Co zabrałem na Główny Szlak Beskidzki? Oto moja lista sprzętu
W lipcu i sierpniu 2024 roku przeszedłem Główny Szlak Beskidzki – najdłuższy, znakowany szlak turystyczny w Polsce. Na wędrówkę zabrałem plecak o pojemności 30 litrów, którego waga bazowa wyniosła około 3,5 kilograma. Do tego miałem oczywiście wodę, przekąski, a także sprzęt do nagrywania. Co się sprawdziło, w czasie tych pięciuset, górskich kilometrów i szesnastu dni na szlaku? Czy tyle wystarczy, czy to może za mało?
Czy mogę pisać do Ciebie maile?
To bardziej wiadomości od górskiego znajomego. Poinformuję Cię o nowych wpisach i filmach, żeby nie zdarzyło Ci się niczego przegapić.
Cały ten tekst powstał na podstawie moich własnych doświadczeń, które mogą być diametralnie różne od sposobu, w jaki wy zwiedzacie góry. Każdy może przejść szlak w sposób, jaki mu najbardziej odpowiada, zabierając rzeczy, w których mu najwygodniej i w porze roku, jaka mu się podoba. Ja się podzielę tylko swoimi spostrzeżeniami. Na końcu tekstu znajdziecie tabelę, w której znajduje się wszystko, co w czasie przejścia niosłem ze sobą. Jeśli jednak ciekawi was nie tylko co miałem, ale przede wszystkim dlaczego, to zachęcam do czytania. Może któreś rozwiązanie uznacie za ciekawe.
Główny Szlak Beskidzki bez namiotu – dlaczego tak zdecydowałem?
Główny Szlak Beskidzki to najdłuższy szlak turystyczny w Polsce, a jego tradycja sięga dwudziestolecia międzywojennego. I chociaż przez te sto lat jego forma i przebieg się zmieniały, to już jeden z ojców tego szlaku, Kazimierz Sosnowski, propagował ideę turystyki, w której sieć szlaków i schronisk, powinna umożliwiać turyście wędrówkę i nocleg w miejscu odległym o dzień marszu. Taka wędrówka od schroniska do schroniska, lub od miasteczka do miasteczka.
Na szlaku rzeczywiście nie brakuje schronisk, baz namiotowych, czy agroturystyk. Nie trzeba ze sobą zabierać namiotu i ja go nie zabrałem. Szedłem częściowo w lipcu i sierpniu, czyli w środku wakacji i nie miałem kłopotów, by każdego dnia nocować pod dachem. Starałem się jednak zapowiadać z większym wyprzedzeniem w przypadku weekendów i popularnych miejsc, np. Bieszczadów, Turbacza, czy okolic Babiej Góry. Przed weekendami dzwoniłem te dwa dni wcześniej, dla własnego spokoju.
To właśnie w tym aspekcie można odczuć największą oszczędność wagi. Namiot zabrać można wtedy, kiedy komuś po prostu na takiej formie noclegu bardzo zależy albo chce ograniczyć mocno koszty noclegów. Kiedy chce się codziennie budzić na łonie natury, z dala od dźwięków chrapania schroniskowych towarzyszy.
Zrezygnowałem też z zabierania śpiwora, chociaż tutaj miałem już więcej dylematów. Mając śpiwór, potencjalnych miejsc noclegowych jest po prostu więcej i łatwiej planować dziennie odcinki. Na szlaku w sezonie wakacyjnym działają bazy namiotowe, gdzie można za kilkanaście złotych przenocować w jednym z rozbitych tam namiotów. W dodatku pełno jest różnego rodzaju wiat, a i w schroniskach jest taniej, bo za pościel doliczana jest dodatkowa dopłata. Zdecydowałem jednak, że chciałbym tę wędrówkę uwiecznić w jakichś nagraniach, no i uznałem, że potrzebny mi będzie stały dostęp do prądu.
Jeżeli ktoś chce zabrać sprzęt biwakowy, to śmiało, ale w wakacje, na Głównym Szlaku Beskidzkim nie ma takiej potrzeby. Ja rozważyłbym ewentualnie lekki śpiwór, ale i to nie było mi potrzebne. Noclegi są wtedy oczywiście droższe, ale plecak jest za to lżejszy. Ma to też znaczenie ze względu na bardzo ważny fakt: urlop nie jest nieskończony. Trudno jest wygospodarować tyle dni wolnych w jednym ciągu. Z lekkim plecakiem idzie się po prostu sprawniej. Wybór takiego sposobu przejścia to oczywiście pewien kompromis i każdy musi zdecydować osobiście, jaki sposób wędrówki najbardziej mu odpowiada. Ja wybrałem właśnie taki.
Jaki plecak zabrałem na przejście szlaku i dlaczego ten?
Kiedy jakiś czas temu pokonywałem 500 km przez Sudety, to placakiem, do którego się spakowałem był Deuter Futura 26 l. Służył mi jakieś 7, a może 8 lat, ale niestety jego czas dobiegł końca. W międzyczasie na wycieczki chodziłem sobie w małym plecaku o pojemności 24 litrów i wstępnie chciałem się do niego zmieścić, ale uznałem, że skoro mam już nagrywać te drzewa, to chciałbym mieć możliwość, by w razie jakiejś wielkiej nawałnicy dla pewności wrzucić torbę z aparatem do środka. Potrzebowałem nieco więcej miejsca. Na wyprzedaży kupiłem sobie więc model Gregory Citro 30 l.
Zdecydowałem, że chcę mieć coś względnie uniwersalnego, a modele w okolicach trzydziestu, trzydziestu paru litrów takie właśnie są. Nie jest zbyt duży, więc mogę w nim chodzić na jednodniówki. Jest jednak na tyle pojemny, że mogę się z nim wybrać na szlak jesienią, czy zimą, kiedy sprzętu trzeba zabrać nieco więcej. Do środka wchodzi też spokojnie nawet duży, zupełnie zwykły śpiwór syntetyczny, więc można nocować w schroniskach. Wiem, że są plecaki znacznie lżejsze, ale ja lubię taki system nośny, obszerny pas biodrowy, no i siatkę dystansująca. Nie każdy przepada za takimi rozwiązaniami, ale ja jakoś się z nimi przez te lata polubiłem.
Na co zwrócić uwagę przed wyborem plecaka na wielodniową wędrówkę?
Gdy będziecie wybierać plecak dla siebie, to pamiętajcie, że każdy z nas jest zbudowany z grubsza tak samo, ale jednak trochę się różnimy. Kształt szelek i pasków nie każdemu z nas może odpowiadać. Warto sobie więc przymierzyć wszystko dokładnie i zawsze z jakimś obciążeniem. Niektóre plecaki produkowane są w rozmiarze uniwersalnym, jak ten powyżej, a niektóre w rozmiarze S, M czy L. Niektóre mają też specjalną regulację odległości szelek od pasa biodrowego, ale takie rozwiązanie spotyka się zazwyczaj w nieco większych modelach. Warto to sprawdzić, bo czasami przez nieuwagę można kupić coś, co trudno później wyregulować.
Trzydzieści litrów to było zupełnie wystarczająco na moje potrzeby, a przez większość czasu plecak był w zasadzie w połowie pusty. Zapełniłem go chyba tylko dwa razy, kiedy po większych zakupach wrzuciłem do środka całą reklamówkę jedzenia i wody bez większego ładu i składu. Pewnie i ze śpiworem bym się pomieścił, gdybym chciał.
Kieszenie na pasie biodrowym są dosyć duże, więc jakieś przekąski można tam upchnąć, ale telefon raczej po dobroci tam nie wejdzie. Kieszenie boczne są obszerne, można bez trudu sięgać np. po butelkę, a do elastycznej kieszeni na plecach też da się sięgać bez konieczności zatrzymywania się. W środku jest jeszcze mała kieszonka na drobiazgi, no i kieszeń na bukłak. No i to już. Kluczowe w czasie tylu dni na szlaku jest przede wszystkim to, żeby plecak był wygodny i dobrze wyregulowany. Jakiekolwiek obtarcia to nic miłego.
Nastawiłem się na noclegi pod dachem i w takiej sytuacji nie ma sensu zabieranie zbyt dużego plecaka, bo będzie kusiło, żeby dorzucić coś jeszcze. Jeszcze jedną koszulkę, jeszcze jedną parę skarpetek i tak dorzucać można wtedy bez końca. Dla mnie te trzydzieści litrów było w zupełności wystarczające. Waga bazowa mojego plecaka na samym starcie wynosiła 4 kg, a gdy trzeciego dnia odesłałem taki mały statyw, to mniej więcej 3,5 kg.
Waga bazowa nie zdradza jednak tego, ile rzeczywiście w czasie wędrówki się nosi. Określa ona tylko to, ile waży plecak wraz z wpakowanym do niego ekwipunkiem. To jest mniej więcej waga stała. Osobno doliczyć trzeba przekąski i wodę, bo to się w zależności od dnia może zmieniać. Zazwyczaj więc mój plecak już z wodą i jedzeniem ważył niecałe 7 kilogramów. W moim przypadku dochodził jeszcze sprzęt do nagrywania, który niosłem w osobnej torbie, jako przypinkę do pasa biodrowego. To był dodatkowy kilogram i trzysta gramów.
Dlaczego warto ważyć rzeczy przed wędrówką?
Nie wszyscy to robią, ale ja lubię policzyć wagę całego ekwipunku, który zamierzam zabrać. Jak zerknąłem po przejściu na zegarek, to postawiłem na całej trasie ponad 790 tys. kroków, no i każde dodatkowe kilogramy tyle razy trzeba właśnie podnieść na swoich nogach, często na jakichś długich podejściach w upale. Tak więc całkowity minimalizm nie jest oczywiście dla wszystkich, ale warto sobie rzeczy ważyć, żeby chociaż mniej więcej orientacyjnie wiedzieć, ile się niesie i czy można z czegoś zrezygnować. Są szlaki i wyprawy, na których trzeba dużo nosić, bo nie ma innego wyjścia. Na Głównym Szlaku Beskidzkim ciągle można dużo nosić, jeśli ktoś ma ochotę, ale jeśli się nie chce, to nie trzeba. Nie jest to konieczne. Cywilizacji momentami jest aż w nadmiarze, są schroniska, sklepy, restauracje, czy apteki.
Jakie buty wybrałem przed wyruszeniem na wędrówkę?
Buty to temat rzeka i pewnie trudno się dziwić, skoro tych postawionych kroków wychodzi później kilkaset tysięcy. Od ładnych już kilku lat w sezonie, nazwijmy to ciepłym, używam niskich butów trailowych. W uproszczeniu – takich butów do biegania w terenie, chociaż od dawna już nie biegam, a pewnie powinienem.
Dlaczego wybieram takie? Nie ma tu żadnej specjalnej filozofii. Używam takich, bo w innych nie dałbym rady tak dużo chodzić. Testowałem sporo różnych rozwiązań i wiem, że w butach ze sztywną i twardą podeszwą, takich typowo trekkingowych, w lecie chodzi mi się źle. Odrzuciłem też modele wysokie, bo w lecie nie widzę powodu, żeby w takich chodzić. Niskie są też zazwyczaj znacznie lżejsze. Moje buty na sezon „ciepły” nie są też wodoodporne. Jeśli wejdę rano w mokre trawy, to po chwili moje skarpetki staną się mokre. Niewątpliwym plusem jest jednak to, że równie szybko one wyschną.
Jak świetna nie byłaby zastosowana w butach wodoodpornych membrana, to zawsze będzie gorzej oddychać niż buty jej pozbawione. Dla niektórych nie będzie to problemem, bo to poniekąd kwestia indywidualna, ale dla mnie to spory kłopot, bo moje stopy źle sobie radzą w takim gorącym, wilgotnym, spoconym środowisku. Stawiam więc na to, żeby moje obuwie było jak najbardziej przewiewne.
To taka typowa sytuacja „coś za coś”. Jeżeli ktoś jest zdecydowany na buty wodoodporne, to nikogo od tego zamiaru nie odciągam, ale ja, na wakacyjne przejście, kiedy jest upał, nie zabrałbym butów wodoodpornych, bo zaparzyłbym sobie stopy. Potencjalne pęcherze i odciski, w przypadku tylu dni marszu, to naprawdę kłopot i niejednej osobie pokrzyżowały plany.
Na szlak zabrałem model Inov-8 Roclite 275. Kupiłem je na sporej wyprzedaży i raczej nie dałbym za buty trailowe pełnej, oscylującej niekiedy w okolicach 600 złotych ceny. Dlaczego? Powody są przede wszystkim dwa. Po pierwsze trudno mi uzasadnić taki wydatek, kiedy wybieram buty do chodzenia w wakacje po beskidzkich ścieżkach. Co innego oczywiście buty na zimę, w jakiś trudny teren, kiedy warunki są bardzo mocno niesprzyjające. Po drugie natomiast, buty trailowe nie szczycą się jakąś wielką trwałością. Jeśli ktoś jest przyzwyczajony do takich klasycznych, skórzanych butów, które trzymają się dzielnie latami, no to w tym przypadku może przeżyć spore zaskoczenie. Te materiały są lekkie, przewiewne i bardzo wygodne, ale przez to też znacznie mniej trwałe.
Niektóre modele po przejściu takiego szlaku potrafią się już dziurawić. To nie jest zakup na lata, a ja nie jestem ultrabiegaczem, żeby jakieś drobne różnice były dla mnie aż tak istotne, więc zawsze czekam na jakieś mocne promocje. W tym przypadku nie zastanawiałem się jednak ani chwili, zwłaszcza że przez Sudety szedłem w podobnym modelu tej marki. Skoro znalazłem buty, w których mi dobrze, to się ich na razie trzymam i nie szukam niczego innego. Lepsze bywa wrogiem dobrego, a na te trafiłem zupełnym przypadkiem i polecił mi je znajomy.
Po kilku wycieczkach i przejściu Głównego Szlaku Beskidzkiego trzymają się całkiem nieźle, bo poprzednie po pokonaniu 700 km miały już dziury w siatce po bokach. Jedyną rzeczą, do której mógłbym się przyczepić, to przeciętna amortyzacja. W przypadku tego modelu czuć pod stopami drobne, ostre kamienie. W Beskidzie Śląskim, na tych kamienistych zejściach było to szczególnie odczuwalne.
Skarpetki na Główny Szlak Beskidzki
Skarpetki moim zdaniem są prawie tak samo ważne, jak buty. W tym przypadku zabrałem to, co częściowo miałem w szafie, ale chciałem też trochę poeksperymentować. Miałem trzy pary. Pierwszą stanowiły najzwyklejsze, syntetyczne, skarpety trekkingowe – Quechua Hike 500 mid. Parę odcinków w nich przeszedłem, ale używałem ich jednak głównie na noclegach. Przez większość czasu nosiłem dwie pary skarpet z wełny merino. I chciałem mieć dwie różne, żeby sobie porównać i… w sumie obie są ok. Trudno mi precyzyjnie określi, co to za „modele”, ale pierwsze to prawdopodobnie Comodo TREUL 02, a drugie to po prostu „Merynos Trekking” ze sklepu Estera. Wybrałem modele krótkie, takie nad kostkę, bo… są lżejsze, niż takie w pół łydki. Pewnie z 20 gramów oszczędności na parze! Do niskich butów w sam raz.
Obie te pary są dosyć cienkie, więc są idealne na lato. Wełna merino to materiał dosyć delikatny, więc producenci stosują różne domieszki, żeby wzmocnić skarpety. Pierwsza para ma w składzie 70% wełny, a druga aż 84% czyli dosyć dużo jak na skarpety. To dosyć ważny element ekwipunku, bo nawet w super butach można się czuć niekomfortowo, jesli zabierze się nieodpowiednie skarpety. Dlatego też bawełnianych modeli unikam w górach jak ognia. Bawełna chłonie wilgoć, a wilgoć, zmiękczenie naskórka i tarcie, to gotowy przepis na różnego rodzaju bąble.
Moje spodnie na GSB
Spodnie dobrze mieć, tak się przyjęło w naszym kręgu kulturowym. Jestem już od lat wierny softshellowym spodniom z długimi nogawkami i nawet w lecie zabieram je na szlak. Wziąłem więc ze sobą dokładnie te same, które zabieram zazwyczaj i które miałem też na przejściu Sudetów – RAB Torque. Długie spodnie mają trochę zalet w Beskidach, bo łatwiej się w takich przedzierać przez różnego rodzaju krzaki, nieco utrudnia się robotę kleszczom, a jeśli nie ma wielkiego upału, to wcale nie odczuwałem jakiegoś nadmiernego pocenia się. Tylko że je popsułem.
Nie chciałem spodni z paskiem, bo ten często koliduje z pasem biodrowym mojego plecaka. Używałem więc modelu z regulacją opartą na gumce. I chyba niezbyt delikatnie się z tym obchodziłem, więc coś w środku strzeliło. Po czasie więc tych długich spodni używałem już tylko na noclegach, a na szlak wychodziłem w krótkich spodenkach.
I to są zupełnie zwyczajne spodenki sportowe za kilkadziesiąt złotych. Lekkie, przewiewne, szybko schną, więc można je prać bez obaw, że będą mokre kolejnego dnia. W dodatku nic się tu pod pasem biodrowym nie zawija i szło mi się w nich wspaniale. Może tylko byłoby fajniej, gdyby jedna z tych kieszonek była zasuwana. Telefon jednak z nich nie wypadał. Gdybym szedł we wrześniu, albo jakoś w maju/czerwcu to pewnie zamiast spodenek zabrałbym jakieś getry termoaktywne, jako uzupełnienie, ale w wakacje taki komplet mi wystarczał. Tu nie kombinowałem.
Koszulka i to, co zasłania goliznę
Żeby ubiór był kompletny, to przyda się jeszcze koszulka. Najlepiej taka przewiewna i dobrze odprowadzająca pot, czyli po prostu termoaktywna. Też nie zabieram na wycieczki koszulek bawełnianych, bo te wchłaniają wilgoć. W lecie pewnie grozi to tylko dyskomfortem, ale jesienią i zimą można się już przez takie coś wychłodzić, a to niemiłe i potencjalnie groźne.
Gdybym postawił na biwakowanie, to pewnie zabrałbym model z wełny merino, bo nie trzeba takiej koszulki prać codziennie, trudniej nabiera brzydkiego zapachu, więc pewnie byłaby dobrym wyborem. Skoro jednak codziennie miałem dostęp do bieżącej wody, to zabrałem syntetyczną koszulkę termoaktywną. I to taką swoją, którą możecie kupić w sklepie, bezwstydnie zareklamuję, a ja cały dochód przeznaczę na kolejne wpisy i filmy. Dzięki!
Chciałem ją przetestować w takich dosyć wymagających warunkach, czyli idąc w niej przez 16 dni z rzędu, piorąc ją przez 16 dni z rzędu w mydłach i płynach przeróżnego rodzaju, przedzierając się czasami przez jakieś zarośla i tak dalej. Na drugi dzień zazwyczaj była sucha, czasami zdarzały się wilgotne miejsca, ale zakładałem ją na siebie i szybko przesychała. Zaciągnięcie zrobiłem sobie tylko jedno, chyba na jakichś kolcach. Ogólnie bardzo fajnie się ją nosiło, ale ja, może nie będę obiektywny.
Kiedy szedłem przez Sudety, też miałem koszulki syntetyczne. W lecie, kiedy jest gorąco, są dla mnie bardzo dobrym rozwiązaniem. Są tańsze, trwalsze, przewiewne, szybko schną, a jak się ma dostęp do bieżącej wody i mydła, to problemy z przykrymi zapachami eliminuje się w kilka chwil. No i też mniej takiej żal, gdy się wejdzie w jakieś kolczaste rośliny. Jeśli bardzo, bardzo lubicie swoje koszulki bawełniane, to rozumiem, ale pozostałym, szczerze polecam sprawić sobie choćby najzwyklejszą koszulkę termoaktywną ze sklepu sportowego. Jest tego teraz bardzo dużo na rynku.
Na zmianę wziąłem sobie koszulkę z długim rękawem – to jakiś model Alipnusa. Taki wybór trochę zwiększa uniwersalność zestawu. Miałem coś na upalne dni, a jednocześnie miałem też coś na chłodniejsze. Gdyby było jeszcze chłodniej, to nosiłbym obie, a gdyby było jeszcze chłodniej, to na zarzucałbym kurtkę. Ta rzeczywiście już jest z wełny merino, połączonej z włóknami syntetycznymi. To w teorii poprawia jej trwałość.
Pogoda dopisywała, więc na szlaku nie użyłem jej ani razu. Zmieniałem ją tylko w momencie dotarcia na nocleg. Z góry wiedziałem, że skoro będę nocował pod dachem, to zawsze trafię tam jakąś umywalkę, no i korzystałem z tego. Nie zabierałem wielu ciuchów na zmianę, tylko po prostu prałem sobie na bieżąco. To może jest czasami czasochłonne, jak się już jest zmęczonym po przejściu, ale i to po czasie staje się taką rutyną. W lecie nie ma też zazwyczaj problemu z tym, żeby takie szybkoschnące materiały nie zdążyły wyschnąć do kolejnego dnia. A nawet jeśli są delikatnie wilgotne rano, to…w sumie co z tego?
Gdybym szedł w czerwcu, w drugiej połowie sierpnia, albo we wrześniu, to na pewno zabrałbym jeszcze jakiś lekki polar, rękawiczki i chustę wielofunkcyjną, bo ona zawsze się przydaje. W środku wakacji takiej potrzeby nie miałem i taki zestaw w zupełności mi wystarczył.
Jeśli chodzi o bieliznę, to zabrałem dwie pary bokserek. Poliestrowe, termoaktywne, szybkoschnące, kupione w jakimś sklepie sportowym. Takie zupełnie zwyczajne. W Sudetach miałem zestaw bawełniany i też się spisał ok, ale ten był lepszy. Termoaktywne materiały nie robią się tak mocno wilgotne w czasie długotrwałego marszu w upale, a dzięki temu zmniejsza się ryzyko jakichś odparzeń, czy to na biodrach, czy pachwinach. Bardzo szybko też schną po praniu, co zawsze jest plusem.
Mój ubiór uzupełniała też czapka, bo jak mówi mądrość ludowa, którą właśnie wymyśliłem: lepiej mieć czapkę, niż udar. Nawet jako człowiek, który za nakryciami głowy nie przepada, grzecznie zakładałem ją na głowę. Kapelusz też się sprawdzi, może niekiedy nawet lepiej, bo trochę i szyję będzie chronił przed spaleniem.
Kurtka i to, co miało mnie ochronić przed deszczem
Jak wiadomo, w górach pogoda bywa zmienna, więc wypada zabrać jakąś kurtkę. No i ja, zresztą jak zazwyczaj, zabrałem ze sobą softshell, w zasadzie wiatrówkę – RAB Borealis. Jest lekka, wygodna, świetnie chroni przed wiatrem, dobrze oddycha, no i miło mi się w takich chodzi. Na Główny Szlak Beskidzki wziąłem tę samą, co w Sudety, bo jak zacząłem wrzucać rzeczy na wagę… to ta jest najlżejsza, jaką mam.
Taka wiatrówka nie chroni oczywiście przed deszczem, może jakąś krótką mżawką. Dla ochrony przed opadami zabrałem więc pelerynę przeciwdeszczową. Tym razem byłem jednak trochę mądrzejszy o doświadczenia nabyte w Sudetach. Postawiłem na pelerynę, bo ona też chroni plecak. No i dzięki niej mogę sięgać do torby na aparat, którą mam przy pasie biodrowym. To pozwala mi szybko wyciągnąć sprzęt, zrobić zdjęcie, czy coś nagrać, a następnie szybko schować go ponownie pod pelerynę.
Wybór taki nie jest jednak idealny. Wada pierwsza jest oczywista. Jak to z człowiekiem owiniętym w folię bywa – nie oddycha. W czasie intensywnych podejść jest się momentalnie spoconym od środka. Wada druga związana jest, o dziwo, z żeglarstwem. Właśnie żagiel ona przypomina w czasie mocnych podmuchów wiatru, co może być problematyczne zwłaszcza na połoninach, czy Babiej Górze. Biorąc jednak pod uwagę całokształt trasy, to peleryna na Głównym Szlaku Beskidzkim sprawdziła mi się świetnie.
Jaką wybrać? Moim zdaniem wykonaną z jednego, solidnego kawałka materiału. Żadnych zapięć. W Sudetach używałem peleryny zapinanej na guziki, no i przy wietrze one się samoistnie rozpinały. To był dramat, unikajcie takich za wszelką cenę, chyba że tylko chodzicie po lesie. Tutaj takich problemów nie ma. Przez większość czasu pogoda była ładna, więc dobrze oddychająca wiatrówka, no i peleryna, wyciągana tylko sporadycznie, to był dla mnie idealny wybór.
W czym nosiłem wodę?
Jeżeli chodzi o nawodnienie, to tym razem nie zabierałem bukłaka, a postawiłem na butelki. Nie ma tu żadnej większej filozofii, bo oba te rozwiązania sprawdzą się bardzo dobrze. Na Główny Szlak Beskidzki zabrałem dwie, moje ulubione butelki Nalgene. Jedna waży 110 gramów i wiem, że dla niektórych wędrowców to skandalicznie za dużo, ale powiem wam, dlaczego tak bardzo je lubię. Po pierwsze, można do niej wlewać gorącą wodę.
Po takim deszczowym, chłodnym dniu, można zrobić sobie litr herbaty i się nawadniać czymś ciepłym. Butelek można też używać jako suszarek – wystarczy owinąć je wokół skarpetki, czy wkładki, albo wsunąć do buta. Mają szeroki, wygodny wlew, można tam wrzucać elektrolity, a że są trwałe, to mam je już piąty rok. Łatwiej też w czasie przejścia je myć. Pewnie już sam wrzątek zabija bakterie.
Butelki uzupełniłem jeszcze filtrem do wody. Wybrałem model Katadyn Befree 1l. Polecił mi go znajomy, który z niego korzysta, Po tych 16 dniach na szlaku mogę tylko powiedzieć, że jest wygodny i szybko filtruje wodę. Można pić z niego bezpośrednio, albo przelewać sobie do butelek. Łącznie mogłem przenosić maksymalnie 3 litry płynu, a filtr pozwalał mi ją uzupełniać po drodze. Dużo piję w czasie marszu i to tutaj odczułem sporą różnicę wagi plecaka. W Sudetach, na niektórych odcinkach zdarzało mi się nieść nawet 4 litry płynu. Na Głównym Szlaku Beskidzkim najczęściej było to dwa litry, bo zapasy wody uzupełniałem po drodze.
Inne przydatne rzeczy, które spakowałem do plecaka
Jeżeli chodzi o te większe, podstawowe rzeczy, to chyba już wszystko. Te mniejsze jednak bywają niemniej ważne. Zabrałem więc czołówkę, bo tę zawsze noszę w plecaku. Gdyby coś poszło nie tak, to mam jakieś źródło światła. Ono może przydać się też w schronisku, kiedy nie ma prądu, żeby rano ubrać dwie takie same skarpetki. Miałem też nożyk, który służył mi jedynie do krojenia bułek, otwierania opakowań i tego typu rzeczy. Nie oczekiwałem od niego niczego innego. Wrzuciłem też najmniejszą, jaką znalazłem zapalniczkę, chociaż się nie przydała. Nie zabierałem natomiast kubka, który wydaje się oczywistością. Herbatę robiłem sobie we wspomnianych wcześniej butelkach. Nocując w agroturystykach, zawsze się jakiś kubek znajdzie.
Co miałem w kosmetyczce?
Kosmetyczkę też miałem dosyć minimalistyczną. Był w niej przede wszystkim Sudocrem, którego używałem często i grubo. On się też przydaje w czasie deszczowych czy podmokłych odcinków, bo jest bardzo tłusty i nawet jak się zmoczy skarpetki, to skóra daje sobie radę z wilgocią. No i wygodne buty, dobre skarpetki, przerwy i Sudocrem, to patent, który się u mnie sprawdza. Ani w Sudetach, ani teraz na GSB nie miałem żadnych odcisków. Zabrałem też oczywiście krem z filtrem i obie te rzeczy wpakowałem do jednego woreczka strunowego, który niosłem w zewnętrznej kieszeni plecaka. To chciałem mieć pod ręką.
Wszystkie rzeczy posortowałem sobie przy użyciu woreczków strunowych, a następnie włożyłem je do takiego pokrowca po większej apteczce. Trochę łatwiej w takim przypadku o porządek, a jak się coś rozleje czy pęknie, to nie ma dramatu. Miałem kilka woreczków strunowych w zapasie. Jeśli chodzi o oczywistości, to spakowałem szczoteczkę i malutką pastę. W tej roli świetnie odnalazł się koncentrat Ajona, który wystarczył mi na przejście całego szlaku. Jeżeli chcecie zabrać więcej kosmetyków, a macie duże opakowania, to polecam kupić sobie mniejsze, plastikowe pojemniczki – są w różnych rozmiarach.
Można więc wziąć trochę żelu pod prysznic i jakiegoś mazidła do włosów, żeby się nie straszyło, jak się zechce nagrać nie tylko drzewa. Warto o takich pojemnikach pamiętać, zwłaszcza gdy potrzebujecie na szlaku specyficznych kremów czy odżywek, żeby nie dźwigać całych opakowań. Maszynkę do golenia też miałem, no i takie malutkie, szare mydło. Bez trudu można znaleźć w Internecie i nie trzeba też brać jakiegoś dużego. Nie brałem natomiast żadnego dezodorantu. Codziennie brałem prysznic, codziennie robiłem pranie, a w połowie kolejnego dnia i tak już byłem spocony. No ale to już osobista kwestia.
Apteczka ważna rzecz
Apteczkę zabrałem w zasadzie taką, jak niemal zawsze, tylko miałem w niej więcej plastrów żelowych. Do tego bandaż elastyczny, bo zawsze można usztywnić coś, co się wygnie w sposób nieprzewidziany przez anatomię. Wziąłem też plastry różnej wielkości, jałowy opatrunek, plaster w rolce, bo tym można też coś pozaklejać, gaziki do dezynfekcji, agrafkę, no i wspomniane plastry żelowe. One świetnie się sprawdzają w przypadku tworzących się odcisków i tego typu spraw, ale po raz kolejny wziąłem je profilaktycznie.
Można zamówić sobie chyba zestaw złożony z plastrów różnej wielkości i taki miałem. Jeżeli chodzi o leki, to zabrałem tylko coś przeciwbólowego i nifuroksazyd, jakby mój układ pokarmowy się zbuntował. Miałem też oczywiście elektrolity, które uzupełniałem po drodze w aptece. Moja czapka była żywym dowodem, że można trochę tych minerałów wypocić w czasie takiej wędrówki. Do tego małe nożyczki i pęseta, taka plastikowa, w razie jakby mnie jakiś kleszcz zbytnio polubił. Poza folią NRC to chyba już wszystko i o niczym nie zapomniałem. Potencjalne braki można uzupełniać w aptekach po drodze.
Reszta pierdół i nawigacja
Odchudziłem wszystko, co się dało. Portfel też, na rzecz takiej… saszetki. Mieszczą się tu dokumenty, karta płatnicza, i pieniądze. W porównaniu z takim bardziej klasycznym, outdoorowym portfelem, to prawie 70 gramów różnicy. I ja wiem, niektórzy powiedzą: „Mateusz, to żadna różnica!” Może i racja, ale te 70 gramów to w moim przypadku dwie, zapasowe pary skarpetek, albo czołówka, albo czapka z daszkiem, albo butelka z filtrem. Lubię sobie wyobrażać, że już samo odchudzenie portfela, to jedna z tych rzeczy niesiona jakby „za darmo”. Bez wzrostu wagi. Portfel to jest zresztą rzecz, której na szlaku i tak używa się sporadycznie. Nie potrzebowałem więc przegródek, ani innych bajerów, bo wyciągałem go tylko w sklepie i na noclegu. Łącznie pięć minut w czasie całego dnia.
Nie zabierałem ze sobą klasycznych map, bo chcąc pokryć cały Główny Szlak Beskidzki, byłoby tego za dużo. Korzystałem z aplikacji mapa-turystyczna.pl i mapy.cz. W obu przypadkach można korzystać z map offline, czyli takich, które nie wymagają zasięgu, przy czym w tej pierwszej ta opcja jest dodatkowo płatna. Staram się wam o tych apkach przypominać, bo skoro zabiera się na szlak telefon, to warto się z nimi zapoznać. Można wygodnie zaplanować odcinek, zobaczyć jaki dystans i przewyższenia nas czekają, ale to też kwestia bezpieczeństwa. Szlak jest oznakowany bardzo dobrze, ale jest kilka newralgicznych miejsc, gdzie ścieżka lubi zniknąć w krzakach, albo nielogicznie gdzieś zakręca. Z pobranymi wcześniej mapami offline można szybko ustalić swoją pozycję.
W przypadku zmroku albo kiepskiej widoczności to w ogóle świetna pomoc. W telefonie miałem też wgraną apkę Ratunek. To tak na wypadek, jakbym się połamał. Gazu pieprzowego nie zabierałem. W plecaku miałem też oczywiście chusteczki. Ciuchy na zmianę, a jak padało to i elektronikę, wrzucałem do takiego rolowanego worka wodoszczelnego. To dodatkowe zabezpieczenia do peleryny, bo to ważne, żeby mieć suchy komplet, gdy się dotrze na nocleg. Ja używam takich, bo je już mam, ale znanym i tanim patentem jest po prostu wykorzystanie worka na śmieci, którym można wyłożyć wnętrze plecaka.
Samo się nie nagra
Z rzeczy, które są moją fanaberią, postanowiłem zabrać aparat i sprzęt mu pokrewny. Zabrałem więc mały statyw, ale ostatecznie odesłałem go już trzeciego dnia. Nie dlatego że był jakiś ciężki, ale dlatego, że nagrywanie i jeszcze rozstawianie statywu pochłania bardzo dużo czasu, który wolałem spędzić na obijaniu się. Aparat niosłem w zupełnie zwyczajnej torbie z Decathlonu. Jest dosyć miękka i nie zapewnia jakiejś wielkiej ochrony, ale lubię ją za pasek z tyłu. Dzięki temu mogę przez niego przewlec pas biodrowy. Niekiedy karabinkiem dopinałem ją jeszcze do dolnego fragmentu szelek, żeby nie przesuwała się ona do przodu.
Zabrałem ze sobą lekki powerbank o pojemności 5000 mAh. Miał on stanowić awaryjne źródło zasilania, ale głównie jeżeli chodzi o nagrywanie. W niektórych schroniskach może być kłopot, żeby jakieś gniazdko sobie zawłaszczyć i rzeczywiście niekiedy z tego rozwiązania korzystałem. Do tego spakowałem baterie, ładowarkę, karty pamięci i taki tracker od ekipy Poltrax, dzięki któremu mogliście śledzić, czy gdzieś tam nie leżę pod krzakiem. Dzięki!
Słowo na koniec
Uznałem, że na przejście Beskidów taki ekwipunek mi wystarczy. Rzeczywiście ani przez chwilę nie czułem, żeby mi czegoś brakowało. Nie miałem problemów z pomieszczeniem wody i jedzenia, a w czasie deszczu peleryna (tym razem), sprawdziła się dobrze. Jak widzicie, nie wymieniłem na liście kijków, bo ich nie zabierałem. Czuję się tutaj w zdecydowanej mniejszości i jak widzę, że ktoś określa kijki jako niezbędne, to się robię malutki i chowam w kącie, żeby mnie nie było widać. Z lekkim plecakiem nie odczuwałem jednak ich braku.
Podobnie jak w Sudetach nie zabierałem też żadnych butów na zmianę, klapki też zostały w domu. Tak samo było w przypadku ręcznika, bo tak na szybko wycierałem się koszulką, którą do razu prałem. To już minimalizm nie dla wszystkich. Na start szlaku nie zabierałem też zapasów jedzenia. Nie miałem żadnych liofilizatów czy konserw, bo nie ma takiej potrzeby, chyba że macie bardzo konkretną dietę. Na szlaku jest sporo sklepów, a jak przytrafi się odcinek, gdzie ich przez jakiś czas nie będzie, to wtedy można zrobić większe zakupy, zamiast nieść już od początku coś, co się może nie przydać.
Poza aparatem zabrałem tylko to, co niezbędne. Przez większą część czasu i tak po prostu macha się nogami. Po dojściu na nocleg myśli krążą koło ciepłego prysznica, czy jedzenia, a wieczór i spanie nadchodzą zaskakująco szybko. Sprawdza się pogodę, plan kolejnego dnia i ewentualnie dzwoni się zaklepać kolejny nocleg. Dużo mi wtedy nie potrzeba i życie naprawdę staje się proste. Lekki plecak pozwalał mi naprawdę cieszyć się tą wędrówką i skupiać przede wszystkim na otoczeniu.
Nie zachęcam nikogo, żeby ograniczać aż tak mocno wagę plecaka. Tak jak mówiłem – to tylko moje doświadczenia, którymi się dzielę. Wiem, że większość osób chce mieć trochę więcej komfortu i definiuje go w różny sposób. Warto jednak pamiętać, że Główny Szlak Beskidzki to kawał drogi, i dziesiątego dnia nie musi iść się już tak przyjemnie, jak pierwszego. Te kilogramy robią różnicę.
Mimo wszystko, jeżeli do takiego zestawu dołożycie sobie jeszcze jedną koszulkę na zmianę, jakiś polar, trochę większą kosmetyczkę, kubek i kilka innych drobiazgów, to i tak waga bazowa waszego plecaka nie powinna przekroczyć 5 kg. To ciągle będzie bardzo dobry wynik i będziecie zadowoleni. Na tym, konkretnym szlaku nie brakuje cywilizacyjnych udogodnień, jak noclegi, sklepy, apteki, czy restauracje.
Najważniejsze będą te same zasady, które stosuje się w przypadku krótkich wycieczek. Uwagę warto poświęcić więc na rozpoznanie szlaku, sprawdzanie prognoz i potencjalnych miejsc, gdzie można się schronić, czy uzupełnić zapasy. Wsłuchanie się w swój organizm to też klucz do sukcesu. Trzeba się trochę przez te kilkanaście dni sobą zatroszczyć. Pozwolić sobie na swoje własne tempo, dobrze się nawadniać, no i nie zajechać sobie stóp na samym starcie. Warto pamiętać, że szlak długodystansowy to bardziej maraton, niż sprint.
Co zabrałem na szlak długodystansowy – lista sprzętu
Co zabrałem? | Model i uwagi | Waga (g) |
---|---|---|
Plecak | Gregory Citro 30l | 980 |
Softshell | RAB Borealis | 290 |
Koszulka termoaktywna | Koszulka z długim rękawem na zmianę | 182 |
Spodenki krótkie na zmianę | Nie mam pojęcia | 118 |
Skarpetki | Dwie pary na zmianę. Waga łączna | 64 |
Bokserki | Na zmianę | 51 |
Kosmetyczka | Do wagi wliczona cała zawartość | 250 |
Butelki na wodę | 2x Nalgene 1l | 2200 |
Peleryna przeciwdeszczowa | Rockland Poncho Cloud | 243 |
Czapka z daszkiem | Alpinus | 77 |
Telefon | Noo, telefon | 240 |
Apteczka | Waga z zawartością i folią NRC | 190 |
Drybag | Worek wodoszczelny na eletronikę i takie tam | 51 |
Tracker | Żeby zainteresowani mogli śledzić postępy | 100 |
Portfel | Waga się zmienia, podaję tę startową | 40 |
Czołówka | Hi-Tec, waga z bateriami | 65 |
Chusteczki higieniczne | Wiadomo | 10 |
Mała zapalniczka | Źródło ognia zawsze się przydaje | 23 |
Nożyk | Nocowałem pod dachem, więc potrzebny był mi tylko do podstawowych spraw | 28 |
Aparat z mikrofonem, torbą, bateriami itd. | a7C, Tamron 20-40 mm i Rode Videomicro | 1380 |
Statyw | Mały statyw z głowicą | 485 |
Powerbank | 5000 mAh | 150 |
Ładowarki i kable | Trochę tego było | 185 |
To, co miałem na sobie | Koszulka, bokserki, skarpetki, spodnie Rab Torque i buty Inov-8 Rocklite 275. Telefon niosłem w kieszeni spodni. |
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
Przydatne? Dzięki za napiwek!
Postaw kawęDołącz do Patronów
Wspieraj na Patronite