz film z wejścia na Tetnuldi
W kierunku kaukaskiej perły – Tetnuldi
Zdobycie Tetnuldi „z marszu” nie jest rozsądne, jeśli się nie jest Bargielem, czy inną Baranowską. Chociaż przyznam, że kusi. Te niecałe 5000 metrów nad poziomem morza wymaga już pewnej aklimatyzacji. Naszą przygodę rozpoczęliśmy więc w Mestii, urokliwym miasteczku, które stanowi bramę do górnej Swanetii. Plan aklimatyzacyjny był dosyć prosty, a do tego bardzo malowniczy.

Wyruszyliśmy w kierunku Jezior Koruldi (około 2700 m n.p.m.). Ta malownicza lokalizacja oferuje nie tylko wspaniałe widoki na okoliczne szczyty, w tym majestatyczną piramidę Tetnuldi, ale przede wszystkim pozwala organizmowi przyzwyczaić się do wyższej wysokości. Wiecie, żeby później gdzieś tam w namiocie nie wymiotować i płakać. Albo nie płakać, wymiotując. Same niemiłe rzeczy. Aklimatyzację potraktowałem więc poważnie, a marsz do celu nie sprawił nam większych trudności.

Pogoda była idealna – cisza, słońce i przepiękne panoramy. Jeziora, choć po ostatniej suszy nieco skromniejsze, nadal zachwycały swoim położeniem. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy jeszcze wyżej, przebijając granicę 3000 metrów nad poziomem morza, gdzie planowaliśmy dłuższy odpoczynek.

Aklimatyzacja w cieniu kaukaskich gigantów
Niestety, Matka Natura miała tego dnia inne plany. Spokojne popołudnie szybko zamieniło się w burzę. Chociaż rzeczywiście wieczorem miało nadejść załamanie pogody, pojawiło się ono znacznie wcześniej, w najgorszym możliwym momencie. Trzeba było więc dosyć pospiesznie wracać do Mestii.
Lekki niepokój wkradł się w nasze szeregi, a potem to już całkiem konkretny, kiedy pomiędzy błyskiem, a grzmotem liczyliśmy raptem dwie czy trzy sekundy. Jak się pewnie więc domyślacie, droga powrotna minęła zaskakująco szybko. Zamiast się jednak zamartwiać, postanowiliśmy skupić się na praktycznych sprawach, czyli pakowaniu i przygotowaniu do… ewentualnego pogorszenia pogody.

Tak, prognozy nie były zbyt korzystne i zapowiadały kolejne burze, co zmusiło nas do przesunięcia akcji górskiej. To skomplikowało też naszą sytuację, ponieważ straciliśmy ważny dzień aklimatyzacji, a zbliżający się termin naszego lotu powrotnego postawił nas pod ścianą. Zdecydowaliśmy się jednak zaryzykować i wyjść na wysokość 3700 metrów bez dodatkowego noclegu. Aby zabić czas, wybraliśmy się na zwiedzanie Mestii, które udało się tak…połowicznie. Planowaliśmy wjazd kolejką linową gdzieś wyżej, ale była zamknięta. Muzeum, do którego chcieliśmy zaglądnąć, również było nieczynne. Skończyło się więc na zakupach świeżego chleba, bo sklepy były otwarte, no i… to w sumie tyle.

Kolejny dzień przyniósł upragnioną poprawę pogody. Przewodnicy Mountain Freaks odebrali nas z samego rana. Rozpoczęła się nasza właściwa akcja na Tetnuldi, chociaż nie tak od razu, bo musieliśmy z Mestii przejechać kawałek samochodem w kierunku ośrodka narciarskiego, nieco powyżej 2700 metrów. Tam zarzuciliśmy plecaki i ruszyliśmy ku przygodzie.

Podejście początkowo było łagodne, a widoki dopisywały. Trawiasty teren świetnie komponował się z chmurami w dolinach. To, co się kiepsko komponowało natomiast, to waga plecaka i moje uda. Wkrótce dotarliśmy jednak do kuluaru, który zgodnie z opisami, usiany był luźnymi kamieniami i skalnym rumoszem, dodatkowo przykrytym świeżym śniegiem. To był mało przyjemny odcinek, zwłaszcza że często wyjeżdżało tam coś spod nóg.

Po mozolnym podejściu dotarliśmy do lodowca Nagebi. Tam związaliśmy się liną i ruszyliśmy w kierunku naszego obozu, położonego na wysokości około 3700 metrów. Odcinek ten nie był wymagający i po kilkudziesięciu kolejnych minutach byliśmy na miejscu. Zrzucenie plecaka, jak to zwykle bywa, było prawdziwą ulgą. Szybko rozbiliśmy namiot, bo zaczynał padać śnieg, no i zaczęliśmy ogarniać obozowe sprawy.

Gotowanie wody, jedzenie, porządkowanie sprzętu i tym podobne. W końcu wskoczyłem do śpiwora, ale wcześniej zdążyłem jeszcze nacieszyć oczy majestatycznym widokiem Tetnuldi z bliskiej odległości. Lodowce poprzecinane szczelinami, groźnie wyglądające seraki i wspaniała południowo-zachodnia grań, którą mieliśmy podążać na szczyt. No wszystko to robiło niesamowite wrażenie.

Życie obozowe na wysokości
Wieczór w obozie upłynął nam na nawadnianiu się, jedzeniu i odpoczynku. Mieliśmy ze sobą pyszne smakołyki z Mestii, w tym świeży chleb i masło orzechowe, a także polskie kabanosy. Popijaliśmy to litrami chemicznie smakującej herbaty. Takie rozpuszczane elektrolity to wybawienie, kiedy pije się wodę z lodowca. Noc była mroźna jak skurw… no zimno było fest. Nigdy takiej zimnej nocy jeszcze nie przeżyłem, i że przeżyłem, to dziwię się do teraz. Żałujcie, że nie widzieliście, z jaką radością przywitałem poranek.

Rano czekały kolejne niezbyt emocjonujące wyzwania, czyli gotowanie kolejnych litrów wody. Żeby organizm się nie zbuntował na wysokości, trzeba sporo pić, więc topienie śniegu to pewien rytuał. Nasze „źródełko” zamarzło niemal całkowicie, ale na szczęście udało się znaleźć niewielki ciek. Świeży śnieg sprawił, że krajobraz stał się jeszcze bardziej malowniczy. Byliśmy jedynym zespołem w obozie, co dodawało naszej przygodzie jeszcze bardziej przygodowego charakteru. Wykorzystaliśmy ten dzień na krótkie wyjście aklimatyzacyjne, osiągając wysokość około 3950 metrów.

Przewodnicy sprawdzali nasze umiejętności, czy nie naściemnialiśmy w wiadomościach i czy cokolwiek ogarniamy, żeby nie zaplątać się kolejnego dnia w linę, przechodząc nad lodowcowymi szczelinami. Nie było chyba źle, bo chwilę posiedzieliśmy w ładnym punkcie widokowym, po czym wróciliśmy do namiotów. No i czytając ten opis można by pomyśleć, że chodzenie po kaukaskich olbrzymach to trochę nuda. Siedzisz, gotujesz, pijesz i w sumie niewiele się dzieje. Wszystko to miało się jednak zmienić już kolejnego dnia. Cały wypad zbliżał się do kulminacyjnego punktu.

Atak szczytowy i widoki z Tetnuldi
Decyzja o ataku szczytowym zapadła jednogłośnie, zwłaszcza że czuliśmy się dobrze. Pobudka o 3 w nocy, a o 4 mieliśmy ruszyć w stronę upragnionego wierzchołka. Noc była cieplejsza, więc nawet coś pospałem, chociaż od tej poprzedniej cieplejsza jest nawet temperatura zera bezwzględnego. Raczej spokojnie zbierałem się do wyjścia, a wkrótce mrok rozświetliły czołówki. Droga sprowadziła nas najpierw w kierunku centralnej części lodowca, a następnie, obchodząc od północy charakterystyczną ściankę, ruszyliśmy wyżej.

Warunki były dość czujne ze względu na świeży śnieg, który przykrył lód. Momentami musieliśmy się asekurować, bo we wrześniu trudniej spotkać korzystne warunki śnieżne. Było stromo, a mróz dawał się we znaki. Według prognoz, temperatura odczuwalna na szczycie miała wynosić minus 23 stopnie Celsjusza, ale czy tyle rzeczywiście było, to wam nie powiem. Na pewno było znacznie cieplej, niż w czasie tej mroźnej nocy. Wyżej musieliśmy trochę lawirować pomiędzy szczelinami, a kiedy pokonywaliśmy kolejne mosty śnieżne, nadszedł wschód słońca.

Wraz z pierwszymi promieniami słońca krajobraz stał się niesamowity. Gdzieś w oddali było widać Elbrus, najwyższy szczyt Kaukazu, a według niektórych i całej Europy. Pięknie prezentowała się też dwuwierzchołkowa Uszba. Na tym odcinku podejścia tempo mieliśmy niezłe i w końcu dotarliśmy do charakterystycznego miejsca zwanego „Poduszką” (około 4200 m n.p.m.). To takie plateau lodowca, skąd roztaczał się wspaniały widok na południowo-zachodnią grań Tetnuldi. Tamtędy właśnie prowadzi najpopularniejsza droga na wierzchołek. Szczyt wydawał się blisko, ale jak to w górach bywa, droga wciąż się dłużyła.

Pierwszy odcinek miał charakter skalny i chociaż nie obfitował w trudności, to trzeba było uważnie wyszukiwać drogi. Powyżej zaczyna się natomiast piękny, śnieżny fragment grani, która jak nic kojarzy się z wysokogórską przygodą. Tutaj też zrobiło się stromo, co nie jest niespodzianką, biorąc pod uwagę przypominającą piramidę sylwetkę Tetnuldi. Zobaczcie poprzednie zdjęcia i wyszukajcie grani, która opada z wierzchołka w prawo – tędy prowadziło podejście. Ostatnie 200 metrów było już dosyć wymagające, więc asekurowaliśmy się, ze śrub lodowych.
Zaniedbałem trochę trening siłowy, więc momenty, kiedy mogłem się „obwiesić” na stanowisku należały do dosyć przyjemnych. Pod szczytem zaczęło się pojawiać zmęczenie, a moje nogi, bo to je zaniedbałem, wołały już o przerwę. Ich życzenie spełniłem, ale na szczycie, bo panorama z wierzchołka była niesamowitą nagrodą. Tak oto stanąłem na Tetnuldi, a ten opis, to tylko skrótowy przebieg wydarzeń. Zachęcam również do obejrzenia filmu. Powrót przebiegał raczej bezproblemowo, chociaż z uwagi na konieczność budowania stanowisk, cała akcja dosyć mocno rozciągnęła się w czasie. W namiocie byłem po niecałych 13 godzinach akcji górskiej. Zmęczony, ale zadowolony, zwłaszcza że kolejna noc, była już zaskakująco ciepła. Spałem więc jak nigdy.

Wyprawa na Tetnuldi była dla mnie przede wszystkim cenną lekcją. Nawet nie taką związaną z chodzeniem po lodowcu, ale taką, która dotyczy sposobu, w jaki przeżywa się góry. Góra ta okazała się miejscem, gdzie na nowo odkryłem, czym jest dla mnie górski świat. To nie miejsce, które można znaleźć na mapie, ale stan ducha. To chwile spędzone w ciszy, wśród dzikiej przyrody, gdzie czujesz, że jesteś częścią czegoś większego. Jeśli więc szukacie ciszy, wyzwań i niezapomnianych widoków, Kaukaz i majestatyczna Tetnuldi czekają na Was. Pamiętajcie tylko o odpowiednim przygotowaniu, aklimatyzacji, a gdy potrzebujecie nieco pomocy w organizacji wyjazdu, zaufajcie doświadczeniu przewodników. Oni pomogą Wam odkryć ten wewnętrzny górski świat.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami













