Trekking w Gruzji miał być dla mnie wielką przygodą. Najpierw jednak musiałem dotrzeć na miejsce.
Boję się prawie wszystkiego i odkąd pamiętam, ale jestem już po odprawie i czekam na lot. Nie popsuł się autobus w drodze na lotnisko, nikt nie zakwestionował mojego bagażu, ani nie wydarzyła się żadna inna z setek rzeczy, które podsuwa mi czasami mózg. Zamartwianie się sprawami, które na 99% nigdy się nie wydarzą, to w końcu moja specjalność.
Siedzę i czekam, wyszukując wzrokiem tych, których buty trekkingowe i przerośnięte, turystyczne plecaki, zdradzają podobny cel wizyty w Gruzji. To właśnie tam się wybieram, by pod opieką ludzi z Mountain Freaks spędzić dwa tygodnie wypełnione górami, górami i może jeszcze górami. Zacząć mieliśmy od trekkingu przez dzikie i piękne krainy Tuszetii i Chewsuretii. Coś, o czym marzyłem już od dawna – zarzucasz plecak i idziesz kilka dni przed siebie, poznając zupełnie obcy dla siebie wycinek świata. Brzmi świetnie, nie? Tylko najpierw musiałem uspokoić swój mózg.
A było co uspokajać! Nie pamiętam już nawet, kiedy leciałem samolotem po raz ostatni, ale to akurat niespecjalnie mnie jakoś stresowało. Większą niepewność odczuwałem w związku z tym, co zastanę na miejscu. No bo wiecie, Darek postanowił zostać w domu, wybieram się tam sam, ale jednak w ramach grupy zorganizowanej, trzeba będzie jakoś tych ludzi poznać i chociaż specjalnym odludkiem nie jestem, to moja introwertyczna natura wydłuża czas potrzebny do tego, by rzucać żarcikami w towarzystwo. A wspólne biwaki pod namiotem? Z OBCYMI?! Nowe rzeczy przerażają mnie tak bardzo, że do dzisiaj się zastanawiam, jakim cudem w ogóle straciłem prawictwo.
W końcu wchodzimy na pokład i czuję, że oto właśnie rozpoczyna się przygoda. Odwracam się do chłopaka, którego podejrzewałem o górskie zamiary i pytam:
– Hej, widzę buty trekkingowe i plecak, też może wybierasz się na trekk…
– Tuszetia z Mountain Freakami?
– Tak
– To tak.
Czy jakoś tak. Trafiłem. A dalej pogadaliśmy o fotografii i że Aleksander, bo tak mu było na imię, też planuje uganiać się z aparatem za ładnymi kadrami, i że może wybierzemy się wspólnie na jakiś zachód słońca, wschód i inne, romantyczne wyprawy. No, od razu raźniej. Lot minął bez historii, zresztą w nocy przez okno i tak niewiele widać. Na lotnisku wymieniam jeszcze pieniądze na tutejsze GEL(Lari), kupuję gruzińską kartę, co by dać bliskim znać, że ludzie są tutaj dobrzy i nikt mnie nie bije, po czym z naszym przewodnikiem, Dato, pakujemy się do buso-taksówek jadących do centrum Tbilisi.
To tam właśnie cała nasza grupa ma się spotkać. Na miejscu wrzucamy graty do samochodów, załatwiamy ostatnie formalności, odbieramy gaz, bo przecież czekają nas biwaki pośrodku niczego i w końcu wyjeżdżamy ze stolicy. Chociaż powieki mam ciężkie, niczym kołdra o poranku, staram się chłonąć jak najwięcej tego, co nas otacza. Dosyć szybko wyłapuję zwyczaje kierowców i wiem, kiedy dźwięk klaksonu oznacza powitanie, czy podziękowanie, a kiedy groźbę. Oglądam jakieś góry na horyzoncie i orientuje się, że Gruzja znajdująca się poza obszarem stolicy, to jakby trochę inne miejsce. W końcu na dobre obierany kurs na Omalo, czyli stolicę Tuszetii, ale zanim tam się tam dostaniemy, musimy przejechać przez DROGĘ. Innej trasy ponoć nie ma.
Tuszetia, to niewielki, górski region, ulokowany na północnych zboczach Wielkiego Kaukazu. Ukształtowanie terenu i swoista izolacja od reszty kraju pozwoliły tamtejszej ludności zachować wielowiekową tradycję i kulturę. Pierwszą i jedyną drogę dojazdową dla transportu kołowego doprowadzono tam dopiero w 1978 roku, a sama trasa, prowadząca przez Przełęcz Abano, uchodzi za najniebezpieczniejszą drogę w Gruzji i jedną z najniebezpieczniejszych na świecie. Najważniejszą i największą miejscowością regionu jest Omalo, zamieszkiwane w okresie letnim przez kilkadziesiąt osób. W miesiącach zimowych większość mieszkańców schodzi w doliny, m.in. do miasta Alvani. Wszystko to sprawia, że ta niedostępna kraina jest idealnym miejscem, by zachwycić się pięknem kaukaskiego krajobrazu.
Kierunek – Przełęcz Abano! Rozdział I
Przewodniki i internet zapewniają, że trasa wiodąca przez Przełęcz Abano, to jedna z najniebezpieczniejszych dróg na świecie, a już na pewno nie ma takiej drugiej w Gruzji. Jedziemy więc przed siebie, póki co jeszcze beztrosko, a w uszach miesza mi się dźwięk silnika i słowa Agnieszki, liderki i opiekunki naszej grupy, która zupełnie luźno wspomniała, jak to tydzień wcześniej samochód spadł w przepaść i kilka osób straciło życie. No, to gdzie te urwiska? Zaczyna się bowiem dosyć niepozornie. Wertepy oczywiście są, jakieś skromne serpentyny też, ale nigdzie nie widać tych osławionych przepaści, mdłości i okrzyków przerażenia.
Trochę jak w Beskidach
Jedzie się nawet całkiem komfortowo, a ja, korzystając z okazji, że po całej podróży jestem półprzytomny i chwilowo jest mi wszystko jedno, staram się zapoznać moich nowych towarzyszy wędrówki. Czasami odpowiadam coś Monice, przytakuję Marcie, a kiedy z zakurzonej części mózgu przywołam angielski, nawet Pierre, który o dziwo wcale nie jest Francuzem, okazuje się interesującym rozmówcą. I tylko Dato, nasz przewodnik, jeszcze nie wie, że ja wcale nie jestem smutny. Ja po prostu taką właśnie mam twarz.
Nasza kolumna dziarsko pnie się coraz wyżej, a w oddali wreszcie widać góry.
– Hm, Kaukaz – myślę sobie, bo na większy wysiłek filozoficzny nie było mnie w tamtym momencie stać. Z trudem dociera do mnie myśl, że to nie kolejny wypad w Beskidy, tylko że znajduje się gdzieś za siedmioma morzami. W międzyczasie jednak pokonujemy kolejne zakręty, po czym parkujemy na poboczu. Że już?
Oczywiście nie. To jakieś zupełnie inne miejsce, a na faktyczną „drogę śmierci”, to my jeszcze nawet nie dotarliśmy. Jest natomiast całkiem miło. Świeci słońce, kwitną kwiaty, wokół widoki, a z jednego samochodu to nawet magicznie wino do nas przychodzi. Gruzini twierdzą, że to właśnie oni wynaleźli ten trunek, a tradycja wyrabiania tego napitku sięga ponoć roku 4000 p.n.e. Gdybyście się zastanawiali, jak bardzo stary jest ten zwyczaj, to tylko dodam dla porównania, że taką Piramidę Cheopsa datuje się na rok 2650 p.n.e. W skrócie mówiąc – Gruzini już 1350 lat wcześniej woleli bawić się przy winie, zamiast układać kamienne głazy na kupę. Grzechem byłoby więc wina nie skosztować, ale robię to ostrożnie. Ostrożnie, bo po alkoholu włącza mi się tryb „kochać wszystkich”, a ponoć jeszcze sporo drogi przed nami.
Ruszamy. Początkowo zupełnie normalnie
Głodni wrażeń zajmujemy swoje miejsca i ruszamy dalej, tylko po to, by po chwili zatrzymać się na kawę. Ot, na poboczu znajdowało się coś w rodzaju małej budki, wokół stoliki, ławki i hamaki. Całkiem przyjemne miejsce, by wyprostować nogi. Jeżeli natomiast pomyśleliście, że pierwszy pomknąłem po mój ulubiony napój, to jesteście w błędzie. Stwierdziłem, że nie ma szans, abym w czasie tych dwóch tygodni regularnie przyswajał kofeinę, dlatego najlepszego rozwiązania upatrywałem w chwilowym odwyku. Bolało, zwłaszcza na początku, ale nie było czasu na zamartwianie się. Oto właśnie zaczynaliśmy najciekawszy etap tego dnia.
Samochód legenda na gruzińskich bezdrożach
Jedyna droga do Tuszetii prowadzi początkowo dnem głębokiego kanionu, wzdłuż rzeki Stori. Trasa staje się coraz węższa i wymusza na naszych kierowcach sporo uwagi. Po prawej woda, po lewej skały. Podskakujemy rytmicznie na wybojach, a przy każdej kolejne serpentynie wychylamy głowy w stronę szyby, by potwierdzić sobie w duchu, że tak, że faktycznie upadek zakończy się zgonem tragicznym. No i leci sobie skoczna muzyka, silnik chwilami wyje, a my mijamy niekiedy tabliczki poświęcone tym, dla których tutejsze zakręty okazały się zbyt ciasne.
Droga do Tuszetii. Barierek nie ma
Ten właściwy, najciekawszy odcinek, który prowadzi z Pshaveli do Omalo, liczy sobie około 70 km. No i teraz wyobraźcie sobie, że jadąc samochodem, trzeba poświęcić dobre kilka godzin na pokonanie tej trasy. Warunki mieliśmy świetne, bo grunt stwarzał wrażenie solidnie ubitego, ale warto wiedzieć, że droga ta nieustannie żyje i przejezdna jest tylko wtedy, kiedy pozwala na to pogoda. Najczęściej jest to okres od maja do października. Tutaj coś się ukruszy, tam gdzieś woda wypłucze dziurę, a i znajdujące się powyżej kamulce mogą przejazd skutecznie zablokować. Dlatego też droga jest nieustannie remontowana, by zagwarantować jej przejezdność. Eh, nasi drogowcy pewnie marzą o takim kontrakcie.
Chwilami robi się wąsko i trzeba wyjątkowo uważać
Im wyżej, tym ciekawiej – w końcu jesteśmy w górach. Więcej wertepów, serpentyn, a i mijanki z nadjeżdżającymi samochodami wydają się jakby ciekawsze. Gdzieniegdzie trzeba przekraczać spływającą z góry wodę, co przy każdej okazji uruchamia w mojej głowie proces pt.:”Ciekawe czy nurt nas nie zepchnie w przepaść”. Dna rzeki położonej w wąwozie już dawno nie widzę, bo raz, że jesteśmy wysoko, a dwa, że pakując się do Gruzji, zabrakło miejsca na okulary korekcyjne. Wiecie, na ślepo zawsze coś wymacam, a suche skarpetki na zmianę to skarb. Niemniej taki rzut oka za siebie uświadamia, jak niesamowicie wysoko się znaleźliśmy. Kiedy podjeżdżamy blisko krawędzi zastanawiam się, jak często ta droga była świadkiem nawróceń, czy skleconych naprędce wyznań miłości.
Najtrudniejszy odcinek drogi za nami
Wyjeżdżamy wreszcie powyżej tych największych trudności i korzystając z chwili przerwy, oglądamy już na spokojnie otaczający nas teren. No i jest pięknie, zwłaszcza że przecież wszystko, co oglądam, jest dla mnie nowe. I ten głęboki kanion, i zieleń wzgórz, a nawet rośliny wydają się jakieś takie inne, chociaż to już może sobie dopowiadałem. Znów wpakowano nas do samochodów, by po kilkunastu kolejnych minutach po raz kolejny zarządzić przerwę. Tym razem dłuższą, bo właśnie w taki sposób dojechaliśmy na Przełęcz Abano.
Za następnym zakrętem Tuszetia! Albo za jeszcze następnym. Rozdział II
Miejsce to dosyć niezwykłe, bo to najwyżej położona przełęcz na całym Kaukazie, którą da się przekroczyć samochodem. No i jej wysokość też zrobiła na mnie spore wrażenie, bo wychodząc z auta, okazało się, że właśnie znajduje się wyżej, niż choćby najwyższe, tatrzańskie wierzchołki – 2850 m n.p.m. Nawet tyłka jeszcze nie ruszyłem, a ustanowiłem swój rekord wysokości. Wrażenia były naprawdę ciekawe. Otoczenie chwilami kompletnie niknęło w chmurach, a czasami pogoda łaskawie pozwalała nam zerknąć na liczne serpentyny czy wzgórza w oddali. Odniosłem wrażenie, jak się później okazało słuszne, że dalsza droga była już łagodniejsza. No i moim zdaniem zdecydowanie atrakcyjniejsza wizualnie.
Droga wijąca się wzdłuż rzeki
Wkrótce znów pokonywaliśmy serpentyny, ale w tym już przypadku sprowadzające nas w dół doliny. Szybko pokazało się słońce, które oświetlało okoliczne szczyty, no i wreszcie mój mózg przestał się bronić i do niego dotarło – jestem na Kaukazie i jadę do Tuszetii. Dato – nasz przewodnik, że tak po raz kolejny podkreślę jego rolę, żebyście w kolejnych wpisach go kojarzyli, chyba wyczuł nasze zachwyty nad gruzińskim krajobrazem i ze spokojem w głosie oświadczył, że to, co aktualnie obserwujemy, jest owszem ładne, ale to ciągle nic w porównaniu do tego, co nas wkrótce czeka. No i początkowo myślałem, że to taka typowa gadka, ale kiedy każdy kolejny zakręt wyłaniał nowy obiekt westchnień, uwierzyłem, że może i faktycznie jest w tym ziarno prawdy.
Tuszetia wita takimi widokami
I cóż, w taki oto sposób dotarliśmy na miejsce, a gdy za każdym razem mijaliśmy jakiekolwiek zabudowania, Dato stawał przed koniecznością odpowiadania na krótkie pytanie: „Czy to już Omalo?” Ba, każde pięć budynków wciśniętych gdzieś w zbocze budziło nasze zainteresowanie. Stolica tego regionu jest jednak miejscem dosyć charakterystycznym i wkrótce nasze pytania ucichły, a podróż dobiegła końca. Osiągnięcie nie byle jakie, bo ponoć wspinając się niezliczonymi serpentynami i przekraczając Przełęcz Abano, czekają człowieka mdłości porównywalne do tych, jak przy szesnastym w miesiącu przejściu Chochołowskiej. A tymczasem nic! Czułem się dumny, silny i gotowy na kolejne przygody, ale jednocześnie bardzo chciałem, żeby miały one miejsce już po tym, jak tę całą, długą podróż odeśpię.
Jestem w Omalo i to nie sen. Rozdział III
Nie tak jednak szybko. Najpierw oczywiście trzeba było zerknąć na góry, które nas otaczały. Potem nadszedł czas, by nieco przyjrzeć się tutejszej zabudowie. Potem ulokowaliśmy się w całkiem przytulnym guesthousie (na schodach którego omal nie połamałem się już w pierwszy dzień wyjazdu), no a potem nadeszła pora na tradycyjną kolację w tuszeckim domu. Atmosfera była całkiem kameralna, bo i nasza grupa nie była zbyt liczna i chyba dosyć szybko złapaliśmy wspólny język.
Tak mi się przynajmniej teraz wydaję, bo chyba tylko siłą woli trzymałem głowę w pionie, by nie wpadła nieprzytomna do wjeżdżającego właśnie na stół chaczapuri. Już po pierwszym kęsie wiedziałem, że nie zostanę fanem tego dania, czyli czegoś w rodzaju zapiekanego z serem placko-chleba, ale pozostałe potrawy całkiem skutecznie wypełniały czarną dziurę mojego żołądka. A chinkali? Mógłbym w tamtej chwili napisać dla nich wiersz, mimo że to tylko (albo aż), coś w rodzaju pierogów wypełnionych mięsem. Z kolendrą rzecz jasna.
Takie widoki z tarasu. Cudo
Na stole nie zabrakło też oczywiście napitków. Koniecznie trzeba spróbować tutejszego wina, wszak w Gruzji uprawę winorośli rozpoczęto już 7 do 5 TYSIĘCY lat p.n.e. Sporą popularnością cieszył się również inny, tutejszy specjał. Czacza, to nic innego jak lokalna wódka czy tam bimber, pędzony z winogron. No i pewnie wiecie, jak to z bimbrem jest. Wujek Janusz zrobi taki o zawartości 30% alkoholu, a wujek Andrzej, ten z drugiego końca wioski, taki 60%. Potem niby od niechcenia zawoła na kielonka, lub dwa, które łudząco przypominają szklanki, a po chwili, wstając od stołu, nie masz już pewności, czy jesteś ciągle w Omalo, czy może już gdzieś w Sosnowcu. No, ale ta cenna lekcja była ciągle przed naszą grupą.
Ważnym elementem wszystkich spotkań czy biesiad są w Gruzji także toasty. I to nie takie pospolite, jak u nas, że powiesz wszystkim „na zdrowie” i sprawa załatwiona. O nie! Tutejsze toasty, to możliwość dania oratorskiego popisu, który w skrajnych przypadkach trwa długie minuty. Wznosiliśmy je więc za miłość, za miłość do gór, czy za miłość do siebie nawzajem. Co mnie nieco ucieszyło to fakt, że w zasadzie wszystkie z nich dało się oblecieć tą samą szklanką wina i nikt, nikogo nie namawiał do zbyt szybkiego polewania. W sensie każdy biesiadował w taki sposób, jaki mu odpowiadał, co jako człowieka, który myślami już od pięciu godzin spał w łóżku, bardzo mnie cieszyło.
Zachód w Omalo
W końcu bardzo powoli rozeszliśmy się do swoich pokoi, a ja mogłem położyć głowę na wyjątkowo wygodnej poduszce. I czuję już, jak Morfeusz obejmuje mnie w słodkim uścisku, gdy nagle do pokoju wchodzi Alek.
– Widać Drogę Mleczną, tak więc zapraszam – oznajmia, po czym zbiera się do wyjścia, by fotografować nocne niebo.
– Ok – odpowiadam, po czym wkładam buty, idę do łazienki i… wracam do łóżka.
Zapomniałem już, że umawialiśmy się na wspólny plener. Nie tym razem jednak. Nie mam już absolutnie sił, by stać przy statywie i marnować cenne minuty snu. Ale obiecuję sobie, że nocną fotkę do kraju przywiozę, tylko no wiecie, jak już trochę odpocznę. Pierwszy, nieco chaotyczny, ale emocjonujący dzień dobiegał końca. Nie wydarzyło się oczywiście nic z listy rzeczy, o które się zamartwiałem przed wylotem. I mimo, że był to dla mnie nieco trudny dzień, to z niesamowitą ciekawością czekałem już na poranek. To właśnie wtedy mieliśmy wyruszyć na wędrówkę z Omalo do Girevi, rozpoczynając tak na dobre trekking przez dwie, niesamowite, gruzińskie krainy – Tuszetię i Chewsuretię.
Kto ma ochotę, ten niech jeszcze zobaczy filmik z tamtego dnia. Taka forma całkiem nieźle chyba prezentuje całą drogę dojazdową, no i widoki jakie mijaliśmy po drodze. Zachęcam oczywiście do śledzenia i subskrybowania kanału.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
Świetnie napisane! Mój wyjazd do Gruzji we wrześniu w tym roku nie wypalił, ale cieszę się, że chociaż mogę sobie pooglądać i poczytać 🙂
Czekam z niecierpliwością na następne części!
Ooo weszłam z posta na fb i dopiero zobaczyłam, że kolejne części już są 😀 Zabieram się za czytanie 🙂
Apetyt rozbudzony, czekam na więcej:)
Ooo „Delijki” -czyli samochód gruzińskiego Kaukazu poznałeś na „dzień dobry” :D. Zdjęcie tytułowe wprawiło mnie w małą konsternację, bo przy pierwszym look’u myślałam, że to połączenie dwóch zdjęć!
Otóż nie! To tylko ja, stojący nad krawędzią drogi 😀 Bliżej podejść już nie potrafiłem 😛 A co do samochodu, to po pewnym czasie miałem wrażenie, że tam nic innego nie jeździ 😛