Sławkowski Szczyt kusił nas już długo. W teorii miało być łatwo i przyjemnie. W teorii.
Sławkowski Szczyt to kawał góry. Mierzy całe 2452 m n.p.m. co daje mu trzynaste miejsce w Tatrach pod względem wysokości. Mowa oczywiście o szczytach, które mają co najmniej 100 m wybitności. Łapie się też dzięki temu do Wielkiej Korony Tatr, czyli listy szczytów przekraczających 8000 stóp. Żeby było jeszcze ciekawiej, to takich „ośmiotysięczników” w Tatrach jest… 14. Ładnie się składa, prawda? Trochę więc nas kusił, zwłaszcza że Sławkowski nie uchodzi za górę trudną. Co więcej, jest górą względnie łatwą. Nie ma tam technicznych fragmentów czy eksponowanych miejsc. Łatwizna? Nie do końca. Żeby na niego wleźć, trzeba od startu szlaku pokonać około 1470 m przewyższenia. No ale czy to miałoby nas powstrzymać? Skąd! Wybraliśmy termin i podekscytowani oczekiwaliśmy podróży.
Z trudem podnoszę głowę z poduszki. Nie jestem w stanie podnieść powiek. Oślepiające światło świeci mi prosto w twarz. Zdezorientowany staram się rozglądnąć po pokoju mrużąc oczy. Ktoś w nim jest. Sięgam szybko po telefon i zamieram z przerażenia. Liczne smsy, nieodebrane połączenia i budzik, który z niewiadomych względów nie zadzwonił. Zaspałem! Już od ponad pół godziny powinniśmy być w drodze do Starego Smokowca, skąd startuje szlak na Sławkowski Szczyt. Zniecierpliwiony Darek postanowił wejść i obudzić mnie osobiście, a ja obiecałem, że wszystko zajmie mi maksymalnie 10 minut. Z domu wychodzę bez kawy, co nie zdarza mi się prawie nigdy. Poprawka – nigdy. W dodatku z roztargnienia zapominam o kremie do opalania, co może wydać wam się śmieszne. Wszystko to da jednak o sobie znać już niedługo… Po czterech godzinach jazdy stajemy na parkingu gotowi do wyjścia.
Szlak na Sławkowski Szczyt. Tatry Polskie i Słowackie, Wydawnictwo Compass
Jak widzicie na mapce powyżej, nie ma wielkiej filozofii w zdobywaniu tej góry. Po prostu trzeba wytrwale iść po ścieżce. Kiedy tak analizowaliśmy szlak, opinie były jednoznaczne: niecałe 15 km? Prościzna! Czy tak było naprawdę? Nie, ale o tym mieliśmy się przekonać dopiero później. Nie chcieliśmy już tracić więcej czasu, więc szybko wyszukaliśmy niebieskich oznaczeń, które prowadzą do samego wierzchołka. Sławkowski Szczyt góruje nad okolicą i z tej perspektywy nie wydaje się być szczególnie groźnym przeciwnikiem. W drogę!
Ruszamy ze Starego Smokowca. Sławkowski Szczyt już widoczny w oddali
Nie zaskoczę was na pewno, jeżeli napiszę, że ścieżka zaczyna się tak jak zawsze. Wchodzimy do lasu, ale na cień nie mamy co liczyć. Nieliczne drzewa nie są w stanie dać jakiejkolwiek ochrony przed słońcem. Na niebie też nie widać chmur, więc z każdą chwilą będzie coraz cieplej. Podejście w początkowym fragmencie nie jest jakoś strasznie wymagające, więc utrzymujemy niezłe tempo. Zaczyna się bardzo niepozornie, a my szybko mamy możliwość podszkolić swój słowacki. Poza standardowymi zwrotami na powitanie, ucinamy sobie dłuższą pogawędkę z pewną kobietą. Ta nie do końca potrafiła poradzić sobie z kijkami trekkingowymi, a że dobrze nam z oczu patrzy, to poprosiła o pomoc. Z taką technologią nie mieliśmy kłopotów, ale okazało się, że ten słowacki wcale nie jest taki znowu bezproblemowy.
Początkowy etap przez zniszczony las
Na szczęście kiwanie głową i przytakiwanie mam opanowane do perfekcji, dlatego z twarzami wybrnęliśmy z tej sytuacji.. Ruszyliśmy po chwili przed siebie, ale pani postanowiła zatrzymać nas po raz kolejny wołając z daleka. Tym razem zorientowała się, że… pomyliła trasę. No nie do końca pomyliła, bo planowała dojść na Hrebienok. Po prostu nadłożyła nieco drogi. Wyciągnęliśmy mapę i skierowaliśmy ją w stronę czerwonego szlaku. Tutaj nasze drogi musiały się rozejść, bo my raczej chcieliśmy żwawo iść do góry, a pani utrzymywała spacerowe tempo sporo opowiadając o swojej rodzinie. No a ja dalej głupio się uśmiechałem kiwając głową z (nie)zrozumieniem. Wiem tylko, że wnuczka tej pani ma polskiego chłopaka o imieniu Jacek. Pozdrawiamy.
W końcu każdy poszedł w swoją stronę, a my na rozdrożu skierowaliśmy się w stronę niebieskich oznaczeń. Dobre wiadomości były takie, że weszliśmy już na ścieżkę prowadzącą przez kosodrzewinę. Pojawiły się więc pierwsze rozleglejsze widoki, chociaż ograniczały się jedynie do południowego horyzontu.
Pierwsze dogodne miejsce widokowe – Maksymilianka. Łomnica króluje nad otoczeniem.
Od rozejścia szlaków dzieli nas pół godziny do pierwszej nagrody dnia. Docieramy do miejsca zwanego Maksymilianką. To platforma widokowa znajdująca się na wysokości 1530 m n.p.m. Okazuje się więc, że pokonaliśmy już całkiem spory dystans. Kiedy jednak uświadomimy sobie, że Sławkowski Szczyt wymusi na nas kolejne 900 m przewyższenia, to robi się nieswojo. Odrzucamy jednak te myśli i robimy króciutką przerwę na wodę i zdjęcia. Wreszcie widać coś innego niż Kotlinę Popradzką i Niżne Tatry na południu. Przed oczami będziemy mieli przede wszystkim strzelisty wierzchołek Łomnicy i Pośrednią Grań. No, to już coś.
Etap przez kosówkę nie jest zbyt długi
Prawdziwa „przygoda” zaczyna się dopiero tutaj. Znaleźliśmy się w pobliżu grani, a ścieżka aż do samego końca będzie lawirować zakosami w jej pobliżu. Początkowo trasa prowadzi przez piętro kosodrzewiny, ale nie trwa to zbyt długo. Dosyć szybko krajobraz staje się surowy, a palące słońce jednoznacznie nasuwa skojarzenia z pustynią. Niestety nie uświadczycie na Sławkowskim Szczycie zbyt wielu miejsc, w których będziecie mogli schronić się przed promieniami. Co gorsze, szlak pnie się niemal wyłącznie do góry, a wypłaszczenia na których można odpocząć są króciutkie i nieliczne. To miał być prawdziwy test dla naszej kondycji.
Szlak jest bezproblemowy, chociaż zdarzają się trudniejsze miejsca
W tym momencie relacja mogłaby się ograniczyć do kilku zdań. Idziemy zasapani cały czas do góry, a żar leje się z nieba. Za nami coraz rozleglejsze widoki na Kotlinę Popradzką, a przed nami kolejne głazy i kamienie. Perspektywa zmienia się bardzo powoli. Jeżeli macie kondycję i potraficie stawiać kroki, to Sławkowski Szczyt nie sprawi wam większych kłopotów. Mimo wszystko są miejsca, w których wygodnie jest użyć rąk, żeby ułatwić sobie marsz. Uwaga jest wskazana jak wszędzie.
Nawet na popularnych szlakach można znaleźć trochę spokoju
Do szczytu jeszcze masa drogi, a najgorsze w tym wszystkim, że wierzchołka nie widać. Nawet nie mogliśmy się nawzajem pocieszać, że „jest już blisko”, bo nie mieliśmy zielonego pojęcia ile jeszcze przed nami. Szczyt pojawia się tam gdzieś czasami i nie wydaje specjalnie odległy, ale najzwyczajniej na świecie z nas sobie drwi. To ciągle godziny marszu w spiekocie. Sławkowski Grzebień, czyli grań opadająca ze Sławkowskiego Szczytu, zapewnia przynajmniej jakieś atrakcje. Szlak czasami (szkoda, że tak rzadko) zbliża się do północno-wschodniego urwiska i mamy wtedy możliwość pooglądania czegoś więcej niż swoich butów pokonujących kolejne głazy. Ruch na szlaku jest spory, ale pogoda aż zachęcała do wyjścia z domu. Niestety zaczęły udzielać mi się powoli skutki porannego zaspania.
Królewski Nos i Sławkowski Szczyt jeszcze przed nami
Poparzenia słoneczne jestem jeszcze w stanie jakoś przeżyć. Życie kofeinisty nie jest jednak tak bezproblemowe, jak mogłoby się wydawać. Ręka do góry, kto lubi wypić poranną i popołudniową kawę? Wyjście bez tego pysznego napoju skutkowało tym, że rozbolała mnie głowa. Co ja mówię – łeb mi pękał i do dzisiaj nie wiem czy bardziej z braku kofeiny, czy z tego upału. O nakryciu głowy też zapomniałem. W zasadzie to jak wstałem, tak wyszedłem z domu. Dobrze, że chociaż o spodenkach i koszulce pamiętałem. Chciałem więc, żeby ten szlak zaczął jednak powolutku się kończyć. Może nie natychmiast, nie liczę przecież na cuda, ale milej by mi się szło z myślą, że gdzieś w zasięgu wzroku jest koniec. Szybko musiałem porzucić nadzieję na happy end.
Ścieżka lawiruje w pobliżu grani
Podejście wyciskało z nas sporo sił, ale generalnie szło się nieźle. Nie musieliśmy przystawać żeby odpocząć, ale robiliśmy to mimo wszystko żeby napić się wody. To dosyć ważne w takiej pogodzie, bo do pełni nieszczęścia brakowałoby nam już tylko odwodnienia. Właśnie! Nawiązując do tego tematu, to pamiętajcie, że w słowackich Tatrach dobrze jest mieć ubezpieczenie. Bez tego narażacie się na spore koszty w przypadku ewentualnej akcji ratowniczej. To naprawdę groszowe sprawy, a komfort nieco wzrasta. Wyobraźcie sobie, że o tym też zapomniałem. Ja nie wiem jak ja się znalazłem w tych górach. Dobrze, że jedzenie i wodę spakowałem wieczorem. Nigdy nie byłem jeszcze tak spontaniczny, a przecież kryzys wieku średniego długo nie będzie mi groził. Darek oczywiście pomyślał o wszystkim wprawiając mnie nie po raz pierwszy w zakłopotanie. Ale jeszcze sobie odbiję!
Tak wygląda szlak oglądany z daleka
Nie sądziłem, że ten szlak jest aż tak mozolny. Pewnie, w internecie pełno było takich określeń, ale musieliśmy się przekonać o tym sami. No i się przekonaliśmy. Przez większą część drogi widoki są mocno ograniczone, ale pocieszała nas myśl o panoramie z wierzchołka. Sławkowski Szczyt uchodzi za naprawdę widokową górę. W normalnych warunkach, na samą myśl o widokach pewnie byśmy przyspieszyli, ale nie tam. Nie mieliśmy ani sił, ani ochoty. Zostało cierpliwe i miarowe stawianie kroków.
Coraz wyżej i coraz ciekawiej
Krajobraz niepostrzeżenie stał się zupełnie księżycowy. Głazy, kamienie, kamyczki i nieliczne kępy trawy. Dopiero teraz poczuliśmy, jaką sporą górą ten Sławkowski jest. Idziesz, idziesz i idziesz, a wierzchołek ciągle w tym samym miejscu. Nasz dotychczasowy rekord wysokości, to Kozi Wierch, który liczy 2291 m n.p.m. Z Doliny Pięciu Stawów Polskich to jakieś 600 m przewyższenia. Dojście do doliny, to niecałe 800 m, więc po zsumowaniu praktycznie to samo. Teraz mieliśmy do pokonania ponad 1400 m, ale w jednym kawałku i to naprawdę czuć, bo płaskie etapy praktycznie się nie pojawiają. Poza tym w innych przypadkach szlak jest zazwyczaj bardziej różnorodny. A to najpierw jakaś dolina, tutaj jakiś potok, potem pierwsze nieśmiałe widoki i tak delikatnie zdobywa się wysokość. Tutaj wychodzisz z parkingu i idziesz prosto do góry. A w zasadzie zakosami.
Grzeje naprawdę mocno, ale na szczęście wieje przyjemny wiatr
Lekkie wybawienie przynosi wiatr. Jesteśmy już dosyć wysoko i delikatne powiewy przynoszą ulgę. Niepostrzeżenie, krok po kroku zbliżamy się do charakterystycznego punktu wycieczki. Mijamy mało wybitną kulminację grani, czyli Królewski Nos. Kojarzyłem, że liczy coś ponad 2200 m n.p.m, więc perspektywa głównego wierzchołka zaczęła się przybliżać. W rzeczywistości mierzy on tych metrów 2273, więc jeśli dojdziecie do tego miejsca, to odetchnijcie z ulgą. Już niedaleko!
Widać spory kawał Słowacji. Garb za Darkiem to Królewski Nos
Czekało na nas ostateczne podejście na Sławkowski Szczyt. Wreszcie wiedzieliśmy, gdzie ten wierzchołek jest. Nie wyglądał zbyt imponująco, bo ogólnie cała masyw widziany od południa wygląda mało ciekawie. Nie jest specjalnie strzelisty, a ze Starego Smokowca to już w ogóle przypomina raczej jakąś górę w Tatrach Zachodnich. To jednak tylko pozory, bo Sławkowski po drugiej stronie opada naprawdę stromo do Doliny Staroleśnej. No, ale to mieliśmy dopiero zobaczyć. Ostatni fragment w drodze na szczyt był naprawdę nieciekawy. Pełno luźnych kamieni i pyłu sprawiało, że momentami całe to podłoże uciekało spod butów. Od razu pomyślałem o drodze powrotnej i oczami wyobraźni widziałem, jak toczę się na dół ku uciesze Darka – niedoczekanie. Kiedy zauważyliśmy skupisko ludzi i krzyż w oddali, stało się jasne, że oto jesteśmy w najwyższym punkcie naszej wycieczki!
Wierzchołek Sławkowskiego Szczytu trochę zatłoczony
Szczyt był nieco zatłoczony, więc podeszliśmy kawałek dalej by znaleźć miejsce dla siebie. W końcu mogliśmy się nacieszyć widokami, które były sowitą zapłatą za ten nasz szlakowy trud. Panorama jest spektakularna! Mój wzrok niemal natychmiast przyciągnął Gerlach – najwyższy szczyt Tatr. Na zdjęciu poniżej znajduje się po lewej stronie kadru. Nie jest może tak strzelisty jak chociażby Staroleśny Szczyt (w centrum), ale cały masyw sprawia wrażenie wyjątkowo potężnego. Zakochałem się w nim od pierwszego wejrzenia, ale jest przecież taki niedostępny… Ale to przecież nie wszystko, bo widać naprawdę, naprawdę znacznie więcej. Nigdy jeszcze nie zdarzyło się nam oglądać tatrzańskiej panoramy z tej perspektywy, a teraz mieliśmy w dodatku widok na niemal wszystkie najwyższe szczyty tego pasma.
Panorama ze Sławkowskiego Szczytu w kierunku zachodnim. Takie widoki to ja rozumiem.
Na północy było nie mniej ciekawie, chociaż krajobraz nieco odbiegał od tego zachodniego. Poniższe zdjęcie prezentuje między innymi Dolinę Staroleśną w dole. Charakterystyczny, dwuwierzchołkowy masyw po lewej stronie kadru to Jaworowy Szczyt i Mały Jaworowy Szczyt. Najwyższy, nieco po prawej stronie kadru jest Lodowy Szczyt, który imponuje sylwetką w kształcie piramidy. Przed nim zobaczyć możecie Mały Lodowy Szczyt, który na zdjęciu nieco zlewa się z tłem. W prawym górnym rogu zagląda do nas jeszcze jedna spora góra – Baranie Rogi.
Takie otoczenie to dla nas nowość. Widać m.in. Baranie Rogi, Lodowy Szczy czy Jaworowy Szczyt
Po pierwszym zachwycie pora nieco ochłonąć i coś zjeść. Na szczycie pogoda jest zaskakująco przyjemna. Jesteśmy przecież wysoko, jest chłodniej, a delikatny wiatr tylko umila nam odpoczynek. Znajdujemy wygodny kamień i oglądając otoczenie posilamy się przed drogą powrotną. Na chwilę udało nam się niemal kompletnie zapomnieć o tym, jak długo się tu idzie. No i wreszcie jest moja chwila. Darek może i jest świetnie przygotowany do wycieczki, ale to ja pokazuje mu poszczególne szczyty i tłumaczę, co gdzie jest. Jeśli oczywiście sam to wiem. Panorama szczytowa przeniosła nas dosłownie w inny wymiar. Warto było się tu wdrapać chociażby po zupełnie inne spojrzenie na Tatry. Sławkowski Szczyt jest delikatnie wysunięty na południe, co sprawia, że z jednej strony przed oczami mamy morze wierzchołków, a z drugiej bezkres słowackich pól. Niestety nie możemy zbytnio przeciągać tej wycieczki. Jeszcze tylko kilka zdjęć do albumu i możemy się powoli pakować.
Pamiątkowe zdjęcie. Sławkowski Szczyt zdobyty
Na szczycie spędziliśmy około 40 minut, chociaż wydawało się to króciutką chwilą. W bólu rozstawaliśmy się z tymi wszystkimi widokami, a to głównie dlatego, że czekało nas mało emocjonujące zejście. W zasięgu wzroku mieliśmy już w zasadzie tylko słowackie miasteczka i pola. Swoją drogą to też ciekawy widok, bo znajdują się one niemal 1,5 km niżej. To trochę tak, jakbyśmy się wybrali w lot balonem (czy czymś podobnym), bo uczucie przestrzeni jest niebywałe.
Panorama na południe jest nieco monotonna, ale pozwala poczuć przestrzeń
Pierwsze chwile po zejściu to moment, w którym trzeba zachować sporo koncentracji. Pamiętacie jak wspominałem o luźnych kamieniach i sypkim pyle? Moje buty nie chciały się zbytnio tego trzymać i musiałem się mocno skupiać. Kiedy minęliśmy ten denerwujący odcinek mogliśmy trochę przyspieszyć, chociaż mój kryzys zaczął się pogłębiać i nie czułem się najlepiej. No, ale skoro wlazłem na górę, to jakoś muszę się znaleźć na dole. Żywy i zdrowy oczywiście. Cierpliwie stawiałem stopę za stopą. Wreszcie mogliśmy trochę z Darkiem pogadać, bo droga w dół raczej nie sprawia kłopotów, a jakoś trzeba było zabić tę monotonię.
Posiedzę i poodpoczywam
Chętnie schowałbym się gdzieś do cienia, ale na całej trasie znajduje się chyba jeden taki większy fragment. Na całe szczęście dosyć często się zatrzymujemy uzupełnić płyny, a przy okazji wyciągam aparat i staram się jeszcze pstryknąć jakąś fotkę lub dwie. W zasięgu wzroku pozostało nam otoczenie Łomnicy, którego widok z tej perspektywy nie przypadł mi jakoś mocno do gustu. No ale zdjęcie sobie zrobiłem.
Nieliczne, ale jednak ciekawe fragmenty szlaku
Dosyć sprawnie szło nam to schodzenie i wkrótce zaczęliśmy rozpoznawać charakterystyczne (nie ma ich wiele) punkty na szlaku. Gdy ścieżka zbliża się w okolice grani, robi się naprawdę ciekawie. Formacje skalne czy zapadające w pamięć widoki uprzyjemniają wędrówkę. Niestety nie dzieje się to zbyt często. Zazwyczaj po prostu przecinamy zbocze widząc już w oddali kosówkę, las czy miejscowości na dole. Te przybliżają się nieco szybciej, niż przybliżał się do nas Sławkowski Szczyt w pierwszą stronę.
Nikniemy w kosówce. Jeszcze etap przez las i będziemy na dole
Kiedy wchodzimy wreszcie do lasu, namawiam Darka na króciutki postój w cieniu. Opieram się o kamień i czuję się od razu lepiej. Okropnie zmordował nas ten Sławkowski, a mnie to już w ogóle. A przecież to niby prosta góra! Ile bym dał za delikatne zachmurzenie czy nieco niższą temperaturę. Pocieszająca była myśl, że już wkrótce będę mógł usiąść w samochodzie, dlatego z nowymi siłami postanowiliśmy pokonać ten ostatni odcinek.
Sławkowski Szczyt odległy jak na początku. Zmęczeni ale zadowoleni kończymy wycieczkę
Rzuciłem okiem za siebie. Sławkowski niknął gdzieś w oddali, a przecież jeszcze nie tak dawno staliśmy na wierzchołku, o tam na samiutkiej górze. Dziwnie szybko rozprawiliśmy się z przeciwnikiem, bo wg map należy poświęcić na ten szlak 9h, a my uwinęliśmy się w 7. Odejmując 40 minut na szczycie daje to całkiem imponujący wynik. A przecież ciągle wydawało mi się, że nie idziemy zbyt szybko. Sam już nie wiem skąd to się wzięło. Gdy weszliśmy na parking (za całe 6 euro), mogłem wreszcie wydobyć z siebie westchnienie ulgi, ale też zadowolenia. Trochę chyba nie doceniliśmy tej góry. Zdarzało nam się robić dłuższe trasy i z większą ilością przewyższeń, a tu nagle Sławkowski Szczyt kazał nam zrewidować nasze poglądy na wędrowanie. Upalna pogoda i południowa wystawa trasy nie ułatwiła nam na pewno zadania.
Widoki ze szczytu są fantastyczne, ale sam szlak jest nieco monotonny. Nie jest to jednak góra trudna technicznie, więc jeżeli dysponujesz w miarę niezłą kondycją, to pewnie warto się wybrać. Wysokość i panorama z wierzchołka kuszą i mimo wszystko chyba mógłbym go polecić. Szybko zapomina się o trudach podejścia, a fakt jest taki, że przecież w góry idziemy po to, żeby… iść do góry. Pamiętajcie koniecznie, że pomimo tych niecałych 15 km trasy przewyższenie robi swoje i można się solidnie zmęczyć. W galerii tradycyjnie trochę więcej zdjęć z tego dnia.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
Super opis, świetne zdjęcia. Mam w planach Sławkowski Szczyt. Za sobą Czerwona Ławka, Rohatka, noclegi w Zbójnickiej Chacie. Czy mogłabym prosić o przesłanie zdjęcia „Takie otoczenie to dla nas nowość. Widać m.in. Baranie Rogi, Lodowy Szczy czy Jaworowy Szczyt” w pełnej rozdzielczości na mój adres e-mail. Projektuję album i chciałabym umieścić je w nim umieścić.
Zgórskim pozdrowieniem – HEJ !!!!
Basia
Witam!
Czy mały pies da radę? Nie chodzi mi o jego kondycję, tylko o krótkie łapki, które na wielkie skały nie są w stanie się wspiąć ani przeskoczyć z jedej na drugą. Jest też problem z rumowiskami.
Cześć! Hm, trudno mi tak kategorycznie odpowiedzieć, zwłaszcza że nie znam twojego psa. Pamiętam może ze trzy miejsca, gdzie szlak prowadził przez spore głazy, ale większych problemów tam nie odnotowałem. Raczej nie trzeba tam używać nigdzie rąk, ale jak sobie poradzi psiak z krótkimi łapami, to ciężko mi stwierdzić. Zerknij jeszcze może do galerii, tam jest trochę zdjęć ze szlaku.
http://zieloniwpodrozy.pl/galerie/tatry/slawkowski-szczyt-wyzej-wyzej/
Wiele lat temu wraz żoną i dziećmi „zdobyliśmy” jeziorko pod Sławkowskim Szczytem. W drodze powrotnej.zaliczyliśmy wodospady. Wrażenia zrekompensowały zmęczenie, brak wody do picia i…. pusty żołądek . Doświadczenie i Twoja relacja wzmaga u mnie chęć wejścia na szczyt z plecakiem w którym będzie również przemyślany rozsądek.Pozdrawiam.
Mieliśmy iść w tym roku na Sławka, ale moi towarzysze wybili mi ten pomysł z głowy. Jednak nie odpuszczę i w końcu wejdę na niego – dla tych widoków warto :).
Z perspektywy czasu mogę napisać, że nie żałuję na pewno. Podejście jest męczące i trochę nudne, ale to też ciekawe doświadczenie. No i zapewne wiesz, że żadne zdjęcia nie mogą się równać z tym uczuciem bycia na szczycie, więc panorama robi wrażenie 🙂
wow kamieni tak wiele góry takie wysokie wow koszulka z pieseł taka zajebista! 😀
Mi nigdy nie zdarzyło się zaspać w góry. Tak boję się, że zaśpię, że budzę się co pół godziny całą noc przed wyjazdem XD
Sławkowski to dla mnie zbyt wiele póki co, dlatego tym bardziej cieszę się z tego wpisu, bo skoro nie zobacze tego wszystkiego na żywo to przynajmniej na internetach 😀 Nie zazdroszczę tego upału. No i braku kawy. Zwłaszcza braku kawy ^^
Moja szczęśliwa 😀 Pierwszy raz zaspałem na cokolwiek w życiu. Zawsze wstaje wcześniej, zbieram się na spokojnie i piję kawę, a teraz byłem w szoku 😀 No ale udało się jakoś tę wycieczkę ogarnąć. Sławkowski trudny technicznie nie jest, bo to dreptanie do góry. Dużo dreptania do góry 😀
ten ti_szert w wesołe pieski jest zabójczy !
Nie sądziłem, że zrobi taką furorę 😀 Powinienem częściej chyba zakładać 🙂
Przyjemna lekturka na wieczór, bardzo lubię Twój styl pisania 🙂 Czytałam już relacje z wejść na Sławkowski, zdecydowanie kusi widokami i trasą raczej bez trudności technicznych, ale kondycyjnie może być różnie, dzięki za pokazanie też tej drugiej strony!
Dzięki! Miła jest świadomość, że ktoś to faktycznie czyta 😀 No niestety muszę się przyznać, że wymęczył nas konkretnie. Częściowo to wina pogody, ale jednak na szczyt się idzie i końca nie widać 🙂
„Dobrze, że chociaż o spodenkach i koszulce pamiętałem” 😀 😀 😀
Myślałam o Sławkowskim, ale trochę się zniechęciłam… Aczkolwiek widoki z pewnością rekompensują trudy. Jak zawsze!
Swoją drogą mnie często dopada w górach straszny ból głowy, zazwyczaj od upału. Po Kościelcu w drodze powrotnej dostałam takiej migreny, że żadne prochy mi nie pomogły. I też obwiniam za to brak kawy tego dnia i upał. Mimo że miałam zakryty łeb przez większą część drogi, to odczułam to dotkliwie.
Grunt, że macie za sobą kolejną ciekawą przygodę 🙂
Wiesz jak się wystraszyłem rano? Taki zaspany nie wiedziałem co się dzieje 😀 Najgorsze w tym szlaku chyba nie są jednak przewyższenia i dystans, tylko to, że widoki zmieniają się bardzo powoli. Można się trochę zdemotywować, bo człowiek idzie, a ma wrażenie że nic tej trasy nie ubywa. No i ścieżka wystawiona jest całkowicie do słońca, co przy takiej pogodzie jak mieliśmy, wysysa sporo sił. Mi też pękała głowa, ale nie wiem dokładnie od czego. Na zejściu już myślałem tylko o tym, żeby usiąść w samochodzie. Sławkowski dał mi popalić 😀
Julita migrena to często znak odwodnienia, dlatego prochy nie pomogły, trzeba wypić wtedy wodę z solą (najlepiej różową z kopalni w Kłodawie)
To prawda, ale często za ból głowy może odpowiadać też plecak i „ciągnące” szelki. Miałem tak, dopóki nie zmieniłem plecaka na taki z pasem biodrowym.
P.S. Cudowne lokowanie „produktu” 😛