Piękna pogoda wymagała równie atrakcyjnego szlaku. Postanowiliśmy przejść Połoninę Caryńską i Wetlińską.
Chyba nie skłamię, jeżeli napiszę, że Bieszczady dla Darka, to trochę jak Izolda dla Tristana, czy Julia dla Romea. No, może bez tych wszystkich tragedii w tle, ale gdyby obudzić go o północy i zapytać, gdzie chce pojechać na wycieczkę, to nim otworzyłby powieki, wyszeptałby: „W Biesy, Mateusz. W Biesy”. No i wiecie, wszystko byłoby pięknie, gdyby nie ten trzeci, czyli ja. Ten, co czasami staje na drodze szczęściu, forsując wyjazdy w Gorce, czy inne Pieniny. Ale nie tym razem! Bo tak się złożyło, że ja również miałem ochotę, by ponownie odwiedzić połoniny. Zgodnie ustaliliśmy, że piękna pogoda wymaga równie atrakcyjnej trasy, dlatego nasz wybór padł na przejście Połoniny Caryńskiej i Połoniny Wetlińskiej za jednym zamachem.
Logistyka wyjazdu stała na wysokim poziomie, bo gdy już dojechaliśmy do Wetliny, to właśnie tam postanowiliśmy zostawić nasz pojazd. Nie ruszyliśmy jednak od razu na szlak, o nie. Wsiedliśmy w busa jadącego do Ustrzyk Górnych i dopiero stamtąd zamierzaliśmy rozpocząć marsz. W ten sposób kończylibyśmy wędrówkę schodząc już do samochodu, unikając ewentualnych komplikacji związanych z wieczornym poszukiwaniem środka transportu. Wszystko układało się idealnie.
No prawie, bo gdyby ktoś zważył mój plecak, od razu wziąłby mnie za przemytnika. I owszem, upchnąłem do niego sporo płynu, ale była to wyłącznie woda. No taki mam organizm, że muszę w czasie wysiłku sporo w siebie wlewać, bo inaczej kiepsko się czuję. Nic nie poradzę, a pełne butelki, jak wiadomo, trochę ważą. Dokładając do tego statyw, coś do jedzenia, trochę pomniejszych gratów i cieplejsze ubranie na ewentualne kaprysy kwietniowej aury, rzuciłem swojemu kręgosłupowi spore wyzwanie. Ale nie było już odwrotu. Wydałem z siebie słynne, komentatorskie „Aj, Jezus Maria!” i nasłuchując, czy moje kolana nie trzeszczą zbyt mocno, ruszyliśmy w końcu w górę szlaku.
Rozpoczynamy wycieczkę
Zbliżał się długi weekend i może nie spodziewaliśmy się jakichś wielkich tłumów, ale na pewno nie liczyliśmy na to, że będziemy spacerować w kompletnej ciszy. A tak właśnie było, bo w zasięgu wzroku mignęło nam tylko kilka osób i to na samym początku. Na dole było już zielono i wiosennie, a śpiew ptaków umilał nam czas. Szybko minęliśmy ten pierwszy, mało ciekawy odcinek trasy i wkroczyliśmy do lasu. Tutaj zaczyna się prawdziwa zabawa, bo chociaż nie jest to najbardziej stromy wariant wejścia na Caryńską, to żeby w ogóle wydostać się ponad linię drzew, trzeba pokonać solidne 430 metrów podejść na dystansie jakichś trzech kilometrów. Całkiem sporo, a będąc już na połoninie, ciągle trzeba dołożyć 240 metrów w pionie, by dostać się do jej najwyższej kulminacji.
Aż dziwne, że tak pusto i cicho
Nie dziwne, że dosyć szybko złapała nas zadyszka, a ja z tym tobołem na plecach zostawałem wyraźnie w tyle. No, ale mam wygodną wymówkę, bo robiłem sporo zdjęć, a i nawet kilka ciekawych klipów udało się nakręcić. Wyżej nie było już tak zielono, ale ciągle maszerowało się przyjemnie. Szlak nie stwarzał większych trudności, no może poza tym, że brakowało jakichś płaskich etapów, gdzie dałoby się uspokoić oddech.
Mijamy kapustę i wychodzimy na grzbiet
Ostatnie schodki pokonaliśmy jednak już niemal na skrzydłach, bo kapustopodobne coś zwiastowało, że oto zbliżamy się już do grzbietu Połoniny Caryńskiej. Kiedy byliśmy tu ostatnim razem, to podejście tym szlakiem strasznie nam się dłużyło. Może to przez upał, bo byliśmy wtedy zapewne na skraju udaru, ale tym razem poszło nam wyjątkowo sprawnie. Tak doniosłą chwilę musieliśmy uczcić przerwą, więc znaleźliśmy w otwartym terenie jakieś płaskie miejsce i już z widokiem na Tarnicę i grzbiet Rawek, pałaszowaliśmy śniadanie. Jak wspomniałem wcześniej, ciągle mieliśmy takie długie, rozwleczone podejście do pokonania. Przy czym na połoninie jest już tak ładnie i widokowo, że nie odczuwa się tego tak mocno, jak choćby w lesie.
Wielka (od lewej) i Mała Rawka
Wypoczęci ruszyliśmy w dalszą część trasy, bardzo leniwie nabierając wysokości. Delikatny do tej pory wiatr, częstował nas czasami solidnymi i zimnymi podmuchami, ale przecież to w końcu kwiecień. Nic dziwnego. Podobał mi się kontrast zielonych już dolin i bezlistnych, brązowych drzew pokrywających tutejsze grzbiety. No, może do ideału brakowało kilku białych obłoków na niebie, bo te pewnie ciekawie wyglądałyby na fotkach.
Na Połoninie Caryńskiej
Niepostrzeżenie wdrapaliśmy się na ten pierwszy, wybitniejszy garb, po czym przed oczami pojawiła nam się dalsza część grzbietu. No i tam jest już raczej łatwo, bo teren tylko nieznacznie faluje, widoki są genialne, a w oddali wreszcie widać ukryty do tej pory szczyt. Po drodze mija się także odbicie na chyba najkrótszy i najpopularniejszy szlak, wiodący na tę połoninę. Trasa z Przełęczy Wyżniańskiej jest raczej krótka, ale całkiem stroma, bo na dwóch kilometrach pokonać trzeba prawie 400 metrów w pionie. Mimo wszystko polecam, jeżeli zależy wam po prostu na szybkim wejściu i oglądaniu widoków. Oczywiście w związku z tym w zasięgu naszego wzroku pojawiło się coraz więcej turystów, chociaż ciągle nie nazwałbym tego tłumem. Po chwili niezbyt forsownego marszu mogliśmy ogłosić całemu światu nasz sukces – byliśmy na szczycie.
Widok z Caryńskiej w kierunku Tarnicy
Jest tu trochę ławek, gdzie można odpocząć i nacieszyć oczy widokami, a te są doprawdy atrakcyjne. Najlepiej, jeżeli zaglądniecie po prostu do tego wpisu, gdzie przeczytacie, czego spodziewać się w warunkach dobrej przejrzystości powietrza. Na co dzień widać natomiast Tarnicę z przyległościami, Małą i Wielką Rawkę, czasami ukraińską Połoninę Równą, czy Pikuja, no i to, co nas szczególnie interesowało.
Na Caryńskiej z widokiem na Wetlińską
Z najwyższego punktu Połoniny Caryńskiej dobrze było widać bowiem nasz kolejny cel – Połoninę Wetlinską. Co prawda wydawała się jakaś taka odległa, ale doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że to tylko nasze oczy starają się nas oszukać. W rzeczywistość nie jest aż tak źle, bo samo zejście do Brzegów Górnych zajmuje pewnie jakieś 50 minut. Chwilę dywagowaliśmy, co dalej robić. Bo z jednej strony nie ukrywałem, że coś bym już w końcu zjadł, a z drugiej wiatr tak tarmosił moimi włosami, że czułem to aż w cebulkach. Nieoceniony geniusz Darka dał o sobie znać po raz kolejny.
– Zejdźmy niżej. Tam na pewno nie wieje tak mocno – rzekł pewnym głosem.
– Dobrze – odpowiedziałem, bo i co innego mogłem odpowiedzieć.
I chociaż ten dialog nie ma absolutnie żadnego sensu i jest tu wklejony wybitnie na siłę, to wkrótce faktycznie znaleźliśmy zaciszne miejsce, tuż nad granicą wiosennego lasu. Zabawiliśmy tam dłuższą chwilę, ale nie byliśmy przecież nawet w połowie drogi, więc nie mogliśmy zapuszczać korzeni.
Odpoczywamy z widokiem na Rawki
Ruszyliśmy w dół, lawirując wkrótce między okazałymi drzewami. Nie spodziewałem się, że ten odcinek jest taki stromy Miejscami na suchym i sypkim podłożu musieliśmy zachowywać wzmożoną czujność. Niżej było natomiast już bardzo przyjemnie, bo i więcej zieleni, ale też jakiś szumiący strumyk się pojawił. Nadspodziewanie szybko znaleźliśmy się na dole, a dźwięk przejeżdżających samochodów oznajmiał, że parking w Brzegach Górnych był już na wyciągnięcie ręki.
No ładnie w tym lesie
Tak oto zostawiliśmy Połoninę Caryńską za sobą i zakończyliśmy pierwszy etap naszej bieszczadzkiej wędrówki. Co ciekawe, chyba majowy weekend i spodziewany najazd turystów sprawił, że po raz pierwszy spotkałem się z kontrolą biletów wstępu. Dalszy plan nie był specjalnie skomplikowany, bo również zakładał chodzenie i ciężkie oddychanie. O, może to będzie moja odpowiedź, gdy ktoś zapyta, jak wygląda typowa wędrówka. Idziesz i oddychasz. Wracając do tematu, to tylko połonina i ewentualne widoki miały się zmienić. Zanim jednak rzuciliśmy się do ataku szczytowego, urządziliśmy sobie kolejną przerwę, bo to wejście na Połoninę Wetlińską, to wcale nie jest takie znowu banalne. Jakieś 480 metrów podejść na dystansie 2.5 km może zmęczyć, zwłaszcza jeżeli w nogach ma się już parę kilometrów.
W Brzegach Górnych robimy krótką przerwę
Leniuchowaliśmy więc beztrosko, wyliczając pozytywne strony wędrówki. No, może na zejściu zrobiło się nieco cieplej, niż bym sobie tego życzył, ale to już takie narzekanie dla zasady, wyniesione chyba z internetu. Wiecie, żeby się przypieprzyć do czegokolwiek. Ruch na szlaku trochę się zwiększył i wkrótce także my poderwaliśmy się do drogi. I wbrew pozorom, to właśnie na tym etapie zaczęło mi się wyjątkowo dobrze podchodzić. Rozwiązanie było proste – mój plecak wreszcie stał się lżejszy. Znów zanurzyliśmy się w las i przystąpiliśmy do kluczowej części każdej wycieczki – chodzenia i oddychania.
Teraz idziemy na Wetlińską. Ciągle wzdłuż czerwonych oznaczeń
Jeszcze gdzieniegdzie pokazała nam się sylwetka poprzedniego celu, ale później widoki stały się nieco bardziej monotonne. Nie wiem czy to wina samego lasu, czy może tego, że wbiłem tępo wzrok w buty. I znów okazało się, że to podejście idzie nam zaskakująco sprawnie i szybko. Jeszcze nie zdążyliśmy dobrze skończyć rozważań, czy jesteśmy choćby w połowie drogi, a już powoli wychodziliśmy na grzbiet. Zrobiło się dosyć tłoczno, a Darek znalazł proste, a jednocześnie wymagające rozwiązanie. Przyspieszył tak, jakbym chciał mu komplet garnków czy pościeli wcisnąć, nie oglądając się nawet czy za nim idę. Skuteczne to było, bo już wkrótce znaleźliśmy się w miejscu docelowym.
Docieramy do Chatki Puchatka
Jest. Stoi tu gdzie zawsze i nic się póki co nie zmieniła. „Chatka Puchatka”, to jedno z najbardziej rozpoznawalnych miejsc w Bieszczadach. Czasami krążą różne plotki na temat jej dalszych losów, czy formy działania, ale mimo wszystko niezmiennie przyciąga rzesze turystów, którzy po męczącym podejściu na Połoninę Wetlińską, to właśnie tutaj odpoczywają. Ale nie my. Darek najpierw zmierzył wszystkich niemal ojcowskim spojrzeniem, po czym odwrócił się do mnie.
– Podejdźmy jeszcze kawałek dalej. Tam będzie spokojniej – powiedział łagodnym, ale pewnym siebie głosem.
– Dobrze – odpowiedziałem, bo i co innego mogłem odpowiedzieć.
I chociaż ten dialog nie ma absolutnie żadnego sensu i znów jest tu wklejony wybitnie na siłę, to wkrótce faktycznie znaleźliśmy zaciszne miejsce, gdzieś pomiędzy Rohem, a Osadzkim Wierchem. Ten pierwszy nie jest udostępniony turystycznie i ścieżka trawersuje jego zbocze, natomiast po pokonaniu drugiego, mieliśmy już ujrzeć drugą część Połoniny Wetlińskiej. Nawet jeżeli nie macie zamiaru w całości jej przejść, to warto zrobić sobie ten spacer spod chatki i zerknąć, co ciekawego kryje się po drugiej, zachodniej stronie.
Pora na Osadzki Wierch
Uwagę przykuwa przede wszystkim przystojny Smerek, ale cały ten pofałdowany i dosyć długi grzbiet zwiastuje kawał fajnej wędrówki. I rzeczywiście tak jest, bo początkowo czekało nas lekkie obniżenie, a wszystko to z widokiem na bezkresne lasy i wzgórza. Kolejny odcinek, dla odmiany, prowadzi terenem porośniętym bujną roślinnością i niewysokimi drzewami. Jest tu względnie płasko, a podłoże równe, dlatego pozwoliliśmy sobie na lekkie podkręcenie tempa.
Bieszczadzka przestrzeń
Nie podejrzewałem jeszcze, że oto obudziłem potwora. Człowieka niezmordowanego, który im dłużej stawia kroki, tym stawia je szybciej. Maszerowało mi się całkiem nieźle, ale chociaż żwawo przebierałem nogami, to Darek ciągle był nieuchwytny. Dopadłem go dopiero na Przełęczy Orłowicza, gdzie znudzony postanowił na mnie zaczekać. I chyba te Bieszczady wyzwoliły w nim jakieś nieznane mi pokłady energii, bo odwrócił się w moim kierunku i wypalił:
– Chodź, podejdziemy na Smerek na pełnej kur…
– Muszę się napić – przerwałem jego motywacyjną przemowę.
Zacząłem też coś powtarzać, że mamy masę czasu, że nie musimy się spieszyć, że może wyjdziemy na szczyt na spokojnie i porobimy zdjęcia, ale Darek tylko pokiwał głową. Łudziłem się jeszcze, że był to gest zrozumienia. Wkrótce jednak zostałem daleko w tyle, a moje tętno szykowało się powoli do bezzałogowego lotu na Marsa. Wtedy zrozumiałem – gorączka szczytowa. Nie było wyjścia z tej sytuacji, jak tylko uparcie iść do góry, próbując wciskać wyskakujące serce na swoje miejsce. Chwała niech będzie Matce Naturze, że z przełęczy na ten Smerek, gdzie przecież już kiedyś byłem, to tylko 20 minut drogi i wkrótce mogłem wygodnie rozsiąść się na jednej z ławek.
Smerek. Chwila przerwy na szczycie
Jedną ręką wciskałem bułkę w zęby, a drugą ocierałem strużkę potu. Ale to koniec! Odpoczywaliśmy na szczycie i praktycznie cała nasza wędrówka przez Połoninę Wetlińską była już za nami. Widoki są tutaj całkiem ciekawe, bo wierzchołek jest wysunięty trochę na zachód, porównując go przynajmniej z pozostałymi połoninami. W dole widać Wetlinę, gdzieś w oddali Rawki, a przy dobrej pogodzie nawet otoczenie Jeziora Solińskiego da się zauważyć. Posiedzieliśmy chwilę ciesząc się dobrze spędzonym czasem i ustaliliśmy strategię zejściową. Wolno. Powoli. Nie ma pośpiechu, bo to już końcówka i do zachodu ciągle daleko. Poskutkowało.
Połonina Wetlińska
I to był jeden z tych momentów, które bardzo w górach lubię. Pusto, cicho, a słońce ciepłym blaskiem maluje krajobraz. I jak na złość to właśnie wtedy zacząłem odczuwać dyskomfort. Czułem się naprawdę dobrze, tylko te nieszczęsne stopy nie nadążały najwyraźniej za moimi niewygórowanymi przecież ambicjami. Nie pierwszy raz niestety, a nie była to znowu jakaś mordercza trasa. Owszem, całość miała się zamknąć na dystansie 23 kilometrów i 1400 metrach podejść i chociaż nie jest to wstydliwy dystans, to jest to raczej standardowa wartość tatrzańskich wycieczek. Trochę podcięło mi to skrzydła, bo jak tu cokolwiek planować? Schodziłem więc powoli, starając się podsycać mój gasnący entuzjazm. Bo przecież to była piękna trasa!
Schodzimy do Wetliny
Po chwili znaleźliśmy się w lesie, promienie wpadały gdzieś między drzewami, a wiosna w Bieszczadach naprawdę wyjątkowo wpisuje się w moje upodobania. Dlatego jakoś musiałem zmordować tę końcówkę trasy, co ostatecznie okazało się wykonalnym zadaniem. Z kronikarskiego obowiązku jeszcze wspomnę, że końcowy etap prowadzi taką ładną, cichą polaną, gdzie na nowo sobie przypomniałem, dlaczego czasami lubię się w tych górach zmęczyć. Na koniec jeszcze niespodzianka. Bo nie myślcie sobie, że ja się tak ociągałem ze zwykłej słabości. Otóż sporo czasu zabrało nagranie kilku klipów, które możecie obejrzeć poniżej. Zachęcam też do subskrybowania kanału. Wiecie, w nagrodę za tę gonitwę za plecami Darka.
Bieszczady wiosną są niezwykle urokliwe. Wokół jest już zielono, często temperatura oscyluje wokół rozkosznych 23 stopni Celsjusza, a wyłączając majówkę, ciągle jeszcze można nacieszyć się spokojem. Spacer przez Połoninę Caryńską i Wetlińską to coś, co z pewnością może się spodobać miłośnikom wędrówek. Bo przecież marsz przez otwarte i widokowe połoniny ciągnie się na przestrzeni wielu kilometrów. Trasa, którą pokonaliśmy liczyła około 24 km, a w tym czasie pokonaliśmy ponad 1400 metrów przewyższeń.
To sporo, zwłaszcza dla niewprawionych piechurów. Dlatego jeżeli nie czujecie się na siłach, by zmierzyć się z taką trasą, to śmiało ograniczcie wycieczkę do jednego grzbietu. W sezonie zazwyczaj nie ma problemów, żeby złapać busa kursującego między ciekawszymi lokalizacjami. W przypadku Wetliny, kierowców można szukać na parkingu pod sklepem, gdzie też za opłatą da się zostawić samochód. Jeżeli to ciągle zbyt dużo, to warto wybrać się na Połoninę Caryńską choćby najkrótszym szlakiem z Przełęczy Wyżniańskiej. Kto wie, może będzie to początek dłuższej przygody z górami. Wtedy zerknij też do tego wpisu z propozycjami bieszczadzkich wycieczek.
Informacje praktyczne
- Połonina Caryńska i Połonina Wetlińska leżą na obszarze Bieszczadzkiego Parku Narodowego.
- Wstęp do parku jest płatny, podobnie jak parkingi.
- W sezonie zazwyczaj nie ma kłopotu ze znalezieniem busów, które kursują pomiędzy najciekawszymi lokalizacjami. Najlepiej szukać ich na parkingach.
- Proponowana trasa przez obie te połoniny liczy około 23 km, w czasie których trzeba pokonać 1400 metrów przewyższeń. Prognozowany czas samego marszu, to trochę ponad 8 godzin.
- Jeżeli ten wariant jest dla was zbyt długi, to wycieczkę możecie ograniczyć do jednego z grzbietów.
- Najszybszy sposób dostania się na Caryńską, to szlak z Przełęczy Wyżniańskiej. W przypadku Wetlińskiej – szlak z Przełęczy Wyżniej.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
Witam 🙂 Super wpis i fajna trasa 🙂 W tym roku planuję ją zrobić od drugiej strony czyli najpierw Połonina Wetlińska a później Połonina Caryńska. Czy warto próbować w takiej konfiguracji?
Tak, moim zdaniem też będzie fajnie 🙂 My zaczęliśmy z tamtej strony, bo tak nam było wygodniej ogarnąć busa 🙂 Odwrotny kierunek też powinien być super 🙂
Szlak od Chatki Puchatka, przez Osadzki do Smerka, uważam za jeden z piękniejszych w Bieszczadach. Szczególnie w okolicach zejścia z Osadzkiego, w okolicach Hnatowego Berda.
Tak, też lubię ten fragment 🙂
poczytałam, obejrzałam piękne zdjęcia i film. W Bieszczadach byłam dwa razy, w 2000 i 2006 roku. Za pierwszym razem byłam z rajdem z pracy. Byliśmy na Tarnicy i na Połoninie Wetlińskiej. Za drugim razem pojechałam z rodziną. Drugi raz weszłam na Tarnicę i przeszłam przez Połoninę Caryńską. Oglądając tę relację miałam retrospekcję swojego wędrowania i to było bardzo fajne uczucie. Dzięki. 🙂
nic dodać nic ując ,wspaniale opowiedziane,jest tu wszystko, majestat gór i wlasne przemyślenia ,świetnie sie uzupelniają,
dzięki pozdr serdecznie
Potwierdzam! Bardzo przyjemnie się czyta, ma się wrażenie, że jest się tam na miejscu lub przyjaciel siedząc tuż obok opowiada o wyprawie, z której ostatnio wrócił. I te cudowne zdjęcia! Jak dobrze, że można dzięki temu poczuć się prawie jak w Bieszczadach, nie będąc tam.
Dzięki! Mam nadzieję, że kiedyś uda ci się wybrać w Bieszczady, żeby to zweryfikować 😀
Och, ja tam już byłam wiele razy, każdy szlak przedreptany kilkukrotnie. Ale że daleko… to niestety nie tak często, jak Wy. Choć mam wrażenie, że każdego dnia się tam pojawiam, choć na chwilkę, w myślach lub palcem po mapie. To taka mało przyjemność, kiedy góry nieosiągalne. : ) Udanych kolejnych wypraw i więcej takich opisów!
Panowie,
Wasze relacje z wędrówek czyta się z tak ogromną przyjemnością, lekkością, że każde kolejne powiadomienie o nowym wpisie sprawia mi jeszcze większą radość od poprzedniego pomimo, że myślałem iż to niemożliwe. A Bieszczady to już w ogóle zupełnie inny wymiar wypraw 🙂 Dziękuję!
Kurczę, aż się zawstydziłem 😛 Dzięki wielkie! Nawet nie wiesz, jak bardzo takie komentarze cieszą, bo satysfakcja to najlepsza nagroda 🙂 Pozdrawiamy!