Darek tak bardzo zazdrościł mi wypadu w Bieszczady, że już tydzień później planowaliśmy spacer przez wiosenny Szeroki Wierch.
Nie minął nawet tydzień od mojej wycieczki na Smerek, a Darek już nagabywał mnie na kolejny wyjazd w Bieszczady. Byłem o krok od bezsenności – tak często dzwonił telefon. No dobrze, może przesadziłem, zwłaszcza że sam bardzo chętnie ponownie przespacerowałbym się wiosennymi połoninami, skoro pogoda na to pozwalała. Jeżeli w miarę regularnie śledzicie stronę, to może rzuciło się wam w oczy, że Darek stał się mocno wybredny, jeśli chodzi o cele wycieczkowe. W uproszczeniu można nawet powiedzieć, że istnieją dla niego dwa kierunki i długo nic. Tatry, do których powoli i ja tęsknie, no i jego ukochane Bieszczady.
Znamy te góry całkiem przyzwoicie, chociaż ta wiedza ogranicza się do typowo turystycznych miejsc. Odwiedziliśmy większość dużych połonin po stronie polskiej, chociaż brakowało mi do kolekcji jednej – Szerokiego Wierchu. Darek w odległej przeszłości zdążył już poznać to miejsce, ale uczucia miał mieszane. Owszem, widoki i klimat były fantastyczne, ale wymyślił sobie tak długą pętlę, że tęsknym wzrokiem wypatrywał dzikich zwierząt, które mogłyby skrócić jego męczarnie. Tym razem miało być inaczej.
Plan był całkiem zgrabny, a co ważne, bardzo zgodnie wymyśliliśmy też wariant awaryjny. W górach zawsze warto taki mieć. Zjawiliśmy się w Ustrzykach Górnych, gdzie zaparkowaliśmy samochód i skąd zamierzaliśmy rozpocząć naszą wycieczkę. Pierwszy pomysł był prosty – ruszamy szlakiem przez Szeroki Wierch, wchodzimy na Tarnicę, a następnie wracamy do punktu startu. Tylko to była ta wersja awaryjna, na wypadek gdyby nie udało się nam dostać do… Wołosatego. Startując z tamtego miejsca, mieliśmy szansę zrobić bardzo ładną pętelkę, odwiedzając po drodze jeszcze Tarnicę, Halicz i Rozsypaniec. Wszystko wyjaśni wam mapka poniżej.
Szlak przez Rozsypaniec, Halicz, Tarnicę i Szeroki Wierch. Bieszczady, Wydawnictwo Compass
Nie wiedzieliśmy wtedy, czy w maju da się już bez problemu złapać jakiegoś busa, który podrzuciłby nas na miejsce. Rozważaliśmy nawet próby łapania stopa, ale że nie wybraliśmy się tam w weekend, to nie byliśmy pewni, czy kogoś jadącego w tamtym kierunku znajdziemy. Informacja praktyczna jest taka, że busy jeżdżą i to spod samego parkingu, a koszt waha się w zależności od liczby pasażerów. Może to być 5 zł, a może 15. Wkrótce cali w skowronkach maszerowaliśmy już przed siebie płaskim i mało ciekawym odcinkiem szlaku.
Tarnica w wiosennej szacie
Co prawda po lewej widać Tarnicę, za nami pokazuje się Połonina Caryńska, ale ten pierwszy etap nie należy do specjalnie ekscytujących. To i tak delikatne określenie, bo niektórzy powiedzieliby wprost, że jest monotonny. Chociaż bieszczadzkie, bukowe lasy uchodzą za naprawdę piękne, to nie dane nam było póki co tego potwierdzić. Szlak prowadzi bowiem terenem pokrytym dosyć mizerną roślinnością i tylko śpiewające ptaki ratowały sytuację. Wyobraźcie sobie też, że do pierwszego punktu widokowego, czyli Przełęczy Bukowskiej, jest ponad 7,5 km marszu. Kawał drogi, nie?
Zielono i coraz cieplej
Ciągnęło się nam to delikatne podejście, otoczenie prawie się nie zmieniało, ale w międzyczasie dołączyli do nas poznani jeszcze na parkingu turyści i tak rozmawiając, niepostrzeżenie nabieraliśmy wysokości. Co pocieszające, nie ma tutaj skrajnie stromych miejsc, a całość przewyższenia rozkłada się na bardzo długim dystansie, tak więc ten marsz przebiegał nam bardzo spokojnie. No i to by było na tyle, jeśli chodzi o plusy, bo dłużyło mi się tam niemiłosiernie, a ten nudny etap chciałem mieć już za sobą. Wszystko miało się zmienić już niebawem.
Wreszcie jakieś widoki
Do przełęczy dotarliśmy w świetnych nastrojach, a wszystko za sprawą wiosennej pogody i widoków. Wszystko tak diametralnie się zmieniło, że na naszych twarzach pojawiły się uśmiechy. Wreszcie to, czego oczekiwaliśmy. Patrząc w stronę Ukrainy, trochę żałowaliśmy, że nie da się przejść choćby na pobliski Kińczyk Bukowski. No, ale zabawa w chowanego ze Strażą Graniczną nie jest czymś, w co chciałbym zagrać. Nasza dyspozycja była tego dnia nadspodziewanie dobra. Trochę się tego obawiałem, bo jeżeli chodzi o mnie, to nie mogę narzekać na brak ruchu w tym roku. Patrzyłem jednak podejrzliwie na Darka, czy nie przewraca gdzieś ukradkiem oczami ze zmęczenia. Niepotrzebnie, a wszystko chyba za sprawą bieszczadzkiego klimatu. To stawia go na nogi, jak mało co.
Dziarsko pokonujemy kolejne metry, a Rozsypaniec coraz bliżej
Wędrowaliśmy z takim entuzjazmem, że postanowiliśmy nawet chwilowo zignorować nasze coraz głośniejsze żołądki. Uznaliśmy, że przecież nie ma to jak śniadanie na szczycie, dlatego też bez zatrzymywania się ruszyliśmy w stronę Rozsypańca. Osobiście czułem pewien dyskomfort, bo niby nie chciałem gonić przed siebie, ale z drugiej strony chętnie bym już coś w siebie wcisnął. Plecak wypchany był po brzegi pysznościami, a jak przecież wiadomo, słodycze zjedzone w górach się nie liczą. Jakby coś – powołujcie się na mnie. No, ale skoro w nadmiarze szaleństwa już postanowiliśmy, to trzeba było się na górę jakoś dostać.
Po Rozsypańcu nadchodzi czas by ruszać dalej
Chwila odpoczynku dobrze nam zrobiła, chociaż i tak czuliśmy się znakomicie. Okazało się, że ciągle gdzieś bardzo głęboko w środku, drzemią w nas pokłady młodości i to pomimo tego, że coraz częściej zdarza się nam słyszeć na szlaku „dzień dobry”, zamiast „cześć”. Zrobiliśmy sporo zdjęć, wpakowaliśmy w siebie nieco kalorii i spędziliśmy trochę czasu na oglądaniu panoram, a zwłaszcza Tarnicy i Krzemienia, gdzie cienie chmur radośnie tańczyły na zboczach. Zabrzmiało poetycko, ale tak właśnie było. Już mniej poetycko wyglądały kolejne chwile, bo po prostu zarzuciliśmy plecaki i ruszyliśmy dalej.
Przed nami Halicz. Podejście wydaje się konkretne, ale w praktyce nie jest źle
Nie powiem, widok Halicza wprawił mnie w małe zdumienie. Byłem tutaj już jakiś czas temu, ale wtedy skupiałem się wyłącznie na utrzymywaniu równowagi. Nie, nie imprezowałem dzień wcześniej. Po prostu wiało tak przeraźliwie mocno, że chowałem twarz w kapturze i patrzyłem pod buty. Teraz ta góra wyglądała wyjątkowo ciekawie, a strome zbocze mogło wzbudzać respekt. Jakoś zawsze mi się wydawało, że to tylko taka mała kopka. I chyba słuszne miałem odczucia, bo kiedy zeszliśmy niżej, pierwsze wrażenie gdzieś uleciało.
Odhaczamy Halicz. Lubię to miejsce
W zasadzie, to wszystkie te miejsca już znaliśmy i tylko ten niewidoczny ciągle Szeroki Wierch był dla mnie tajemnicą. Mimo wszystko dziwnym trafem zdarzało się tak, że jeżeli już byłem w tych stronach, to w okresie kiedy okolicę pokrywały mniejsze lub większe pokłady śniegu. Wszystko wyglądało więc zupełnie inaczej, a ja lubię takie kontrasty. Staram się przywołać wtedy obraz tego miejsca z przeszłości. Teraz było naprawdę świetnie i nie chodzi tylko o rozległe widoki. Po prostu było ciepło i wędrowało się komfortowo. Wreszcie można było też usiąść na jakimś kamyku i chwilę nacieszyć się tym klimatem.
Od lewej Tarnica, Przełęcz Goprowska i Krzemień
Halicz okazał się być zaskakująco mizernym przeciwnikiem i na naszych czołach pojawiły się jedynie nieliczne krople potu. Teraz miało być już w ogóle łatwo, bo do samej Przełęczy Goprowskiej, czyli tego wcięcia na zdjęciu wyżej, szlak prowadzi bardzo przyjemnym terenem, trawersując niedostępną turystycznie Kopę Bukowską i Krzemień. Maszerowało się wybornie, chociaż nad naszymi głowami zaczęły się tworzyć coraz cięższe chmury. Raz tylko przeszło mi przez myśl, że wkrótce możemy prawdziwie przetestować kondycję uciekając przed burzą, ale wkrótce sytuacja się ustabilizowała.
Pusto tu, nie?
Dopiero teraz zaczęliśmy spotykać pierwszych turystów zmierzających z przeciwnej strony, chociaż ciągle pewnie moglibyśmy ich policzyć na palcach jednej dłoni. Mimo, że ten kawałek szlaku był krótki, łatwy i przyjemny, to przemierzaliśmy go bardzo długo. Wszystko za sprawą niezliczonej wręcz ilości zdjęć. Szeroki kadr, zbliżenie, z Darkiem na zdjęciu, bez niego i tak co chwilę przystawaliśmy kombinując z ujęciami. Wszystko to składało się na fajny klimat wędrówki, bo bez pośpiechu mogliśmy zwracać uwagę na każdy detal. A takim na pewno był pewien charakterystyczny odgłos, niosący się w okolicach Przełęczy Goprowskiej. Jesteście w stanie sobie wyobrazić dźwięk patyka pocieranego o grzebień?
Ścieżka prowadzi nas już wprost na Przełęcz Goprowską
Może pomyśleliście, że jakiś miejscowy zakapior używa takiego instrumentu, przygrywając sobie do życiowych tekstów. Otóż nie! Takie wspaniałe trele są dziełem ptaka, o sporo mówiącej nazwie derkacz. Kiedy zbliżyliśmy się do przełęczy okazało się, że znajduje się tam nie jeden, a co najmniej kilka osobników, które chyba się właśnie komunikowały w derkaczym języku. Czyżby wiosną przypadały ich „randki”? No i co w tym takiego dziwnego? A no w zasadzie nic, tyle tylko, że to bardzo nieuchwytny ptak znajdujący się pod ochroną, a ja strasznie lubię kolekcjonować zdjęcia zwierzaków. No i cóż, dwóch zdawałoby się dorosłych facetów, stanęło na ścieżce i zaczęło nasłuchiwać, skąd dobiega dźwięk. I chociaż w najlepszym momencie wydawało się, że stoi gdzieś u naszych stóp, to wyobraźcie sobie, że nie udało się nam go nigdzie wypatrzeć. I to pomimo tego, że to całkiem duży osobnik, rozmiarem zbliżony pewnie do wychudzonej kury. Jak wygląda kura, raczej wiecie. Nie chcieliśmy się za nim uganiać, więc z pochylonymi głowami uznaliśmy swoją porażkę i z lekkim żalem ruszyliśmy w górę szlaku.
Krzemień w tle no i słynne już schody
Nasza wycieczka wkraczała w decydującą fazę, więc po krótkim postoju (na przełęczy jest wygodna wiata), postanowiliśmy się rozprawić z Tarnicą. Na szczycie też już byliśmy, ale pokrywała go wtedy biała, śnieżna czapa. Miło byłoby wdrapać się tam, kiedy wokół szaleje prawdziwa wiosna. Na początku jednak trzeba rozprawić się z czymś takim, co na zdjęciu wyżej. Przypomina to schody i w teorii ma chronić szlak przed erozją i niesfornymi turystami, rozdeptującymi przyrodę wokół ścieżki. Nie wygląda to może zbyt atrakcyjnie, a i sam marsz nie należy do najwygodniejszych, ale wydaje się, że swoją główną funkcję spełnia. Nic się tam nie usypuje, nie wyjeżdża spod nóg i to na pewno spora zaleta. Powoli, ale uparcie poruszaliśmy się do góry i wkrótce znaleźliśmy się na Przełęczy Krygowskiego pod Tarnicą. Tam oczywiście nie zastanawialiśmy się długo. Spojrzeliśmy sobie głęboko w oczy i już wiedzieliśmy – idziemy prosto na szczyt. Mówiąc jednak serio, to ten ostatni odcinek prowadzi lekko wznoszącym się trawersem zbocza, więc trudno nie jest. Tak, też są schody.
Na szczycie Tarnicy
Zaklepaliśmy sobie jedną wolną ławkę i postanowiliśmy odpocząć trochę dłużej. W końcu czekało nas już tylko zejście Szerokim Wierchem, a że nie gonił nas czas, to mogliśmy sobie pozwolić na trochę lenistwa. Widoki z Tarnicy są naprawdę rozległe, chociaż chyba nie należą one do moich ulubionych, gdyby brać pod uwagę Bieszczady. Z wierzchołka widać oczywiście pozostałe połoniny, a przy bardzo dobrych warunkach też odległe Gorgany, a nawet Tatry. Jest więc na co polować. Jeszcze z kronikarskiego obowiązku wspomnę, że to najwyższy bieszczadzki szczyt po stronie polskiej – całe 1346 metrów n.p.m. My chcieliśmy się zadowolić jakimś skromnym, albumowym zdjęciem, tylko napotkaliśmy na znane już problemy. Są tacy, którzy uważają, że polskim chłopakom brakuje trochę luzu. No i chyba niestety do tej grupy się zaliczamy, bo każda kolejna fotka była gorsza od poprzedniej. Zamknięte oczy, wyszczerzone zęby, wzrok tęskniący za rozumem czy dziwne pozy – zero kocich ruchów i nic z tego nie nadawało się nawet do prywatnego użytku. Zarzuciliśmy więc plecaki i skupiliśmy się na tym, co nieźle nam wychodziło – na chodzeniu. Coco Jambo i do przodu.
Wreszcie dostajemy się na Szeroki Wierch, którym będę miał okazję wędrować po raz pierwszy
Zejście do przełęczy mija nam błyskawicznie, a chwilę później jesteśmy już na Szerokim Wierchu. Konkretnie na Tarniczce, która jest jego najwyższą kulminacją. I chociaż od miejsca, w którym kilka minut temu byliśmy dzieli nas raptem pare kroków, to widoki są już zupełnie inne. Wykorzystujemy to oczywiście pstrykając kilka zdjęć, a później niespiesznie ruszamy szlakiem w stronę Ustrzyk Górnych. Przed nami już głównie droga w dół, ale w początkowym fragmencie grzbiet jest, obrazowo mówiąc, trochę pofałdowany.
Tarniczka, czyli najwyższa kulminacja Szerokiego Wierchu
Zachmurzenie utrzymywało się na wysokim poziomie, ale widoki ciągle były świetne. Wreszcie mogłem na własne oczy zobaczyć, co ten Szeroki Wierch, zwłaszcza wiosną, ma do zaprezentowania przeciętnemu turyście. No i ma całkiem sporo, bo nie dość, że prowadzi na dosyć dużej wysokości (jak na warunki bieszczadzkie), to nic nie ogranicza panoramy. Idąc w tym samym kierunku co my, przed sobą będziecie mieli Połoninę Caryńską i dalej Połoninę Wetlińską, gdzieś bardziej z lewej Rawki, po prawej Bukowe Berdo, a za wami oddalać się będzie Tarnica. Początkowo to właśnie jej widok przykuwa mój wzrok, bo z takiej perspektywy jeszcze jej nie oglądałem. No i powiem wam, że prezentuje się naprawdę ciekawie.
Tarnica z tej perspektywy prezentuje się bardzo ciekawie
W międzyczasie minęli nas turyści, spotkani na samym początku wycieczki. Zamieniliśmy kilka słów, po czym zniknęli nam powoli z pola widzenia. W planach mieli przejście części Głównego Szlaku Beskidzkiego, więc dzień chcieli zakończyć z jak największą liczbą kilometrów w nogach. Nam na tym kompletnie nie zależało, dlatego powoli obniżaliśmy się w stronę linii lasu. Wtedy też coraz częściej starałem się wzrokiem objąć Połoninę Caryńską, bo z tamtej perspektywy wyglądała naprawdę na kawał góry, zwłaszcza gdy skontrastowało się to z zabudowaniami Ustrzyk Górnych.
Z tej perspektywy, Połonina Caryńska naprawdę wygląda na kawał góry
Nic podobno nie trwa wiecznie, a Szeroki Wierch nie jest tutaj wyjątkiem, dlatego po solidnej dawce beztroskiej wędrówki, wylądowaliśmy w końcu pod koronami zielonych buków. W lesie było już chłodniej i naprawdę przyjemnie. Zaczęliśmy się nawet zastanawiać, czy wycieczkę lepiej zaczynać tak jak my, z Wołosatego, czy może zrobić to w odwrotnej kolejności. No i głosy pewnie będą różne, ale upierałbym się jednak przy naszym wariancie. W taki sposób najnudniejszy fragment szlaku pokonujemy na początku, a ścieżka wznosi się powoli do góry. Nie chciałbym znaleźć się w sytuacji, w której mój zachwyt Bieszczadami, zostaje zabity przez siedmiokilometrowy kawał monotonii.
Zielono mi
Fragment prowadzący przez las mija szybko. W porównaniu z tym początkowym odcinkiem, ten ma dla odmiany masę uroku. Wysokie, wiekowe buki górują nad naszymi głowami, gdzieś obok kwitną kwiaty, a co najważniejsze, jest pusto i cicho. Pokonujemy schodki, kładki, korzenie, czasami moczymy buty w błocie, a wszystko to przy śpiewie ptaków i delikatnym wietrze. No istna sielanka! Nie będę się nad tym rozpisywał, bo zakładam, że kojarzycie jak wygląda las. Wędrówka przez Szeroki Wierch wiosną, spełniła nasze oczekiwania, a ta zielona szata dodała jej masę uroku. Nawet temperatura była „w sam raz”, co przecież nigdy nie jest oczywiste. Usatysfakcjonowani i lekko zmęczeni, pokonaliśmy ostatnie metry i dotarliśmy na parking.
Wycieczka tym wariantem, to jakieś 23 km trasy oraz 900 metrów przewyższeń. Wg map trzeba liczyć lekko ponad 7 godzin marszu. Doliczając przerwy, warto wybrać się na szlak w pogodny i długi dzień, tak żeby na spokojnie nacieszyć się Bieszczadami. Dla niewprawionego turysty może być to spore wyzwanie. Jeżeli więc nie czujecie się na siłach, by się z taką propozycją zmierzyć, możecie wystartować z Ustrzyk Górnych, następnie przez Szeroki Wierch zdobyć Tarnicę, a potem zejść po własnych śladach na dół. Wędrówka skróci się wtedy do przystępnych 16 km i 5 godzin na trasie. Naprawdę warto! Jeśli szukacie zresztą różnych sposobów, by na najwyższy szczyt polskich Bieszczadów wejść, do zerknijcie do wpisu o szlakach na Tarnicę. Na koniec jeszcze krótki filmik z widokami ze szlaku.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami