Wyjście na Przehybę było pierwszym etapem naszej zimowej wędrówki.
Szczawnica przywitała nas szarówką, ale naszym prawdziwym zmartwieniem była kwestia parkingu. Nie tak łatwo znaleźć w miejscowości turystycznej miejsce, w którym bez obaw można zostawić samochód na trzy dni, a nie chcieliśmy ruszać na Przehybę z duszą na ramieniu. Jeśli jakieś parkingi istnieją, to są raczej wiecznie zajęte, dlatego chwilę zajęło nam wybranie lokacji naszych marzeń. Obejrzeliśmy dokładnie okolicę w poszukiwaniu najróżniejszych zakazów, upewniliśmy się, że raczej grożą nam tylko drobni wandale, a następnie zarzuciliśmy plecaki. Plecaki ciężkie, jak sumienie tych, którzy będąc na diecie, podjadają w tłusty czwartek.
Oczywiście nie jest tajemnicą, że kompletnie nie potrafię się spakować i albo czegoś zapomnę, albo zabiorę niepotrzebne graty. Dwa noclegi to przecież nie koniec świata. Natomiast postanowiłem wykorzystać ten wypad, aby przetestować nowy plecak, który sprawiłem sobie z myślą o dalekich wojażach. Waga musiała się zgadzać. To miał być całkiem interesujący i zaplanowany w najdrobniejszych szczegółach wyjazd. W składzie wycieczki mieliśmy bowiem zawsze przygotowanych harcerzy, zawsze przygotowanego Darka, no i.. no i ja byłem też. Łącznie sześć, spragnionych górskich widoków dusz. Całą wycieczkę rozbiliśmy na trzy dni, a trasa miała przypominać wielką, przyjemną pętelkę z noclegami w schroniskach. Oczywiście pierwsze, o czym pomyślałem, to te wspaniałe zachody i wschody słońca. Przecież nocując gdzieś w środku gór, wystarczy wychylić nos z budynku, żeby nacieszyć się widokami. Z plecaka wyciągnąłem więc w ostatniej chwili butelkę z wodą, a na to miejsce wrzuciłem statyw. Poznajcie moje priorytety.
Trasa naszej wędrówki. Źródło mapa-turystyczna
I tak oto pierwszego dnia chcieliśmy się dostać ze Szczawnicy do Schroniska PTTK na Przehybie (1150 m n.p.m.). Kolejnego, mieliśmy spokojnie zejść w doliny i porzucić Beskid Sądecki na rzecz Pienin. Planowaliśmy bowiem przemarsz do ośrodka pod Durbaszką, gdzie według mojej wyobraźni, czekała kolejna widokowa uczta. Kiedyś już podziwiałem kolory świtu na pobliskim Wysokim Wierchu i liczyłem na powtórkę. No, a ostatni dzień mieliśmy poświęcić na spacer naprawdę pięknym szlakiem grzbietowym przez Małe Pieniny, by na koniec zejść do Szczawnicy. Plan był więc bardzo rozsądny, a trasy raczej krótkie. Miało być miło, przyjemnie i widokowo. Niech ta mapka powyżej przybliży wam nasze zamiary.
Przehyba (Prehyba) – szczyt górski o wysokości 1175 m n.p.m., znajdujący się w zachodniej części pasma Radziejowej w Beskidzie Sądeckim. Zachodni wierzchołek zajmuje schronisko PTTK oraz wysoka (87 metrów) wieża Radiowo-Telewizyjnego Ośrodka Nadawczego. Historia schroniska sięga roku 1937, a obecny budynek pełni swoją funkcję od 1998, oferując kilkadziesiąt miejsc noclegowych o różnym standardzie.
Ze Szczawnicy na Przehybę
Ruszyliśmy ku przygodzie, chociaż chcąc być uczciwym, to już sam dojazd na miejsce obfitował w zwroty akcji. Do dzisiaj mam wrażenie, że tabliczkę z napisem „Nowy Sącz” mijaliśmy więcej razy, niż zwyczajowo się to robi. Co prawda fotel w samochodzie był całkiem wygodny, ale ucieszyłem się, kiedy w końcu zaczęliśmy maszerować. Początkowo szlak prowadził między zabudowaniami i chociaż zbyt urodziwy nie był, to dosyć sprawnie nabieraliśmy wysokości. Twierdzę nawet, że gdyby pogoda była lepsza, to z pewnością w oddali zobaczyłbym jakieś góry. Wspomagałem się trochę wyobraźnią, rysując wyraźniejsze kontury, ale tylko przez chwilę, bo wkrótce nie byłem w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko o bólu gdzieś pod łopatką. Doskonały prognostyk.
Szlak prowadzi początkowo pomiędzy zabudowaniami
Szybko wyszło też na jaw, że górę będziemy zdobywać w stylu raczej himalajskim, czyli „każdy sobie i jak komu wygodniej”. Niektórzy szli szybciej, inni wolniej, a ja nie mogłem się zdecydować, więc szedłem nijak, oglądając w samotności coraz liczniejsze drzewa. Tych bowiem, w przeciwieństwie do widoków, nie brakowało. I jeśli pomyśleliście, że to Darek tak wyrwał do przodu, to jesteście w dużym błędzie! Raz, że zimą to on kondycji nie ma, a dwa, że pochłonęły go rozmowy o życiu.
Maszeruje się sprawnie
Szlak niebieski na Przehybę to początkowo nic innego, jak szeroka, leśną drogą. Maszerowało się sprawnie, a przebieg trasy był oczywisty. Ot, takie leniwe dreptanie w towarzystwie szumiącego potoku. Całkiem klimatycznie, szczerze mówiąc, zwłaszcza jak ktoś lubi duże ilości drzew w jednym miejscu. To uśpiło moją czujność, gdy dołączyłem do tej grupki idącej wolniej. Niewiele się w sumie działo, ale przez chwilową impotencję intelektualną byłbym krótszy o nogi. W lesie, jak to bywa, trwa nieustanne zwożenie drewna. I tak jakoś wyszło, że mijając się z jednym z transportów, stanąłem w zupełnie idiotycznym miejscu. Nie dość, że na zakręcie, to jeszcze w obniżeniu terenu. Oczywiście zostałem skutecznie stamtąd przegoniony i z bezpiecznej odległości mogłem sobie wyobrażać, co by było, gdyby te gigantyczne drzewa zsunęły się na mnie.
Na chwilę dołączam do towarzystwa
Spacerowaliśmy razem przez chwilę, ale kiedy zrobiło się stromo, niepostrzeżenie znów oddaliłem się od towarzyszy. Cierpiałem bowiem w tamtym okresie na dziwną przypadłość. Kiedy szedłem i sapałem, to moje płuca czuły się świetnie. Kiedy natomiast zwalniałem lub się zatrzymywałem, męczył mnie tak przeraźliwy kaszel, że widziałem świeczki przed oczami. Tam też mniej więcej szlak zmienił swój charakter, bo szeroka i płaska droga ustąpiła miejsca wąskiej i krętej ścieżce. Trasa była przedeptana, ale było dosyć ślisko. Mimo wszystko w mojej pamięci ten odcinek zapisał się jako krótki i nieco nudny. Nigdzie się nie wywaliłem, widoków nie było, więc wspominać nie ma o czym.
Zrobiło się stromo
Moje płuca domagały się jednak tempa. Nie jakiegoś tam spaceru, tylko zadyszki i tętna tysiąc, bo wtedy przestawałem się dusić. Kojarzycie ten film, w którym autobus nie może zwolnić poniżej określonej prędkości, bo wtedy podłożona na pokładzie bomba eksploduje? Teraz to ja byłem Sandrą Bullock. Jakoś więc tak wyszło, że w końcu dogoniłem tę dwójkę, która szła z przodu. W międzyczasie znów zrobiło się względnie płasko, ale na pogaduszki nie było czasu. Wymieniliśmy uprzejmości, poczęstowali mnie napojem, co wiele wtedy dla mnie znaczyło, po czym pognałem dalej.
To ciągle niebieski szlak na Przehybę
Szczyt lenistwa jest wtedy, kiedy w sumie chce ci się pić, ale nie chce ci się ściągać plecaka, by wyjąć termos. Jeżeli kiedykolwiek moje nazwisko pojawi się w Wikipedii, to szukajcie pod hasłem: „Człowiek, który był tak leniwy, że umarł z pragnienia”. Nie wnikajcie w ten proces tylko z pozoru myślowy, ale kiedy zobaczyłem tabliczkę, że do Przehyby już raptem 3 km, całkowicie odrzuciłem pomysł zatrzymywania się. Przecież to tyle, co nic. W dodatku zaczynał prószyć śnieg. Mózg normalnego człowieka pewnie zasugerowałby, że warto wrzucić aparat do plecaka. Nie mój jednak. „Idź tak szybko, żeby nie zdążyło go zasypać” – podpowiadał. No i szedłem.
Schronisko PTTK na Przehybie
Szlak ostatecznie wyprowadził mnie z lasu i znalazłem się prawdopodobnie na głównym grzbiecie masywu. Otoczenie sugerowało, że w normalnych warunkach da się stamtąd coś pooglądać. Kłopot w tym, że pogoda tego dnia nie rozpieszczała i chociaż było całkiem klimatycznie, to o podziwianiu panoram można było zapomnieć. Jedyne, na co moje oczy zwróciły uwagę, to wysoki maszt znajdujący się na Przehybie. Znak ewidentny, że do schroniska już niedaleko.
Docieramy do schroniska. Pora na kawę!
W budynku nie było nikogo. Minęliśmy się jedynie z psem, który najwyraźniej bardzo chciał pospacerować. My maszerowania mieliśmy chwilowo dość, więc znaleźliśmy wygodne miejsce na stołówce i rozmarzeni zaczęliśmy kierować nasze myśli w stronę schroniskowego menu, czekając równocześnie na drugą część grupy. Musicie wiedzieć, że prognozy przed wyjazdem były naprawdę bardzo korzystne. Trochę kłóciło się to z widokiem za oknem, ale nie traciłem nadziei. Przecież nie niosłem tego statywu na marne, nie? Solidny. Umiarkowanie ciężki. Specjalnie na tę okazję. Mógłbym zostać w tamtej chwili gwiazdą jakiegoś teledysku do smutnej piosenki – tak długo gapiłem się na płatki śniegu spadające na szybę. Niestety to nie pomogło. Chmury szczelnie wypełniły niebo, blokując jakiekolwiek marzenia o kolorowym zachodzie słońca. Przyroda vs Mateusz 1:0.
To miał być zachód słońca
Czas płynął nam beztrosko, głównie na rozmowach i grze w karty. O ile z wypowiadaniem słów jeszcze sobie radzę, to w tym drugim przypadku mistrzem na pewno nie zostałem. Co do schroniska natomiast, to czas spędziliśmy tam naprawdę przyjemnie. Dobrze mieć dach nad głową, kiedy na zewnątrz pada i wieje. Irytuje mnie postrzeganie rzeczywistości wyłącznie w kolorach czerni i bieli. W Internecie często można przeczytać, że obiekt jest albo rewelacyjny, albo beznadziejny.
Tymczasem nasz pobyt w Schronisku na Przehybie był… no najzwyczajniej na świecie normalny. Tak, jak zapewne w przypadku tysięcy innych turystów. Do czystości nie mieliśmy żadnych zastrzeżeń. Wrzątek w kuchni turystycznej był dostępny cały czas, w naszych pokojach mieliśmy nawet własną łazienkę, a opinie co do schroniskowego jedzenia były umiarkowanie pozytywne. Wiadomo – co kto lubi. Może tylko jednym, małym zastrzeżeniem jest to, że w naszym pokoju było naprawdę zimno. O dziwo, w drugim pomieszczeniu tego kłopotu ponoć nie mieli. No schronisko jednym słowem i mieliśmy wszystko, co nam było potrzebne. Widok z okna to natomiast gigantyczny plus, bo nocą można robić takie zdjęcia.
Nocne widoki z okna
Czyżby więc prognozy nie kłamały, a zachmurzenie było tylko chwilową anomalią? Wszystko miało się wyjaśnić za kilka godzin. W końcu rozeszliśmy się spać. Jedni wcześniej, a inni później. Oczywiście znalazłem się w pierwszej grupie, bo snułem już plany dotyczące poranka. W końcu kiedy nocujesz w górach, zdecydowanie łatwiej wyskoczyć gdzieś na wschód słońca i byłoby mi zwyczajnie żal, gdybym taką okazję przegapił.
„Tu di di di dum”. To budzik. Nie znoszę tego dźwięku. Bardziej nie lubię już chyba tylko rodzynek w serniku. Zrywam się z łóżka i zerkam przez okno. Nic nie widać. Zakładam okulary i patrzę jeszcze raz. Byłbym gotów założyć się w tamtej chwili o termos z kawą, że w oddali, na horyzoncie, majaczą Tatry. Znakomity prognostyk tuż przed wschodem słońca. Noc była chłodna, więc spałem niemalże gotowy do wyjścia. Zakładam tylko kurtkę, czapkę i dopijam herbatę.
Kołdra rozumie, ale spanie jest przereklamowane
Zimno i wieje. Momentami chyba nawet piździ. Tatr już nie widać, bo wszystko w szarych, ciężkich chmurach. W tej samej sekundzie mógłbym wrócić do pokoju, ale jestem już duży i wiem, jak działa świat. Warun życia jest wtedy, kiedy nie patrzysz. Jak śpisz albo się zbytnio rozgadasz przy śniadaniu. Trzeba więc dzielne trwać i znosić wszystkie drobiny śniegu kłujące zmarznięte policzki, bo przecież czasami coś błyśnie między chmurami na pięć minut. Pięć minut to przecież masa czasu i nie trzeba tego tłumaczyć nikomu, kto kiedykolwiek siedział w fotelu dentystycznym. Masa czasu – powiadam! Tyle by mi wystarczyło, by zaspokoić rządzę jakiegoś ładnego widoku, ale im dłużej krążę wokół schroniska, tym mniejszym optymistą jestem.
Schronisko na Przehybie
Czas pędzi nieubłaganie. Niemal tak szybko, jak chmury przelewające się przez okoliczne wzniesienia. Nagle, gdzieś nad horyzontem rozświetla się niebo. To jest ten moment! Teraz będzie pięknie. Opłaciło się wstać. Łzy ciekną mi po policzkach, ale spokojnie – tak po prostu mam na mrozie. Ustawiam aparat. Wciskam te różne guziki w losowo wybranych kombinacjach. Zupełnie niepotrzebnie. Chwilę później jest po wszystkim. Oczywiście czekam do wschodu, zerkam na zegarek i marznę jak debil, ale ostatecznie dzień nadchodzi zupełnie zwyczajnie. Bez fajerwerków. Przyroda vs Mateusz 2:0
W międzyczasie reszta towarzystwa szykowała się powoli do wymarszu. Wracam do pokoju i upycham wszystko w plecaku. Przed nami drugi dzień wypadu, w którym zamierzamy spokojnie zejść z Przehyby. Szykuje się całkiem ciekawy dzień, chociaż znów jest bardziej szaro, niż bym sobie tego życzył. No ale zerkam jeszcze przez okno. Już widzę, że ten nawyk wejdzie mi w krew i kiedy będę emerytem, będę w oknie spędzał większość dnia. Nie mogę się doczekać. Mimo wszystko coś się dzieje! Chmury w końcu się rozstępują, a błyszczące, rozświetlone Tatry karmią moje ciągle załzawione oczy. Wreszcie widoki!
Tatry oglądane z Przehyby. Uwielbiam ten widok
Ze schroniska ruszamy w dobrych nastrojach. Miło spędziliśmy czas, no i przecież jesteśmy w górach, a to zawsze powód do zadowolenia. W dodatku tych kilka widoków rozbudza we mnie na nowo nadzieję. Kilka minut później faktycznie jesteśmy w innym świecie. Lekko przyprószone drzewa, wiatr wzbijający w powietrze płatki śniegu i przede wszystkim słońce na błękitnym niebie. Niesamowita odmiana w porównaniu do poprzedniego dnia. Wreszcie taki klimat, jaki uwielbiam i chyba nie tylko mnie się podobało. Maszerowaliśmy dziarskim krokiem przed siebie, podziwiając jednocześnie, jak szybko zmienia się wygląd otoczenia.
Jest klimat!
Zależało nam na tym, żeby z Przehyby schodzić bezpośrednio do Szlachtowej. Stamtąd mieliśmy bowiem ruszyć pod Durbaszkę, realizując dalszą część naszego planu. Kłopot w tym, że żaden oficjalny szlak w tamtym kierunku nie prowadzi, więc trzeba wspomóc się jakąś leśną drogą. Niby nic nadzwyczajnego. Kiedy gdzieś w tle padło jednak wyrażenie „na azymut”, zrobiłem się wyjątkowo wyczulony na kolejne słowa. W sensie na przełaj przez las, tak? W głębokim śniegu? Bez szlaku i znaków na drzewach? Mhm, rozumiem. A więc to Beskid Sądecki będzie świadkiem moich łez. Tych prawdziwych, tym razem.
Zima w Beskidzie Sądeckim
Wizja przygody rozpaliła dla odmiany wyobraźnię Darka i czuję, że tamtego dnia zgodziłby się na wszystko. Żałuję, że nie proponowałem jakichś dzikich przygód w Himalajach. Ja natomiast, jak przystało na wieczną marudę, opowiedziałem się za wariantem bezpiecznym. Takim, w którym schodzimy szlakiem zielonym, by dopiero z niego odbić na właściwą dróżkę. I tak właśnie się stało. Szlak ten nie od razu zdobył moją sympatię. Po pierwsze wprowadził nas między drzewa, co chwilowo pozbawiło nas widoków, a po drugie sprawiał wrażenie rzadko uczęszczanego i nie wędrowało się nim już tak przyjemnie, jak wcześniej. Zamiast beztrosko iść z podniesioną głową, trzeba było zerkać pod nogi. Taki stan rzeczy trwał jednak pewnie kilka minut.
Tatrzańskie widoki z pasma Radziejowej
Na taki widok liczyłem przez cały ten czas i wreszcie Tatry pokazały się jak na dłoni. Beskid Sądecki jest naprawdę rewelacyjnym miejscem, żeby obserwować nasze najwyższe pasmo i chociaż w przypadku tego zdjęcia posłużyłem się trochę dłuższą ogniskową, to śnieżnobiały łańcuch robi wrażenie również na żywo. Kręta dróżka sprowadzała nas coraz niżej, a my jakoś tak naturalnie podzieliliśmy się znów na mniejsze grupy. No i ponownie znalazłem się gdzieś pomiędzy wszystkimi, chociaż powodów do narzekania nie miałem.
Zrobiło się pięknie
Nie przepadam za zimą, możecie wierzyć lub nie, ale kiedy wychodzi słońce, gdzieś w oddali obłoki przyozdabiają niebo, a wokół skrzy się śnieg, to nie przepadam za zimą jakby nieco mniej. Wydaje mi się też, że ten zielony szlak jest, przynajmniej w jego górnej części, ciekawszy, no bo później dociera się do względnie szerokiej, leśnej ścieżki. I to był przełomowy moment. Dojrzałem tam do decyzji, żeby się zatrzymać, ściągnąć kurtkę i napić się herbaty. Już nie umrę z pragnienia. Znów dołączyły do mnie dziewczyny, ale niestety nie same, bo z Darkiem. Ten oto słaby żarcik to wprowadzenie do tego, co działo się potem. A nie działo się niemal nic. W końcu udało nam się skonsolidować grupę, Darek częstował wszystkich smakołykami, a nam pozostało tylko machać nogami. O, a tutaj na zdjęciu widać, gdzie porzuciliśmy zielone oznaczenia, by trafić na tak wyczekiwaną przez nas drogę. Raczej trudno przegapić.
Na prawo szlak zielony, a po lewej nasza droga zejściowa
I właśnie taką, szeroką trasą schodziliśmy już do samej Szlachtowej. Kłopotów nawigacyjnych brak, śnieg był przyjemnie zmrożony i w zasadzie jedynym minusem było to, że po jakimś czasie takie dreptanie zaczęło mnie nużyć. Ostatecznie bez przygód dotarliśmy między zabudowania, gdzie znaleźliśmy sklep. I oczywiście kupiłem chipsy, bo dlaczego nie. W taki oto sposób zakończyliśmy pierwszy etap naszej wędrówki. Chwilę później ruszyliśmy w stronę Jaworek i dalej pod Durbaszkę, ale to już zupełnie inna historia. O wycieczce przez Małe Pieniny przeczytacie w podlinkowanym tekście.
Taką grupką idziemy przez las
Szlak niebieski ze Szczawnicy na Przehybę, którym wychodziliśmy pierwszego dnia, wydaje się takim bezpiecznym, zimowym wariantem. Jest chyba dosyć popularny, więc był nieźle przedeptany, a w dodatku ten początkowy fragment, to po prostu leśna droga. Kłopotów z orientacją też nie powinniście mieć, no chyba, że spadną jakieś wielkie masy śniegu. Według map wyjście zajmuje około 3h i trzeba pokonać w tym czasie nieco ponad 8 km i 750 metrów przewyższeń. Jeśli chodzi o zejście, to ogranicza was w zasadzie to, co chcecie dalej robić. Oczywiście można wrócić tą samą trasą, ale można też schodzić szlakiem zielonym, który wydaje mi się mimo wszystko ciekawszy. W dodatku to zawsze jakieś urozmaicenie, zwłaszcza że w obu przypadkach na koniec zameldujecie się w Szczawnicy.
A co wtedy, kiedy chcielibyście powtórzyć naszą wycieczkę? Tutaj sami rozważaliśmy różne opcje, ale zimą nasze skłonności do długich wędrówek jakoś maleją. Nigdy do końca nie wiadomo, czy szlak będzie przetarty, czy człowiek nie będzie zapadał się po kolana, a kilka godzin marszu nie zamieni się w kilkanaście. Dlatego postanowiliśmy po prostu schodzić szlakiem zielonym, by następnie w dogodnym miejscu dołączyć do drogi, która sprowadziła nas do Szlachtowej. Stamtąd natomiast krótki, ale niesamowicie upierdliwy i nudny marsz chodnikami do Jaworek, by czerwonym (rowerowym) szlakiem wyjść do ośrodka pod Durbaszką. Ostatecznie drugiego dnia pokonaliśmy mniej więcej 15 kilometrów. Ciekawym pomysłem może być też ruszenie z Przehyby w stronę Radziejowej i Wielkiego Rogacza, by dalej wzdłuż czerwonych oznaczeń schodzić do Jaworek. Jeśli macie ochotę, to polecam, chociaż ja taką trasę zostawiłbym sobie raczej na sezon wiosna – jesień.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
Fantastyczne zdjęcia 🙂 Koniecznie musimy się tam kiedyś wybrać 🙂
Cześć Mateusz! Świetny blog – gratuluję i z zapartym tchem czytam kolejne wpisy 😉 I piękne zdjęcia – jakiego sprzętu używasz? Zwłaszcza do ujęć popołudniowych i wieczornych? Pozdrawiam ciepło!
Cześć! Dzięki, za miłe słowa 😀 Przede wszystkim dźwigam ze sobą statyw i tego raczej nic nie zastąpi. Natomiast jeśli chodzi o sprzęt, to dzielnie mi służy stary Sony a3000, a niedawno trochę nowszy a5100 🙂 Wcześniej używałem głównie kitowego obiektywu 18-55, teraz sporo ujęć to 50 mm 1.8, zwłaszcza w kierunku Tatr, czy to zdjęcie o wschodzie. Pozdrawiam! 🙂
Szkoda, że ominęliście Bacówkę pod Bereśnikiem. Klimatyczne miejsce ze świetnym jedzeniem. Co nie zmienia faktu, że wycieczki zazdroszczę!
Tak, właśnie już któryś raz czytam opinię, zwłaszcza o pysznym jedzeniu 😛 Trzeba będzie się kiedyś tam wybrać 🙂 Tym razem wybraliśmy taki wariant, bo nam po prostu było wygodniej.
Tatry jako scenografia i Darek w roli Keanu – gotowy przepis na oskarowy hit 🙂 piękne te Taterki, nawet z daleka!
Ty, to się może udać! 😀