Skip to main content

Przełęcz Atsunta (3431 m n.p.m.) miała być najwyższym punktem naszego trekkingu.   

Szum rzeki, pobudka i wdech. Przekręcam się w śpiworze i po chwili odpływam. Szum rzeki, pobudka i wdech. Nie zliczę, ile razy w ten sposób się przebudziłem, ale to jedyne, co z tej nocy pamiętam. Nie spałem dobrze, jeśli spałem w ogóle. Może to wina nowego miejsca, może niewygodnej karimaty, odgłosów natury, czy czegokolwiek innego. Z namiotu na polanie Kvakhidi wyszedłem jednak nieco przerażony. Wydawało mi się, że gdy tylko otwierałem oczy, mój organizm natychmiast prosił o gigantyczny haust powietrza. Jakbym się dusił. A przecież spaliśmy dopiero na wysokości 2500 m n.p.m.

To dzisiaj mieliśmy atakować przełęcz Atsunta, mierzącą 3431 m n.p.m., no i szczerze się obawiałem tego, co przyniesie czas. Gdzieś tam z tyłu głowy miałem jeszcze Kazbek, na który ruszyć miałem też z agencją Mountain Freaks tuż po trekkingu przez Tuszetię i Chewsuretię, ale jeśli faktycznie to wysokość była sprawką słabego snu, to na Mkinwarcweri nie miałbym pewnie nawet czego szukać. Za adaptację do wysokości w sporej mierze odpowiadają geny, a ja nie miałem okazji ich jeszcze nigdzie przetestować. Czyżbym należał więc do pechowców, których pierwsze objawy „wysokościówki” łapią już tak śmiesznie nisko? A może to tylko nerwy? Może wpływ nowego otoczenia? Może odezwały się zatoki, z którymi miewam problemy, a które właśnie co przeziębiłem, nie zakładając czapki do snu? Może to zwykły katar? Przecież dzień wcześniej nocowaliśmy w Girevi raptem 300 metrów niżej i spałem tam jak kamień. Co teraz?

Do widzenia koniku

Do widzenia koniku

 

„Wszystko będzie dobrze”, pomyślałem w duchu, bo to krótkie zdanie wypowiedziane przez Dato pierwszego dnia, powtarzałem sobie zawsze, gdy ogarniały mnie wątpliwości. Zresztą jedyne, na co miałem teraz wpływ, to na smak mojego śniadania. Właśnie wstawał dzień.

Jedzenie było mało smaczne. Pewnie dlatego, że zrobiłem je sam. Przez chwilę żałowałem, że po prostu nie zalałem jakiegoś liofila, ale traktowałem cały ten wyjazd jako okazję do sprawdzania nowych rzeczy. Kuskus może i wchodził więc całkiem dobrze, ale sos, którym go ubogaciłem, był obrzydliwy. Kalorie trzeba było jednak przyswoić, zwłaszcza że marsz na Atsuntę miał być najtrudniejszym etapem naszego trekkingu. Przełęcz ta, to także granica pomiędzy Tuszetią, którą mieliśmy opuścić, a Chewsuretią, gdzie już wieczorem planowaliśmy spędzić kolejny biwak pod namiotami.

 

Komu w drogę, temu coś. Rozdział X

 

Znów mamy piękną pogodę i aż chce się iść

 

Poranek był rześki, ale pogodny, więc całkiem sprawnie zebraliśmy się do marszu. Oczywiście nie mówię, że udało nam się wyjść o ustalonej godzinie, ale na to już nawet nie zwracaliśmy uwagi. Stojąc na polanie i patrząc na zachód, mogłoby się wydawać, że szlak prowadzi w lewo, wprost na pobliską górkę. Wydeptana ścieżka sugeruje to dosyć mocno, chociaż każdy, kto skieruje tam swoje kroki, będzie musiał w końcu zawrócić. No, a już na pewno wtedy, gdy jego celem jest Atsunta. Właściwy szlak prowadzi bowiem początkowo wzdłuż rzeki, by następnie delikatnie wznosić się w stronę łagodnego i zielonego zbocza.

Zanurzamy się w bujną roślinność, sunąc jak wąż wśród kwiatów i traw, by po chwili mocno zakręcić w prawo i skierować się w stronę koryta rzeki. Czeka tam na nas mały mostek, którego przekroczenie wydaje się kluczowe z perspektywy dalszej wędrówki. Ruszamy dalej i widzimy, jak podążający za nami turyści mają problem, by odnaleźć właściwą drogą i nawet nasze wykrzyczane wskazówki połączone z wymachiwaniem rękami, zdają się nie ułatwiać im zadania. Gdybyście więc kiedykolwiek w te rejony się zapędzili, to zapamiętajcie: wzdłuż rzeki na górkę, a potem ostry skręt w prawo i na dół.

Teraz wzdłuż rzeki

Teraz wzdłuż rzeki

 

Czekał nas teraz leniwy fragment wycieczki, bo teren był prosty, a ścieżka prowadziła wzdłuż strumienia. Sielsko i jakoś tak przyjemnie, chociaż ja już standardowo zerkałem na szczyty położone w oddali, zastanawiając się jednocześnie, czy którekolwiek wcięcie pomiędzy nimi, to ta nasza przełęcz. Nic nie zapowiadało, przynajmniej w tamtym momencie, że to faktycznie będzie najtrudniejszy etap trekkingu. I to mnie niepokoiło, bo im dłużej szliśmy po płaskim, tym przecież na krótszym dystansie rozłożyć się miało podejście. W międzyczasie uzupełniliśmy jeszcze zapasy wody, korzystając z niewielkiego źródełka, ponoć ostatniego przed Atsuntą. Gotowi i w dobrych nastrojach sunęliśmy dalej, by po chwili stanąć przed największą atrakcją ostatnich godzin – rzeką.

Na razie bezproblemowo

Na razie bezproblemowo

 

Górskich strumieni pokonaliśmy do tej pory sporo. Niektórzy (ekhm) radzili sobie z nimi umiarkowanie dobrze, susząc potem buty na koniec dnia, ale obiektywnie wystarczyło stawiać stopy na kamieniach, by z przeszkodą się uporać. Tym razem przeskakiwanie po głazach nie wchodziło w grę, bo ich po prostu nie było. Rzeka była na to zbyt szeroka i głęboka. Nurt sprawiał wrażenie silnego, ale co z głębokością? Oceniłem, że z moim wzrostem ciągle nie powinno mi grozić kompletne zanurzenie, po czym zdjąłem buty, skarpetki i podwinąłem nogawki. Pierwszy krok był dosyć orzeźwiający, przyznaję. Natomiast wkrótce się okazało, że brodzenie w górskim strumieniu jest względnie przyjemną i ciekawą przygodą. Gdy wszyscy już uporali się z przeprawą, zrobiliśmy sobie krótką przerwę.

Przekraczamy górski strumień bez strat własnych

Przekraczamy górski strumień bez strat własnych

 

Według zapowiedzi to właśnie teraz miało się zrobić trudniej i faktycznie, gdy wznowiliśmy marsz, dość szybko wbiliśmy się na zielone, trawiaste wzgórze. Wreszcie mieliśmy iść do góry. Przełęcz Atsunta mierzy 3431 m n.p.m., a my nocowaliśmy mniej więcej na 2500 m n.p.m. Nawet ci skromniej uzdolnieni matematycznie zauważą, że trochę tego podejścia jest. Tymczasem minęło już nieco czasu, a my do tej pory raz zdobywaliśmy wysokość, by po chwili znów się gdzieś obniżać, czego wynik był taki, że tych metrów w pionie, to zbyt wiele nie zyskaliśmy.

Zaczynamy podchodzić w stronę przełęczy Atsunta

Zaczynamy podchodzić w stronę przełęczy Atsunta

 

Zaczęło się jednak znów niepozornie. Zielony pagór i łagodna początkowo ścieżka, jakich już wiele pokonywaliśmy w czasie trekkingu przez Tuszetię. Gdzie prowadziła, nie wiedziałem, bo niknęła gdzieś w oddali za załamaniem terenu. Widoki dosyć szybko wpadły mi w oko, bo rzeka, wzdłuż której szliśmy, zaczęła przypominać jasną, cienką wstęgę, a po nieodległych szczytach leniwie sunęły cienie rzucane przez chmury. Milutko. Ktoś tam nawet rzucił, że naszą przełęcz już widać, ale ja przyjąłem taktykę „niedosłyszącego imprezowicza”. Po prostu przytakiwałem, kiwając głową, bo gdzie wypadało kierować wzrok, nie miałem pojęcia.

Ciągle jeszcze wśród traw

Ciągle jeszcze wśród traw

 

Tempo mieliśmy sprawne, ale nasza grupa zaczęła się nieco rozciągać. Znak to, że zrobiło się trudniej. Nasz pochód prowadził Dato, a Agnieszka pilnowała tyłów, by nikt nie padł z widokowego wrażenia i nie został zbyt daleko w dole. No i przyznam się, że do tej grupy momentami też należałem, a moje tempo dyktował zawieszony na szyi aparat. Ładnie? No to zwalniałem, by ustrzelić kilka kadrów. Mniej ładnie? W takim przypadku skupiałem się na kwintesencji górskiego chodzenia – machaniu nogami i oddychaniu w tempie odpowiednim do tempa machania nogami.

Nieco ucieszył mnie fakt, że oddychać w ogóle mogę. Nieprzespana noc zasiała we mnie spore ziarno wątpliwości, ale z drugiej strony nie dotarliśmy jeszcze nawet do granicy 3000 m n.p.m. Jako więc człowiek, który zawsze znajdzie sobie powód do zamartwiania, szedłem do góry, podziwiając widoki i smucąc się rzeczami, które na 99% mogły w ogóle nie nastąpić.

 

Będziemy, jak dotrzemy. Rozdział XI

 

Promienie niekiedy przebijają się między chmurami

 

Przez moment zachowywaliśmy się jak ten Osioł ze „Shreka”, słowo daję. W stronę naszego przewodnika pędziły kolejne pytania. „Datoooo, a daleko jeszcze?” „Datooo, a ile jeszcze zostało nam do podejścia?” „A na jakiej wysokości teraz jesteśmy?” „A ile nam to zajmie?” No i biedny chłopak musiał cierpieć pod naszym gradobiciem pytań. W tej bowiem sprawie też się nieco różniliśmy. My, przyzwyczajeni do tego, że wszystko da się policzyć i zmierzyć, co chwilę zerkaliśmy w te nasze wysokościomierze i GPS. Wiecie, tak po prostu z ciekawości.

Przestrzeń robi wrażenie

Przestrzeń robi wrażenie

 

Na polskich szlakach jest to dosyć normalne, bo co chwilę spotyka się tabliczki, że jesteśmy na przełęczy A, o wysokości B, że do szczytu jeszcze godzina bądź dwie, a z różnicy wysokości łatwo obliczyć można, ile jeszcze zostało do pokonania w pionie. Takie „liczenie” weszło mi w nawyk. Tutejsze zwyczaje były jednak nieco inne, a gdybym miał je zamknąć w jednym krótkim zdaniu, to brzmiałoby ono tak: „Będziemy, jak dotrzemy”.

Jeszcze chwilę i porzucimy trawiaste otoczenie

Jeszcze chwilę i porzucimy trawiaste otoczenie

 

Trzeba było po prostu machać nogami i oddychać. Niekiedy zatrzymywaliśmy się na krótką przerwę, żeby nasza grupa mogła znów się połączyć, a potem znów robiliśmy to, co się w górach zazwyczaj robi. Tak oto, dosyć niepostrzeżenie, złapałem się na tym, że jakby nieco zmienił się krajobraz wokół mnie. Porzuciliśmy bujne i zielone łąki, a otoczenie stało się zdecydowanie bardziej księżycowe. Technologia wskazywała, że przekroczyliśmy niedawno barierę trzech tysięcy metrów nad poziomem morza. Każdy kolejny krok miał być moim nowym rekordem wysokości, a ja dalej mogłem oddychać. Niepokoiło mnie to bardzo, bo już nic z tego nie rozumiałem. Co gorsze, kiedy pokonywałem kolejne zakosy, czułem się naprawdę świetnie. A przecież nie mogłem się tak czuć po tym, co działo się w nocy!

Otoczenie coraz bardziej surowe

Otoczenie coraz bardziej surowe

 

Był tylko jeden sposób, by się przekonać, w co postanowił pogrywać mój organizm. Znów przyszło mi więc machać nogami i oddychać w tempie odpowiednim do tempa machania nogami. Tym razem jednak postanowiłem trzymać się z przodu grupy, żeby zobaczyć, jak szybko stracę siły, zemdleję, czy padnę nieżywy. Nic takiego się jednak nie działo.

Już widać Atsuntę

Już widać Atsuntę

 

Zerknąłem w stronę przełęczy, bo wreszcie było ją doskonale widać i zorientowałem się, że to w zasadzie już. Maksymalnie kilkanaście minut. Gdzieś powyżej kotłowały się szare chmury, zrobiło się nieco chłodniej, ale słońce w dolinach ciągle malowało krajobraz. Odwracałem się za siebie, chcąc trochę tych widoków uwiecznić, a gdy kierowałem wzrok znów do przodu, cel był coraz bliżej i bliżej. Po chwili przestałem machać nogami.

 

Atsunta, 3431 m n.p.m. Rozdział XII

 

Widok z przełęczy Atsunta w stronę Chewsuretii

 

Docieram na Atsuntę. Nie dyszę, nie słaniam się ze zmęczenia, nie mam zawrotów głowy, nic mnie nie boli, ani nawet nie muszę specjalnie uspokajać tętna. Całe 3431 metrów n.p.m. Czuję się świetnie i momentalnie przechodzę w tryb obserwatora, podchodząc kilka metrów wyżej, w stronę niewielkiego wzniesienia. Widoki są bowiem rewelacyjne, chociaż chwilami mocno wieje. Po czasie już wiem, że zostawienie puchówki w dużym bagażu było bardzo nierozsądne, ale ratuję się dodatkowym polarem wygrzebanym z plecaka. Powoli na miejsce docierają kolejni, robimy ciepłą herbatę i odpoczywamy.

Na przełęczy Atsunta

Na przełęczy Atsunta

 

Dawno już siedzę zwinięty w kłębek, po raz kolejny sobie uświadamiając, że pakować trzeba się z głową. Ileż moich problemów rozwiązałaby wtedy dodatkowa warstwa czegoś ciepłego! Krąże więc chwilami po okolicy i robię zdjęcia we wszystkich kierunkach. Szare, kamieniste podłoże, wąska ścieżka, a w dolinie rzeka wijąca się w blasku słońca. Takim widokiem żegna nas Tuszetia, którą właśnie opuszczaliśmy. Po drugiej stronie Chewsuretia zaprasza łagodnymi wzgórzami, opadającymi stromo do głębokich wąwozów. Wszystko to podkreślają chmury, które niekiedy przetaczają się przez przełęcz.

Żegnamy Tuszetię

Żegnamy Tuszetię

 

Jesteśmy w końcu w komplecie. Wszyscy osiągamy najwyższy punkt trekkingu i robi się jakoś tak miło. W końcu przez te kilka dni trochę się ze sobą zakolegowaliśmy, spędzając w wąskim gronie niemal każdą, wolną chwilę. Wiem, że niektórych z nas kosztowało to więcej wysiłku, niż pozostałych. Wiem też, że dla każdego z nas dotarcie na Atsuntę oznaczało coś innego. Dla wielu z nas był to najwyższy punkt, w jakim do tej pory postawiliśmy stopy. I chociaż nie wiem, jakie emocje towarzyszyły w czasie podejścia innym, to ja poczułem coś w rodzaju ulgi. Ulgi, bo nie mogłem narzekać na swoją kondycję, natomiast niesamowicie się bałem, że ten przerywany sen był zapowiedzią czegoś gorszego. Że należę do pechowców, którzy góry wyższe niż nasze Tatry, powinni oglądać tylko na zdjęciach. A tak nie jest!

Gra świateł

Gra świateł

 

Kiedy więc siedziałem już na górze z kubkiem herbaty, kibicowałem kolejnej osobie, która zbliżała się do celu. Bo przecież góry, są dla każdego czymś innym. Spotkaniem z potęgą natury, sprawdzianem własnych sił, sposobem na ucieczkę od zgiełku miasta, czy metodą na połączenie tego wszystkiego. Czy wspomniałem jednak, że było mi zimno? Bo jeśli tak, to muszę się przyznać, że stoczyłem w tamtej chwili jedną z największych, wewnętrznych batalii w swoim życiu. Tak, ja wiem, że to moja wina, ale co zrobisz.

Nie mogłem natomiast wyjść na dupka. Nie po tym wszystkim, co przeżyliśmy i przed tym wszystkim, co nas jeszcze czekało. Z jednej strony chciałem, aby każdy miał czas na wypicie herbaty, odpoczynek i zachwycenie się panoramą. Z drugiej strony miałem ochotę krzyknąć: „No! Ruszać tyłki, bo zimno! Idziemy!” W zakamarkach duszy znalazłem każdą możliwą rezerwę siły woli, by na drania nie wyjść, ale z niesamowitą ulgą przyjąłem komunikat, że pora się zbierać w dalszą drogę.

Zostawiamy przełęcz i zaczynamy się obniżać

Zostawiamy przełęcz i zaczynamy się obniżać

 

Musieliśmy jednak najpierw ustalić, co dalej. Oczywiście wiedzieliśmy, że ścieżka prowadzi teraz w dół, ale Agnieszka oznajmiła nam, że w zasadzie, to istnieją dwa potencjalne miejsca biwakowe, a że tempo mieliśmy ponoć niezłe, to mogliśmy sobie pozwolić na luksus wyboru. Jedno z nich znajdować się miało na trawiastym wypłaszczeniu, mniej więcej godzinę od przełęczy. Plusy? Blisko. Minusy? Wysoko, bo praktycznie 3000 m n.p.m., w nocy chłodniej, a i pozyskiwanie wody na herbatkę nieco kłopotliwe. Drugie miejsce było więc pod wszystkimi względami lepsze, poza może tym, że czekało nas kolejne trzy godziny drogi. Czy jakoś tak. Nie wiem, nie zwracaliśmy na to chyba uwagi, bo pochłonięci sukcesem zgodnie ustaliliśmy, że tego dnia idziemy na całość i żadne głupie, zachodzące słońce, nie pokrzyżuje planów grupie takiej, jak nasza.

Pędzimy więc w dół, zbiegając chwilami przez pokryte luźnymi kamieniami zakosy. Podłoże jest sypkie, ale sypkie w jakiś dziwnie amortyzujący sposób. Schodzimy sprawnie i szybko. Przed nami rozgrywa się niesamowity spektakl, a Chewsuretia, do której właśnie weszliśmy, urzeka mnie już w pierwszych minutach. Chmury powoli znikają, jakby miały coś innego do roboty, a wpadające pomiędzy nimi promienie słońca malują położone niżej doliny i górskie grzbiety.

Ładnych kadrów nie brakowało

Ładnych kadrów nie brakowało

 

Niekiedy odwracam się, by rzucić okiem na pozostawioną w oddali Atsuntę, ale to, co znajduje się przede mną, jest nowe i równie ciekawe. Każdy już chyba idzie we własnym tempie, a kiedy na dobre porzucamy skalisty teren, grupujemy się na lekko wypłaszczonej, niewielkiej łące. No i to tutaj właśnie moglibyśmy rozbić namioty, gdybyśmy się zdecydowali na ten pierwszy wariant. Słońce jest jednak ciągle wysoko, z każdą chwilą robi się jakby ładniej, więc podtrzymujemy swój wybór i po krótkiej przerwie ruszamy dalej.

Można poczuć się małym

Można poczuć się małym

 

Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, co nas czeka dalej. Może właśnie takie zakończenie dnia było nam po prostu pisane, jak powiedziałby Witek. Ścieżka początkowo przypominała setki innych ścieżek. Co gorsze, prowadziła do góry. Nie było to podejście mordercze, ale po wdrapaniu się na Atsuntę zdecydowanie odczuwalne. Delikatny, długi trawers, zawieszony gdzieś wysoko ponad dnem zielonej doliny. Otoczenie skąpane było w blasku popołudniowego słońca, a chmury gdzieś sobie zniknęły. Tak po prostu. Odwracałem się czasami za siebie, a szczyt, którego nazwy do dzisiaj nie znam, uderzał swoim ogromem. No i my, tacy malutcy na tym tle, wspinaliśmy się uparcie dalej, jak robiliśmy to przez ostatnie dni. Pokonywałem kolejne metry, co chwilę wyciągałem aparat, aż w końcu dostałem się na grzbiet Khidotani. Piękno krajobrazu uderzyło mnie prosto w pysk.

 

Khidotani, czyli tam, gdzie się buja w obłokach. Rozdział XIII

 

Fajna ta Chewsuretia

 

Nie wiem, co mógłbym tutaj napisać, bo przecież wszystko widać na zdjęciach. Całość komponowała się tak ładnie, że trudno byłoby to nawet wymyślić. Natura natomiast nie miała z tym problemu. Spędziliśmy tam dłuższą chwilę, bo nasza grupa rozciągnęła się na sporym dystansie. Jestem jednak przekonany, że za każdym razem, gdy na wzniesieniu pojawiała się nowa osoba, jej reakcja była zbliżona do mojej.

Grzbiet Khidotani i rewelacyjne widoki

Grzbiet Khidotani i rewelacyjne widoki

 

Kłopot miałem tylko z jedną rzeczą. Kiedy chcesz sfotografować coś takiego, ciągle odczuwasz pewnego rodzaju niedosyt. Wiem, paradoks, bo przecież warunki rewelacyjne, ale scena jest ciągle żywa. Chmury płyną, promienie słońca padają na inne elementy otoczenia, a to, co wydawało się piękne pięć minut temu, teraz wydaje się jeszcze ciekawsze. Znów więc sięgasz po aparat, może dla odmiany próbując tym razem ująć tę magię szerokim kątem. Może warto kadrować nieco bardziej w prawo? A może w lewo? Niczym dziecko na placu zabaw, które musi wypróbować każdą zjeżdżalnię, nim wróci do domu.

Obserwujemy przelewające się w dolinach chmury

Obserwujemy przelewające się w dolinach chmury

 

W końcu jednak ruszyliśmy dalej. Żal był niewielki, bo ścieżka prowadziła wzdłuż grzbietu i komu oczy nie przymykały się ze zmęczenia, ten ciągle mógł z podziwem rozglądać się na boki. Trochę gonił nas też czas, bo przecież musieliśmy dotrzeć na miejsce biwaku przed zmrokiem. Chyba nawet podkręciliśmy tempo, gdy szlak zaczął delikatnie sprowadzać nas w dół. Wreszcie wszedłem w nisko zawieszoną chmurę. Wreszcie nie było nic widać i wreszcie mogłem skupić się chociaż przez chwilę na marszu, zamiast kręcić głową we wszystkie strony. Cóż to był za widok!

Takie tam widoki na Kaukazie

Takie tam widoki na Kaukazie

 

Kolejne kroki stawiałem coraz szybciej, bo miałem świadomość, że jakoś za chwilę słońce na dobre zniknie pod horyzontem. Namiot rozbija się jednak przyjemniej, gdy nie trzeba klęczeć z czołówką. Minąłem posterunek graniczny, a Dato poinformował, że wszystkim się zajmie. Kilka chwil później usłyszałem szum rzeki i dotarłem na skraj obozowiska. Wszystko tonęło we mgle. Na miejscu szybko pojawili się pozostali. Ustaliliśmy skąd brać wodę, namierzyliśmy nawet toaletę i wybraliśmy najlepsze miejsca pod rozbicie namiotów. Wygrzebałem też wreszcie coś ciepłego z plecaka.

Nasze miejsce biwakowe

Nasze miejsce biwakowe

 

Zabieramy się do roboty i jakoś przypadkiem podnoszę głowę. Kątem oka widzę górę. Górę, której przecież wcześniej nie było, a która teraz wznosi się ponad chmury i lśni w blasku słońca. Wyniosłą, pokrytą śniegiem, majestatyczną. No i mówię do Mela, który w czasie naszego trekkingu też rzadko rozstawał się z aparatem, że właśnie coś fajnego dzieje się z pogodą. Że może on też chciałby ponaciskać te różne guziki w aparacie.

Finał był taki, że ostatecznie to chyba Ela wykonała większość obozowej roboty, rozkładając nasz namiot, a mój udział w tych rozdzielonych obowiązkach był taki, że robiłem zdjęcia. No, może jeszcze śledzia podałem, czy dwa, w ramach dobrego marketingu i żeby całkiem na lenia nie wyjść. Warunki były jednak niepowtarzalne i nigdy wcześniej czegoś takiego nie obserwowałem. Chmury spłynęły w końcu w doliny, a nieliczne obłoki otuliły szczyty w oddali, łapiąc ostatnie tego dnia promienie słońca. A góra, która zrobiła na mnie wtedy wrażenie, to Tebulos Mta – najwyższy szczyt Kaukazu Wschodniego.

Ostatnie promienie słońca

Ostatnie promienie słońca

 

A potem? Potem nadszedł czas kolacji i… wyznań. Wyznań np. takich, że od trasy, którą pokonaliśmy, dostałem trochę po tyłku. Bo był to dzień długi, męczący, za to niesamowicie piękny i satysfakcjonujący. Zresztą to my sami zdecydowaliśmy, że biwak spędzimy w tym drugim, położonym trochę dalej miejscu. Kiedy więc oglądałem niknące powoli w mroku szczyty, wiedziałem, że była to świetna decyzja. Kolejnego dnia czekało nas już zejście do Szatili.

Tebulos Mta, czyli najwyższy szczyt Kaukazu Wschodniego

Tebulos Mta, czyli najwyższy szczyt Kaukazu Wschodniego

 

Wieczór spędziliśmy razem. Świadomość, że właśnie pokonaliśmy najtrudniejszy odcinek wyprawy, że możemy nieco odpocząć, i że jako grupa całkiem dobrze się dogadywaliśmy, były przyjemnym zwieńczeniem tego długiego dnia. Nie pamiętam już kto i skąd wytrzasnął w tym miejscu drewno, ale po chwili grzaliśmy się przy ognisku. Pojawiły się trunki, toasty, żarty, a nawet śpiewy. Było beztrosko i naprawdę przyjemnie. A potem rozeszliśmy się do namiotów i przyszedł sen. Tym razem spałem jak dziecko.

 

Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami

 

Pochłonęły Cię górskie wędrówki?

Sprawdź mój wyjątkowy przewodnik górski

Przydatne? Dzięki za napiwek!

Postaw kawę

Dołącz do Patronów

Wspieraj na Patronite
Mateusz Stawarz

Miłośnik machania nogami i kawy we wszystkich postaciach. W 2015 roku założyłem tego bloga – Zieloni w podróży. Chwile później swoimi przygodami postanowiłem dzielić się również w formie filmów. Dlaczego akurat „Zieloni w podróży”? To proste. Kiedy lata temu rozpoczynałem swoją turystyczną przygodę z kolegą, o wędrówkach nie mieliśmy zielonego pojęcia.

3 komentarze

Zostaw komentarz

×