Lackowa pozostawała ostatnim niezdobytym wzniesieniem Korony Gór Polski w naszej okolicy. Kiedyś więc musieliśmy się na niej pojawić, a na koniec dnia sprawiliśmy sobie dodatkowy prezent.
Nie mieliśmy zbyt ambitnych planów na weekend. Kilka spraw zadecydowało, że na szlak ruszyliśmy dopiero koło 15. W lecie jednak dzień jest stosunkowo długi, a my zaplanowaliśmy sobie iście spacerową trasę. Lackowa stanowiła wciąż białą plamę na naszej mapie Korony Gór Polski więc taką leniwą sobotę postanowiliśmy wykorzystać by ten stan zmienić. Tym razem zgubiliśmy się jeszcze zanim weszliśmy na szlak. Nasza nawigacja poinformowała nas uprzejmym głosem pana K. Hołowczyca, że najlepszym sposobem dojazdu do celu jest spływ pobliską rzeką. Chwilę trwało ustalanie naszej aktualnej pozycji ale niedługo później zaparkowaliśmy na krańcach miejscowości Izby i byliśmy gotowi do wymarszu. Lackowej z tego miejsca w zasadzie nawet nie widać. Szlaku też nie widać bo najzwyczajniej na świecie go tam nie ma. Kierujemy się więc szutrową drogą w kierunku Przełęczy Beskid, która po kilkuset metrach wkracza do lasu. Klimat jest naprawdę sielski – świeci Słońce, szumi wiatr, słychać ptaki, świerszcze, krówki i co tam jeszcze chcecie.
Ruszamy na szlak. Po początkowym fragmencie wśród pól i łąk wkraczamy do lasu
W tym momencie należy zwiększyć swoją uwagę by nie przeoczyć tabliczki oznaczającej przebieg czerwonego szlaku na szczyt. Sama ścieżka początkowo wkracza bowiem w dość gęste zarośla i gdyby nie znak po prostu byśmy jej nie zauważyli. Dalej jest już trochę standardowo – beskidzka ścieżka przez las. Pierwsze kilkaset metrów biegnie raczej płasko, a dalej jest już tylko ciekawiej.
W lesie jest całkiem przyjemnie. Cicho i w miarę chłodno. Czyli tak jak to w Beskidach zazwyczaj bywa
Droga, którą zamierzamy wyjść na szczyt obrosła już w niemal legendy. Szukając w internecie informacji na ten temat, szlak z opisu na opis stawał się coraz dłuższy, bardziej stromy i pełen niebezpieczeństw. Idąc więc tym płaskim fragmentem zastanawiałem się co może nas czekać tam dalej. Ścieżka dość stromo zaczyna piąć się do góry, a wydeptana ziemia i luźne kamienie nie ułatwiają podchodzenia. Szlak jednak prowadzi w taki sposób, że po kilkudziesięciu metrach ostrego podejścia następują łagodne etapy więc przy dobrej pogodzie nie powinno się mieć kłopotów.
Kto by się spodziewał, że podejście na Lackową może być aż tak strome? Momentami trzeba używać rąk by nie zjechać po wydeptanej ziemi.
Szczerze mówiąc to strome stoki Lackowej mogą sprawić sporo frajdy. Cały szlak jest zalesiony i raczej nudny, a te trudniejsze etapy stanowią miłą odskocznię od monotonii wędrówki. W Beskidach faktycznie trudno szukać równie stromych szlaków ale demonizowanie podejścia na Lackową jest trochę śmieszne. Ot, fajna zabawa na szlaku.
Najtrudniejsze i najciekawsze momenty marszu na Lackową już za nami.
Rzucając okiem za siebie czuć pokonaną wysokość ale szlak wkrótce staje się niemal całkowicie płaski. Niespiesznie więc wędrujemy dalej rozglądając się dookoła i wyszukując choćby najmniejszego prześwitu między drzewami, z którego dałoby się wypatrzeć cokolwiek. Na marne. Nie oszukujmy się. Lackowa nie jest szczytem widokowym. Jeżeli ktoś lubi wędrówki po lesie to jak najbardziej polecam. Jesteś fanem rozległych panoram? Poszukaj innego miejsca albo czytaj relację do końca.
Jeszcze kilkaset metrów i będziemy na szczycie. Gdyby nie tabliczka, która to oznajmia nie mielibyśmy pojęcia, że to już.
Przed szczytem Lackowej jest już płasko i droga prowadzi (nie ma zaskoczenia) wśród drzew. Trochę się zagadaliśmy i prawie minęliśmy miejsce wyznaczające wierzchołek. Pewnie szlibyśmy przed siebie do nocy gdyby nie mała tabliczka oznajmująca nam, że to „już”. Euforia, radość i rzucanie się sobie w ramiona. Tak to może wyglądać na innych szczytach. Nam pozostało zrobienie pamiątkowego zdjęcia, znalezienie wygodnego miejsca na odpoczynek i zjedzenie słodkiego podwieczorku.
Jesteśmy na szczycie. Góra „policyjna” za nami. Co ciekawe słowacka tabliczka sugeruje, że szczyt ma 996 metrów.
Nasza, polska tabliczka wykonana jest dość gustownie z kawałka drewna. Słowacka to zwykły, rdzewiejący kawałek blachy. No i sama wysokość zmienia się na „naszą” korzyść. Na tabliczce sąsiadów widnieje 996 m, a nasza Lackowa ma całe 997 m. Po raz kolejny udowadniamy więc, że Polska górą. Spokojnie dojadamy batoniki, upewniamy się, że zobaczyliśmy już na szczycie wszystko co możliwe i rozpoczynamy powrót. Na szlaku tamtego dnia spotkaliśmy kilku wytrawnych turystów więc ludziom szukającym spokoju polecam te okolice. Wracając na dół staramy się uważać żeby nie zjechać gdzieś na luźnym kamieniu.
Na szczycie nie przebywamy zbyt długo bo najzwyczajniej na świecie nie ma tam co robić. Uważnie i powoli schodzimy.
Wracamy na dół mimo wszystko w naprawdę dobrych nastrojach. Zejście mija szybko i raczej bezproblemowo. Nawet nie wiem kiedy znaleźliśmy się na nowo przy samochodzie. Zrobiliśmy po kilka zdjęć okolicy i postanowiliśmy skorzystać z długiego dnia i zobaczyć coś jeszcze.
Tak Lackowa prezentuje się od zachodniej (jeżeli nie pomyliłem kierunków) strony. Wygląda niepozornie ale podejście chociaż krótkie to naprawdę strome.
Do głowy przyszedł mi Liwocz. To najwyższy szczyt Pogórza Ciężkowickiego, który góruje nad okolicami Jasła. Chociaż liczy bardzo skromne 562 m to ma nad Lackową zasadniczą przewagę- ma wieżę widokową. Co więcej znajdował się niemal na trasie naszego powrotu do domu dlatego grzechem byłoby nie skorzystać z okazji. Zbliżał się wieczór więc liczyliśmy po cichu na jakieś ładne widoki.
Słońce powoli chyli się już ku zachodowi, a my mamy w planach wizytę w jeszcze jednym miejscu.
Ruszamy w drogę i po jakiejś godzinie zbliżamy się do gminy Brzyska. Znajdujemy tabliczkę wskazującą drogę na szczyt Liwocza i podjeżdżamy na parking na skraju lasu. Przed nami około 1,5 km marszu, a Słońce chyli się już mocno ku zachodowi. Nie tracąc czasu i ewentualnych szans na piękne widoki ruszam ostro przed siebie.
Ruszamy żwawym tempem na Liwocz. To niezbyt wysoki szczyt, który posiada jednak ważną zaletę – ma wieżę widokową.
Szlak nie jest specjalnie stromy i bez większych problemów melduje się na górze. Na wieży nie ma nikogo – cała tylko dla nas. Schodki na szczyt zdają się nie mieć końca – piętro za piętrem, a tarasu nie widać. W końcu jest. Cała wieża jest naprawdę solidną budowlą i po raz pierwszy stojąc na górze nie odczuwałem żadnych obaw. A widoki? Fantastyczne.
Dookoła łany zbóż i zabudowania wiosek i miasteczek.
W każdym kierunku świata jest co podziwiać. Lasy, miasteczka czy złote łany zbóż. Wszystko mieni się w świetle zachodzącego Słońca, a długie cienie podkreślają pofałdowanie terenu. Wsi spokojna, wsi wesoła..
Dla takich widoków warto ruszać się z domu.
Robimy kolejne okrążenie po tarasie widokowym chłonąc oczami wszystko to co poniżej. Ehh gdyby taka wieża znalazła się kiedyś na Lackowej…
Obchodzimy wieże dookoła wyszukując charakterystycznych punktów krajobrazu.
Robimy sobie pamiątkowe zdjęcia, które trafią następnie do naszych kolekcji i obserwujemy jak z minuty na minutę zmieniają się kolory i oświetlenie terenu pod nami.
Cisza i spokój. O zachodzie Słońca wszystko wygląda lepiej. Nawet tak piękne widoki jak te poniżej nas.
Kiedy tak podziwialiśmy panoramy wokół nas zauważyłem znajome kształty na horyzoncie. Z czasem widzialność się poprawiała i nie miałem już wątpliwości – to Tatry odległe o ponad 100 km! Wiedziałem, że są stąd widoczne. Nie sądziłem jednak, że da się je wypatrzeć w lecie kiedy warunki zazwyczaj nie są najlepsze.
Zachód Słońca z wieży widokowej na Liwoczu
Kiedy jestem pewien, że widok przede mną to Tatry wołam kolegę. Staramy się rozpoznać charakterystyczne kontury i oczywiście fotografujemy to zjawisko. Jest naprawdę pięknie. Odległe szczyty wyrastają zza fal pagórków i łąk, a wszystko to w blasku zachodzącego Słońca.
Tatry widziane z Liwocza. Trafiliśmy na świetną widzialność bo w lecie ten widok nie należy do codzienności. Początkowo ledwie majaczyły na horyzoncie ale z każdą minutą stawały się coraz bardziej wyraźne.
Gdy Słońce „gaśnie” uświadamiamy sobie, że pora wracać do domu. Cudowny spektakl dobiegł do końca, a my kolejną sobotę zaliczamy do tych udanych. Lackowa mimo, że porośnięta lasem dostarczyła nam sporo frajdy. Poza tym wypada odwiedzić najwyższy jakby nie patrzeć szczyt Beskidu Niskiego. Liwocz ze swoją wieżą widokową nasycił nasze oczy na długo. Do tego drugiego miejsca mamy zaledwie godzinę jazdy samochodem. Nie trzeba więc wielkich wysiłków by przeżyć fajne chwile. Zachęcam więc do poszukania w waszej okolicy wzniesień, pagórków czy wież widokowych i wybrania się tam np. na zachód Słońca. Wrażenia gwarantowane.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
Przed zdobywaniem najwyższego szczytu Beskidu Niskiego, patrząc na niego z pewnej odległości, nie sądziłam, że jest on aż tak stromy. Do dziś pamiętam jak męczyłam się pod tą prawie pionową ścianą. Dla mnie Lackowa była ostatnim szczytem do Korony Gór Polski, dlatego jak dziecko cieszyłam się, gdy już byłam na szczycie. Przy okazji zdobywania KGP polecam też Koronę Sudetów, nie wszystkie szczyty są warte naszej uwagi, ale też wielu pięknych nie poznalibyśmy gdyby właśnie nie ta odznaka. Do zobaczenia na szlaku!
Tak, to naprawdę wyjątkowe podejście jak na Beskidy 😀 My chodziliśmy trochę tak od drzewa, do drzewa 😛 Dzięki i pozdrawiamy!
Gratuluję zdobycia ostatniego szczytu do KGP z Waszej okolicy. To teraz już tylko te bardziej odległe zostały?
A zachód z Liwocza rzeczywiście piękny. Mieliście szczęście, że udało się zobaczyć Tatry 🙂
Można tak powiedzieć. Jeszcze Rysy zostały z tych w miarę bliskich bo jesteśmy spod Rzeszowa. Odstraszają nas póki co tłumy na szlaku i nie mogę jakoś kolegi namówić 😀 W Sudety będzie kawałek i tam przydałby się już jakiś dłuższy wyjazd bo jest co oglądać 🙂 No ale powolutku, a może kiedyś się uda.
Idźcie na Rysy od Słowacji we wrześniu, jest luźniej.