Ten odcinek szlaku miał być raczej krótki i relaksujący. Czy taki był?
Nie zapowiadało się na to, aby trzynasty dzień w czasie mojego przejścia przez Sudety, miał jakoś znacząco różnić się od poprzednich dwunastu. To spory kawał czasu, więc zdążyłem wykształcić pewne rytuały, których praktykowanie przychodziło mi po tylu dniach już niemal mechanicznie. Pobudka około piątej, poranna toaleta, kawa, śniadanie, pakowanie i wymarsz chwilę po szóstej. Skoro to wszystko do tej pory działało, to pozwalałem sobie jedynie na drobne modyfikacje. Dlatego też z Sokołowska, gdzie nocowałem, na szlak ruszyłem trochę przed siódmą. Czekał mnie w teorii krótki i raczej nietrudny odcinek.
Są w życiu dorosłego człowieka natomiast takie chwile, kiedy zaczyna się cieszyć z byle pierdół. Kiedy więc ubrałem rano suche skarpetki i buty, momentalnie przeniosłem się do krainy błogości. Poprzedniego dnia dosyć mocno je zmoczyłem, ale dopisało mi szczęście, bo w pokoju, w którym nocowałem, wreszcie działało ogrzewanie. Wrzesień to doskonały czas na górskie wędrówki. Pogoda jest stabilna, temperatura odpowiednia, a nawet jeśli pada, to przynajmniej nie w towarzystwie piorunów i grzmotów. Natomiast to termin jeszcze przed sezonem grzewczym, a słońce nie operuje tak mocno, jak w lecie, więc ciężko niekiedy coś wysuszyć. Wyobraźcie sobie więc moją radość.
Opuszczam Sokołowsko
Góry na mój widok nie uciekną, choćby chciały, więc leniwie zacząłem przebierać nogami. Żeby wycieczkę tak na dobre w ogóle rozpocząć, ruszyłem z Sokołowska czarnym szlakiem na południe. Początek to asfaltowa droga, która dosyć szybko zamieniła się w leśną, szeroką ścieżkę. Było całkiem przyjemnie i cicho, ale zaczęły prześladować mnie koszmary z poprzedniego dnia – cholerne ścieżki przez wysokie, mokre po deszczu trawy. Starałem się iść trochę jak bocian i podnosić kolana niemal do brody, ale to nie uratowało moich butów i skarpet.
Okolice Garbatki
Oznaczenia czarne porzuciłem w końcu na rzecz tych niebieskich i wtedy właśnie wszystko zaczęło się na dobre. Pamiętacie poprzedni odcinek, gdzie maszerowałem przez Góry Kamienne i wszedłem między innymi na Waligórę? No to właśnie dziarsko i z uporem wracałem na grzbiet, co w jednym przypadku mogło się nawet skończyć „niedotarciem”. Niby grawitacja wszędzie wokół działała tak samo, to jednak na stromych podejściach jakoś tak trudniej było utrzymywać równowagę. Zwłaszcza jeżeli przez nieuwagę stanęło się na jakimś mokrym i śliskim korzeniu.
Raczej bezproblemowo dotarłem na Garbatkę, której okolice przywitały mnie całkiem przyjemnymi dla oczu widokami. Może to tylko moje skojarzenia, ale w niektórych miejscach Góry Kamienne przypominają mi trochę Beskid Wyspowy. Te samotne, strzeliste góry na horyzoncie robią wrażenie. Nauczyłem się natomiast poprzedniego dnia, że jeżeli w tym paśmie podejście nie powoduje zakwasów w łydkach, to zejście na pewno będzie należało do przeżyć niezapomnianych.
Niekiedy bywa naprawdę stromo
Nie myliłem się, bo kiedy przedarłem się przez wąską, zarośniętą ścieżkę, wkroczyłem do lasu. Z każdym krokiem teren stawał się coraz bardziej stromy, aż w końcu dotarłem do takiej skalnej, nachylonej płyty. No i początkowo ruszyłem śmiało w jej kierunku, ale kiedy postawiłem tam stopę, okazało się, że nie mam pojęcia, jak się za nią zabrać.
Dreptałem tam chwilę w miejscu, próbowałem na różne sposoby, ale po opadach było tam po prostu koszmarnie ślisko. Wyobraźnia podpowiadała mi same czarne scenariusze. Postanowiłem więc nieco odbić ze szlaku i poprzez jakieś krzaki i zarośla, trzymając się drzew, zszedłem nieco niżej. Tam też było stromo, nie myślcie sobie, natomiast ścieżka była już całkiem wygodna. Jeśli można o tym mówić przy takim nachyleniu terenu.
Zejście po wspomnianej płycie
Istna klasyka Gór Kamiennych: „O! Znalazłem dla ciebie najbardziej nachylony stok w okolicy. Masz i idź.” Schodziłem więc z Garbatki dzielnie i bez uszczerbku na zdrowiu. Żadnych zębów już nie straciłem. Powiem wam też, że mają te góry jakiś swój urok. No i zabawnie bywa, jak człowiek sunie od drzewa do drzewa. Zabawnie zapewne do pierwszego upadku, ale zaliczyłem ich wtedy całe zero.
Przez Garbatkę, czyli od Sokołowska do Chełmska Śląskiego
Szlak zresztą stał się nieco łatwiejszy, bo mimo że teren dalej falował, to obyło się już bez większych niespodzianek. Nawet widoki się pojawiły, chociaż dzień należał do szarych i brzydkich, jak przeciętne powiatowe miasto w listopadzie. Szczególnie ciekawa panorama rozpościerała się ze szczytu o nazwie Jatki i to tam też przyszło mi się na chwilę rozstać z Górami Kamiennymi. Ścieżka sprowadzała mnie niżej, ale do samego końca trzeba było zachować uwagę. W taki sposób znalazłem się przy drodze i ruszyłem do Mieroszowa.
Jatki i okolice
Nie za bardzo jest o czym opowiadać, bo przez pewien czas był to po prostu marsz wzdłuż ruchliwej drogi. Mieroszów natomiast już na wejściu przywitał mnie czymś, czego kilka dni wcześniej, Słupiec skąpił mi przez kilkadziesiąt minut. Chodzi oczywiście o ławkę, na której wygodnie się rozsiadłem, by coś zjeść i chwilę odpocząć.
Szlak prowadził następnie przez centrum miasteczka, natomiast nie miałem czasu na jakieś dłuższe zwiedzanie. Rynek sprawiał całkiem fajne wrażenie, zwłaszcza dla przybysza z Podkarpacia, gdzie zabudowa w takich miejscowościach wygląda nieco inaczej. Tym też wyróżnia się Dolny Śląsk i w czasie całego mojego przejścia chętnie rozglądałem się w poszukiwaniu takiej architektury.
Mieroszów
Szlak nie zmienił się nawet wtedy, gdy minąłem ostatnie zabudowania Mieroszowa. Tam też wybrałem oznaczenia czerwone. Spacer asfaltową drogą nie należy do moich ulubionych zajęć, dlatego też ucieszyłem się, kiedy wkroczyłem do lasu. Czekała tam na mnie niespodzianka, bo okazało się, że po kilku dniach wędrówki przez Sudety, wracam w… Góry Stołowe! Okazuje się, że ich północno-zachodnia część, czyli pasmo Zawory, wdziera się w tamte właśnie rejony. No i szczerze ciekawiło mnie, czy przypomina ono w jakikolwiek sposób miejsca, które mijałem w okolicach Szczelińca Wielkiego czy Radkowskich Skał. Zastanawiałem się nawet, czy znajdę jakieś ciekawe skały lub głazy.
Łatwy i sielski teren
Udałem się więc na poszukiwanie, uważnie rozglądając się na boki. Ścieżka, oznaczona kolorem zielonym, prowadziła przez pola, tuż przy lesie, no i mimo że przyjemna, to dosyć szybko okazało się, że pasmo Zawory, nie przypomina tych miejsc, z których Góry Stołowe są znane. Nie narzekałem jednak, bo szlak był łatwy i przyjemny. Przetrawersowałem Rogal, bo tak się ten szczyt nazywał, a tuż po chwili zacząłem schodzić do Łącznej.
Punkt widokowy nieopodal Rogu
Tam też wybrałem oznaczenia niebieskie, wzdłuż których już nieprzerwanie miałem iść w stronę mety tego etapu, czyli do Chełmska Śląskiego. Teren wznosił się raczej spokojnie, a leśna ścieżka pozwalała sprawnie pokonywać dystans. W taki sposób dotarłem na Róg, czyli najwyższy szczyt pasma Zawory, który w zasadzie nie wyróżnia się jakoś specjalnie. Z jednej strony drzewa, a z drugiej mało widokowa polana. Wymyślnych skał brak. Natomiast jakieś 200 metrów dalej jest już na czym zawiesić oko, bo przy szlaku znajduje się całkiem okazały punkt widokowy na Chełmsko Śląskie i okoliczne góry. Był to naprawdę miły akcent wędrówki.
Domy Tkaczy w Chełmsku Śląskim
Metą dzisiejszego etapu było Chełmsko Śląskie, gdzie doprowadziła mnie równa i szeroka, polna droga. Samo miasteczko wygląda naprawdę ciekawie, a zabudowa rynku czy tzw. Domy Tkaczy to jedne z ciekawszych przykładów tamtejszej architektury. Miejscowość ma również bogatą historię, związaną z tkactwem właśnie. Z tego też powodu chwilę pokręciłem się po tamtejszych uliczkach, po czym udałem się na nocleg.
Informacje praktyczne:
Odcinek pomiędzy Sokołowskiem a Chełmskiem Śląskim liczy około 22 kilometry. Suma podejść to nieco ponad 800 metrów, co sprawia, że etap ten nie jest przesadnie męczący. Jedynie na początku szlaku w okolicach szczytów Garbatka, Malinówka i Jatki, trzeba liczyć się ze stromymi stokami. W czasie opadów warto zachować uwagę.
Na odcinku tym nie brakuje również infrastruktury turystycznej. Zarówno Sokołowsko jak i Chełmsko Śląskie dysponują bazą noclegową. Nie ma też problemów ze znalezieniem sklepu czy jakiejś restauracji. Mniej więcej w połowie trasy znajduje się Mieroszów, gdzie również można uzupełnić zapasy. Wbrew pozorom, bo to dosyć duże miasteczko, baza noclegowa jest słaba.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami