Skip to main content

Trekking przez Tuszetię i Chewsuretię kończyliśmy mocnym akcentem

Trudno wyjść z łóżka, kiedy dwie wcześniejsze noce spędziło się pod namiotem. Jakoś tak zbyt miło jest. Zupełnie jakby spotkać na ulicy kotka, który dał się pogłaskać. Zbyt przyjemnie, zdecydowanie. Nie było jednak czasu, by beztrosko przekręcać się z boku na bok, bo czekał nas kolejny, ciekawy dzień. W planach mieliśmy zdobycie przełęczy Chaukhi, a potem zejście do Doliny Juty, by ostatecznie zakończyć cały trekking i pożegnać się z Chewsuretią. Od rana panowało więc poruszenie.

Agnieszka dosyć długo negocjowała godzinę śniadania. Zależało nam na tym, by wyruszyć jak najwcześniej, zwłaszcza że ponoć czekał nas długi dzień. Gospodyni natomiast, czy tam właścicielka guesthouse’u, nie była tak entuzjastycznie nastawiona do naszego planu. Kto by zresztą był. Ostatecznie stanęło na godzinie 7:30, a kiedy już ogołociliśmy stoły z wszystkiego, co nie uciekło, ruszyliśmy do podstawionych w międzyczasie samochodów.

Plan był bowiem następujący: do Roszki udamy się całkiem atrakcyjną, ale długą i krętą drogą, a na miejscu, powyżej wioski, kierowcy z samochodów kulturalnie nas wyrzucą, byśmy mogli znowu cieszyć oczy i męczyć łydki. Oczywiście kto uparty, ten pewnie może iść tam na piechotę, natomiast z Szatili, gdzie właśnie się znajdowaliśmy (nadążacie?), to jakieś 40 km. Czy warto? No moim zdaniem tak średnio, więc transport zorganizowany przez agencję Mountain Freaks, z którą tam właśnie byliśmy, był nam wyjątkowo na rękę. Jeśli sobie myślicie, że tak po prostu wskoczyłem do pierwszego, lepszego samochodu, to w ogóle mnie nie znacie. Kryterium wyboru było jednak proste i kandydat pojawił się szybko: przezroczyste i odsuwane szyby.

Wyruszamy do Roszki

Wyruszamy do Roszki

 

Kiedy pierwszego dnia pobytu jechaliśmy do Tuszeti przez przełęcz Abano, trafił mi się taki z przyciemnionymi. No i kłopot to żaden, chyba że jesteś nieco walnięty w głowę i robisz co chwilę zdjęcia i filmy, a potem się wkurzasz różnymi zafarbami czy refleksami. Teraz droga do pstrykania fotek stała otworem. Od razu podzieliłem się informacją z Alkiem, bo on też nie rozstawał się z aparatem, a ostatnie wolne miejsce przypadło Czarkowi. No i w takich, bardzo komfortowych warunkach, ruszyliśmy dalej. W zasadzie to dosyć szybko spodobały mi się krajobrazy za oknem. Znów było to coś innego, niż to, co oglądaliśmy w ciągu poprzednich dni.

Już na tym etapie wycieczki widoki dopisują

Już na tym etapie wycieczki widoki dopisują

 

Droga początkowo dosyć powoli pięła się do góry, ale taki stan rzeczy nie mógł się utrzymać zbyt długo. W końcu w najwyższym punkcie, na przełęczy Datvisjvari, osiąga ona wysokość 2689 m n.p.m. Podróżowało się raczej bezproblemowo, ale też do czasu. To jednak nie deptak w parku, a górska i kręta droga, a to oznacza, że ciągle trzeba ją remontować i umacniać. Czasami trzeba więc było poczekać na przejazd, czy przepuścić kogoś z naprzeciwka. Raz, to nawet nasz kierowca zabrał się osobiście za naprawę drogi. Błotniste koleiny były tak głębokie, że dopiero po wrzuceniu kilku solidnych kamieni do środka, mogliśmy pojechać dalej.

 

Jeziora Abudelauri na miły początek. Rozdział XVII

 

Ruszamy z Roszki na szlak

 

Wpis ten jednak nie może dotyczyć wyłącznie jazdy samochodem, więc po niezliczonych ilościach serpentyn i ładnych widoków, znaleźliśmy się na parkingu powyżej miejscowości Roszka. Tutaj mieliśmy już używać nóg, co nikogo specjalnie nie zaskoczyło, bo był to w końcu już piąty dzień trekkingu. Wyciągnęliśmy plecaki i ruszyliśmy za Dato, który niezmiennie pełnił funkcję naszego przewodnika. Tak tylko przypomnę.

Teraz kawałek pod górę

Teraz kawałek pod górę

 

Podobno gdzieś w chmurach czaił się masyw Chaukhi. Wyniosły, majestatyczny, a przez niektórych określany nawet mianem „Gruzińskich Dolomitów”. Bolało mnie więc niezmiernie, że nie mogę na własne oczy sprawdzić, jak w rzeczywistości wygląda. Szlak był bowiem początkowo bardzo łagodny i czasu na oglądanie było sporo, gdyby było co oglądać. Ścieżka wiła się wśród ciekawych roślin i traw, a niekiedy omijaliśmy wielkie, (jak moja chęć zobaczenia masywu), głazy.

W końcu teren zaczął się piąć do góry, co też mnie nie zaskoczyło, bo w górach, to my ciągle, od kilku dni już byliśmy. Zaskoczenie przyszło chwilę później. Najpierw trochę zakosów, potem nieco więcej głębokich wdechów, a gdy dotarliśmy na niewielkie wypłaszczenie, moim oczom ukazało się pierwsze, z trzech z Jezior Abudelauri. To najpiękniejsze, niebieskie.

Za tym garbem czeka nas niespodzianka

Za tym garbem czeka nas niespodzianka

 

Zrobiliśmy sobie przerwę, a Dato nam wyjaśnił, gdzie można uzupełnić zapasy wody. Akurat należę do tych, co na trasie wlewają w siebie sporo, więc z Melem ruszyliśmy niepozorną ścieżką w stronę górskiego potoku. Tam też stanęliśmy nad samym brzegiem drugiego z jezior, nieco mniej urokliwego, zielonego.

Zielone Jezioro Abudelauri

Zielone Jezioro Abudelauri

 

I to nie koniec niespodzianek! Bo gdy myślałem, że teraz, to już ciśniemy wprost na przełęcz Chaukhi, szlak sprowadził nas wprost nad niebieskie jezioro, które do tej pory podziwialiśmy tylko z pewnej odległości. Było dosyć pochmurno, więc kolory pewnie nie są tak okazałe, jak w czasie słonecznego dnia, natomiast woda w tym jeziorze ma faktycznie kolor nieba. Otoczenie też sprzyja odpoczynkowi, bo to taka niewielka niecka, otoczona z każdej strony sporymi kamieniami. Idealne miejsce na piknik, jeśli komuś nie chce się iść dalej.

Niebieskie Jezioro Abudelauri

Niebieskie Jezioro Abudelauri

 

Nam chciało się bardzo, przynajmniej jeszcze wtedy, bo nie wspomniałem może wcześniej, ale ta przełęcz mierzy 3338 m n.p.m. I co zaskakujące, to wcale nie jej wysokość miała być najtrudniejszym przeciwnikiem. Udaliśmy się wąską ścieżką dalej, obierając już właściwy kierunek. Szczytów, masywów, ani żadnych innych Dolomitów dalej nie było widać. Od pewnego poziomu wszystko niknęło w chmurach. Szlak, a w zasadzie szlaczek, bo szeroki może na pół metra, prowadził nas wyżej i wyżej. Trawiaste zbocze, które do tej pory zachwalałem, bo przecież miękko i przyjemnie, zaczęło sprawiać problemy. No, a że kijków trekkingowych nie lubię i nie używam, to wyobraźcie sobie kogoś, kto pod górę idzie zgarbiony tak, jakby całym tym błocie czegoś wypatrywał.

 

Na przełęcz Chaukhi. Rozdział XVIII

 

Zaczynamy podchodzić

 

Gdy przychodzi człowiekowi rozprawić się ze stromym podejściem, skalisty teren dosyć mocno ułatwia zadanie. Do takich wniosków doszedłem, gdy moje buty zaczęły się ślizgać, a dłonie instynktownie próbowały znaleźć jakieś źdźbło trawy. W końcu wiadomo, że to najskuteczniejszy sposób asekuracji w górach. Źdźbło trawy. Najtrudniejsze było ciągle przed nami, bo zbocze, po którym maszerowaliśmy, stawało się coraz bardziej strome. To dosyć mocno rozciągnęło naszą grupę, bo wiadomo, że w takich chwilach każdy szuka odpowiedniego dla siebie tempa.

Czas na przerwę, zwłaszcza że zrobiło się stromo

Czas na przerwę, zwłaszcza że zrobiło się stromo

 

I wtedy, na jednej z przerw, łaskawiec postanowił nieco wychylić się zza chmur. Pokaz majestatu trwał może kilkadziesiąt sekund, ale w tym mglistym otoczeniu, Chaukhi naprawdę wydał mi się potężną górą. Wtedy też mniej więcej Agnieszka zwróciła nam uwagę na ostatnie, brakujące nam do kompletu Jezioro Abudelauri – białe. Trzecie z grupy, widoczne dobrze właśnie z podejścia na przełęcz.

A tutaj trzecie z jezior, białe.

A tutaj trzecie z jezior, białe

 

Maszerowaliśmy dalej. Nawet żartowaliśmy w międzyczasie z Witkiem, że w internecie, to nigdy nie piszą, że trzeba się czasami solidnie namęczyć. A może nie żartowaliśmy? Tak czy inaczej pora, by takie stwierdzenie padło – w górach bywa trudno. No takie życie górołaza, co zrobić. To taka transakcja wiązana – trochę widoków, zachwytów i satysfakcji, w zamian za nieco zmęczenia i potu. Mimo wszystko z ulgą przywitałem moment, w którym znaleźliśmy się wśród kamieni i piargów. Marsz dalej wymagał przynajmniej minimum skupienia, zwłaszcza gdy zaczynaliśmy trawersować zbocze, natomiast usypujące się niekiedy spod butów kamyki, były zdecydowanie łaskawszym podłożem, niż pokonywane do tej pory błoto. Nawet Chaukhi postanowił się znowu pokazać!

Klimat niby jest, ale widoków chwilowo brak

Klimat niby jest, ale widoków chwilowo brak

 

Jak się natomiast pewnie domyślacie, nie na długo. Bywały momenty, w których widoczność spadała raptem do kilkudziesięciu metrów i normalnie pewnie bym tam już płakał Darkowi w ramię, że co to za wyjście w góry, jak nic nie widać. Albo każde inne ramię w pobliżu. Teraz natomiast, po tygodniu na gruzińskich szlakach, było mi to nieco obojętne. Nie dlatego, że dopadła mnie jakaś apatia, ale chyba dlatego, że ze zdecydowanie większym luzem podchodziłem do sprawy. Jakbym się znalazł na jakimś górskim haju. No chmury, wielkie mi co, zdarza się.

W górach, jak w niebieW górach jak w niebie

 

Na przełęcz Chaukhi dotarłem więc w naprawdę dobrym humorze, który już po chwili jeszcze się poprawił. Po drugiej stronie grani było bowiem COŚ widać! Plotki głoszą, że czasami, to i Kazbek da się zobaczyć, ale tak dużego szczęścia, to nie mieliśmy. Mimo wszystko widoki mocno przypadły mi do gustu, a przewalające się nad grzbietami chmury, stanowiły wdzięczny temat do fotografowania. To tutaj też, mniej więcej, przebiega granica Chewsuretii, czyli krainy, którą przez ostatnie dni przemierzaliśmy, a którą właśnie mieliśmy opuścić. Piszę „mniej więcej”, bo Dolina Juty jest widocznie tak ładna, że mieszkańcy Roszki ponoć upierają się, że to ciągle Chewsuretia, a mieszkańcy regionu Chewi, gdzie zmierzaliśmy, że już dawno i zdecydowanie nie. Jaka jest prawda, nie wiem, natomiast zdradzę wam ciekawostkę, która niemal zwaliła mnie z nóg. Dolina Juty to tak naprawdę Dolina Dżuty, bo tak się tę nazwę wymawia!

Po drugiej stronie grani faktycznie coś widać

Po drugiej stronie grani faktycznie coś widać

 

Wróćmy na przełęcz, która w rzeczywistości sprawia wrażenie takiej rozległej, wypłaszczonej niecki. Idealnie nadawała się na przerwę, bo niemal każdy kierunek osłaniało od wiatru mniejsze, bądź większe wzniesienie. Niby na podejściu było chłodno, ale teraz, kiedy wszyscy zasiedliśmy do drugiego śniadania, zrobiło się jakoś tak przyjemnie. Różne smakołyki tam wtedy spałaszowaliśmy, tyle wam mogę powiedzieć. Chętnie posiedziałbym tam też dłużej, ale Agnieszka była brutalnie szczera, wspominając, że czeka nas naprawdę długie zejście. Dosyć szybko stało się też jasne, że to my sami sobie to zejście wydłużymy. Dlaczego? Już po kilku chwilach od opuszczenia przełęczy, pogoda postanowiła pokazać swoje łagodniejsze oblicze.

Dolina Juty – koniec pewnej przygody. Rozdział XIX

 

Taniec chmur to wyjątkowo ciekawy temat do fotografowania

 

Wyszło słońce, a chmury zaczęły tańczyć nad okolicznymi szczytami. I doprawdy ciężko jest iść, kiedy wokół tyle do oglądania i fotografowania. Staraliśmy się, naprawdę, ale gdy tylko chowałem aparat i robiłem kilka kroków, przez chmury przebijały się promienie, oświetlając górne partie Doliny Juty, do której właśnie zmierzaliśmy. O, albo masyw Chaukhi pokazywał nam swoje szczyty. Albo cokolwiek innego, co zdecydowanie nas spowalniało.

Opuszczamy przełęcz Chaukhi i zaczynamy schodzić do Doliny Juty

Opuszczamy przełęcz Chaukhi i zaczynamy schodzić do Doliny Juty

 

Droga więc mijała nam niesamowicie leniwie. Początkowy odcinek był chyba stromy, może usłany kamieniami, ale nie przypominam sobie, aby nam sprawił kłopoty. Pamiętam za to, że gdybym mógł, to zostałbym tam na długie godziny. Nie wiem, ale jakoś wyjątkowo miło wspominam drogę w dół. Może przez fakt, że na podejściu, kiedy trochę się zmęczyliśmy, pogoda była podła, a teraz otrzymaliśmy nagrodę za wysiłek? Ja wiem, że chmurki są głupiutkie i nie działają w ten sposób, ale nie miałbym nic przeciwko, gdyby tak właśnie bywało częściej.

Teraz już tylko łagodną ścieżką przez Dolinę Juty

Teraz już tylko łagodną ścieżką przez Dolinę Juty

 

Zadowoleni, bo przecież najtrudniejsze było już za nami, przemierzaliśmy dolinę. Krajobraz powoli się zmieniał, a wokół nas pojawiało się coraz więcej roślinności. Szlak też stał się jakby łagodniejszy. Obniżaliśmy się spokojnie, przekraczając niewielkie strumyki i przeskakując niekiedy po sporych kamieniach, a gruzińskie Dolomity zostawały powoli za nami. Ocenę, czy to uprawniona nazwa, pozostawię wam. Mnie się wydaje, że to miejsce jest na tyle wyjątkowe, że nie ma sensu go do czegokolwiek porównywać. W końcu Chaukhi, jaki wstydliwy w czasie naszej wizyty by nie był, jest jeden.

Dolina Juty o zachodzie. No pięknie jest

Dolina Juty o zachodzie. No pięknie jest

 

Wiedzieliśmy już rano, że czeka nas długi dzień. Na miejscu stało się jasne, że będzie jeszcze dłuższy, niż się początkowo wydawało. Wina absolutnie nie leżała jednak po naszej stronie. My robiliśmy wszystko, co należy w górach robić. Sumiennie machaliśmy nogami. Za wszystko odpowiedzialna była pogoda, bo zrobiło się po prostu zbyt ładnie. W chwili zauroczenia przekalkulowałem sobie nawet, że jeśli dalej będziemy szli w takim tempie, to być może jeszcze na szlaku uda nam się obejrzeć zachód słońca. Nie będę ukrywał, że było mi to wyjątkowo na rękę i o żadnym przyspieszaniu nie myślałem. No i cóż mogę dodać. Tak się właśnie, zupełnie przypadkiem, stało!

Ostatnie promienie słońca w dolinie

Ostatnie promienie słońca w dolinie

 

W niższej części doliny ścieżka na dobre wkroczyła w otoczenie traw, a oświetlenie faktycznie zaczynało się zmieniać. Tu zdjęcie, tam zdjęcie i tak dalej. Niby wiedzieliśmy, że zaraz zrobi się ciemno, ale z drugiej strony czekała nas już tylko łatwa i przyjemna końcówka. W sensie piszę to teraz, bo tam, po całodniowym marszu, trochę odczuwałem już skutki zmęczenia. Gdy słońce chowało się za horyzont, odwróciłem się jeszcze w kierunku masywu. Odwracałem się w zasadzie co chwilę, byle tylko sprawdzić, czy może tym razem oświetlenie nie jest jeszcze ciekawsze, niż wcześniej. I w jednym przypadku, kiedy już bałem się o mięśnie karku, naprawdę mi się poszczęściło.

Masyw Chaukhi o zachodzie

Masyw Chaukhi o zachodzie

 

W międzyczasie minęliśmy pensjonat „Fifth Season”, który ciągle tętnił życiem. Nieopodal niektórzy rozbijali namioty, a to wszystko z widokiem, który tak bardzo przypadł mi do gustu. Niestety nie było czasu, by się zatrzymać. Tak, jak nad Morskim Okiem niektórych zaskakuje noc, tak i nam dzień niespodziewanie się skrócił. Ostatni etap, prowadzący dosyć stromą, kamienistą ścieżką, pokonywaliśmy już po zmroku. Tam znów wsiedliśmy do samochodów, a następnie ruszyliśmy w stronę Stepancmindy, czyli miasteczka, noszącego wcześniej nazwę Kazbegi. Właśnie ukończyliśmy trekking z Omalo, przez Szatili do Juty. Ponad 100 kilometrów marszu przez dwie, niesamowite krainy – Tuszetię i Chewsuretię.

Łapię ostatnie przebłyski słońca. Chaukhi wygląda rewelacyjnie

Łapię ostatnie przebłyski słońca. Chaukhi wygląda rewelacyjnie

 

Dzień kończył się chyba w najlepszy, możliwy sposób. Na miejscu zdążyliśmy tylko zostawić plecaki, a chwilę później udaliśmy się na suprę – tradycyjną, gruzińską kolację. Było oczywiście wino, była góra jedzenia, a przede wszystkim mieliśmy okazję posłuchać na żywo najprawdziwszej, gruzińskiej muzyki. A trasa? Wyjątkowo ciekawa, chociaż długa i dość wymagająca. Pocieszające natomiast może być dla niektórych to, że do Doliny Juty można się dostać bezpośrednio ze Stepancmindy. Do wyboru busy agencji, taksówki i inne marszrutki. Na miejscu spacerujecie tak daleko, jak macie ochotę, albo w po prostu siadacie w okolicach pensjonatu, zamawiacie coś dobrego i cieszycie się widokami.

I to koniec. Nie od razu dotarło do mnie, że to koniec wędrówki. Że jeszcze kilka dni temu stresowałem się na lotnisku, chwilę później jechałem do Omalo, a teraz jestem w Stepancmindzie, doświadczając w międzyczasie chyba najciekawszej przygody w dotychczasowym życiu. Podróży nie tylko przez góry, ale przede wszystkim w głąb siebie. Mój pobyt w Gruzji co prawda jeszcze się nie kończył, bo myśli powoli kierowałem w stronę Kazbeku, ale zamknęliśmy pewien etap naszej obecności na Kaukazie. Etap niesamowicie satysfakcjonujący i to z wielu względów. Wystarczy pewnie rzut oka, żeby zauważyć, że na blogu przewijały się relacje głównie z polskich pasm. Tatry, Pieniny, Bieszczady i tak dalej. Przeskok w dzikie i odizolowane kaukaskie krainy był dla mnie naprawdę sporym wydarzeniem. Pomijam już nawet fakt, że Darek nie chciał ze mną pojechać, więc wyruszyłem sam, a moja introwertyczna natura cały czas kazała mi się zastanawiać, czy to dobry ruch.

I mimo początkowych obaw, już w czasie trekkingu wiedziałem, że była to decyzja najlepsza z możliwych. Nigdy nie uważałem siebie za podróżnika, a raczej za zupełnie przeciętnego turystę. Zazdrościłem zawsze tym, którzy po prostu pakowali plecak i ruszali stopem w świat. Ale to nie ja. Ja potrzebowałem najwyraźniej kogoś, kto nieco poprowadzi mnie za rękę. Może miałem szczęście, że trafiłem na takich, a nie innych uczestników wyjazdu. Może miałem szczęście, że dzięki Agnieszce i Dato z Mountain Freaks, bardzo szybko odnalazłem się w nowej rzeczywistości. A może, jakby zasugerował Witek, tak właśnie miało być. Czego efektem by to nie było, chciałbym wszystkim uczestnikom trekkingu podziękować. Bo ruszając na Kazbek, nie byłem już tą samą osobą, co w dzień przyjazdu.

 

Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami

 

Pochłonęły Cię górskie wędrówki?

Sprawdź mój wyjątkowy przewodnik górski

Przydatne? Dzięki za napiwek!

Postaw kawę

Dołącz do Patronów

Wspieraj na Patronite
Mateusz Stawarz

Miłośnik machania nogami i kawy we wszystkich postaciach.W 2015 roku założyłem tego bloga – Zieloni w podróży. Chwile później swoimi przygodami postanowiłem dzielić się również w formie filmów.Dlaczego akurat „Zieloni w podróży”? To proste. Kiedy lata temu rozpoczynałem swoją turystyczną przygodę z kolegą, o wędrówkach nie mieliśmy zielonego pojęcia.

4 komentarze

  • Witek pisze:

    Gdybyśmy nie byli tam razem (przecież wcale nie tak dawno temu) to już bym się pakował by móc podziwiać przepięknie uchwycone widoki oraz krajobrazy. Czy można sobie wyobrazić, iż w rzeczywistości są jeszcze piękniejsze? 😉

  • Beata pisze:

    To Niebieskie Jezioro Abudelaurirobi robi wrażenie odcieniem ♥️ I udało się upolować slonce na koniec wędrówki, super. Gratuluję odwagi wyruszenia gdzieś dalej i pięknej wyprawy… ja też myślami ciągle gdzieś się wyrywam, podglądam podróże innych w odległe zakątki świata. Domyślam się, że nie było łatwo… jak piszesz, życie gorolaza nie jest łatwe ? a taki, co robi zdjęcia, to już ma w ogóle przechlapane ?

    • Mateusz pisze:

      Dzięki! Dla mnie cały ten wyjazd był niesamowity. Jakby nie patrzeć, było to coś zupełnie nowego 🙂 No, a ze zdjęciami jest tak, że czasami trzeba gonić za grupką, ale potem jest co oglądać w domu 😛

Zostaw komentarz

×