Polana Stoły idealnie nadawała się na krótką, tatrzańską wycieczkę.
Listopad nie jest chyba szczególnie atrakcyjnym miesiącem, jeśli chodzi o planowanie górskich wycieczek. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że nie jest dobrym miesiącem na cokolwiek i nawet żyje się jakoś tak smutniej. Szaro, pada i wieje. I tutaj pojawia się pewien paradoks. Pogoda nie zachwyca, więc jest to kiepski czas na wędrówki. Z tego powodu szlaki pustoszeją, a skoro szlaki pustoszeją, to jest to… dobry czas na wędrówki!
W końcu mało jest tak przyjemnych rzeczy, jak samotny spacer po ścieżkach, które latem tętnią życiem. Chyba dopiero wtedy można tak naprawdę poczuć prawdziwy klimat miejsca i zachwycić się przyrodą. Wyruszyliśmy więc w Tatry, walcząc okrutnie z lenistwem i ostatecznie zameldowaliśmy się na parkingu w Kirach, tuż u wylotu Doliny Kościeliskiej. Zerknijcie do wpisu, jeśli chcecie poznać więcej szczegółów o samej dolinie.
Początkowy fragment prowadzi przez Wyżnią Kirę Miętusią
Tym razem towarzystwa miała mi dotrzymać Emilia, bo Darek powoli zapada w sen zimowy. Zaraz po tym, jak z uśmiechem na ustach oszukał nas góral, udaliśmy się niespiesznie na spacer. Wiecie, ten stary numer z zawyżeniem ceny parkingu i wręczeniem byle kwitka, zamiast paragonu. Człowiek stary, a ciągle głupi i się na to nabiera. W dolinie, jak to w dolinie. Cicho i pięknie, a w dodatku nikt nie starał się z nas wycisnąć pieniędzy. Mogliśmy się skupić wyłącznie na urokach spaceru, pokonując pierwszy etap, prowadzący przez Wyżnią Kirę Miętusią.
Nieliczni turyści na szlaku
Można się spierać, kto mądrzejszy. Ten, co jeździ w góry w lecie i ma ładną pogodę, ale narzeka na tłok, czy ten, który musi znosić kaprysy listopada, ale ma Tatry niemal na własność. Ja chyba jestem gdzieś tak pośrodku. Słońce oczywiście mnie cieszy, ale jak już wspominałem, wędrówki w kompletnej niemal ciszy, to coś, czego wręcz szukam w czasie wyjazdów. Odwiedziliśmy już kiedyś Dolinę Kościeliską zimą, więc kliknijcie sobie w link, jeśliście ciekawi szczegółów. Tym razem za cel obraliśmy Polanę na Stołach, bo ponoć tam klimatycznie, a i widoki całkiem, całkiem. Na nic dłuższego ani nie było pogody, ani czasu, ani chyba nawet chęci. Chmury wisiały nisko nad szczytami, co naprawdę przyciągało wzrok, ale było raczej jasne, że wysoko na graniach warunki są kiepskie. W całej swojej naiwności liczyłem natomiast na to, że jeśli będziemy grzeczni, to nam Matka Natura zrobi prezent i do domu wrócimy z jakimiś fajnymi fotkami.
Pusto i cicho, więc idzie się przyjemnie
Marsz nie sprawiał trudności, bo przecież szlak przez dolinę uchodzi za jedno z przyjemniejszych miejsc do spacerowania. Śmiało możecie tutaj zabrać swoją marudną drugą połówkę, żeby pokazać jej Tatry nie tylko na pocztówce. Raczej nie skończy się rozwodem. Gdzieś obok szumi sobie potok, w sezonie pasą się owce, także klimat jest doprawdy sielski. Mniej więcej przed charakterystyczną Bramą Kraszewskiego porzuciliśmy jednak oznaczenia zielone i skierowaliśmy się już bezpośrednio na ścieżkę, która nas tego dnia interesowała. Na drzewach pojawiły się znaki niebieskie, a trasa początkowo niczym nie różniła się od odcinka, który przed chwilą pokonaliśmy. No, drzew było jakby trochę więcej.
Początkowo to zwykły spacer przez las
Łapiecie się czasami na tym, że jeszcze przed wycieczką wyobrażacie sobie jakieś miejsce, a potem w rzeczywistości wygląda ono zupełnie inaczej? Tak było właśnie w tym przypadku. Po pierwsze – trzeba trochę podejść. Łącznie pewnie ponad 500 metrów, co nie jest oczywiście wartością przerażającą, ale nie jest też już deptakiem w parku. Nie wiedzieć czemu zawsze myślałem, że na te Stoły to się tak po prostu wbiega. Po drugie – teren jest w moim odczuciu całkiem interesujący, a przewyższenia rozkładają się mniej więcej równomiernie na całym dystansie, więc idzie się sprawnie. Początkowo to po prostu dróżka przez las. Równa, wygodna i względnie urodziwa, jeśli ktoś takie klimaty lubi. Po chwili teren robi się jednak bardziej wymagający i warto czasami zerknąć pod stopy.
Czasem warto zerkać pod nogi
Liczne zakosy prowadziły nas do celu i wkrótce wkroczyliśmy w teren przypominający nam o potędze natury. Otoczeni powalonymi przez wiatr drzewami, sunęliśmy powoli wyżej i korzystając z licznych prześwitów, podziwialiśmy dolinę pozostawioną w dole. Robiło się coraz ciekawiej, a męska intuicja podpowiadała mi, że Polana Stoły musi być gdzieś niedaleko. Myliła się. W międzyczasie zaczął prószyć śnieg i chociaż zrobiło się nastrojowo, a w głowie pojawiło się „Last Christmas”, to nasze nadzieje na ciekawe widoki powoli przemijały z wiatrem. Chmury przetaczały się przez okoliczne wzniesienia, przykrywając niebo szczelną warstwą. Wrzuciłem aparat do plecaka, naciągnąłem kaptur na głowę i powoli pokonywałem kolejne metry.
Polana Upłaz i chowający się za nią Giewont
Sytuacja zmieniła się jednak dosyć szybko, bo najpierw nad naszymi głowami pojawiło się coś, co mogło być błękitnym niebem, a po kolejnych kilkunastu minutach marszu, dotarliśmy na skraj lasu. Polana na Stołach, zwana też czasami Polaną bądź Halą Stoły, znajduje się mniej więcej na wysokości 1340 m n.p.m. i wyglądała zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażałem. Przede wszystkim mój mózg kazał mi do tej pory uważać, że skoro jest to polana, to będzie ona płaska jak stół. A nie jest. Zabytkowe chatki, które się tam znajdują, też stały w całkowicie innym miejscu, niż sobie je poukładałem wewnątrz głowy. No i wreszcie panorama, która się stąd roztacza, nijak nie przypominała tej widzianej w necie. To akurat już sprawka pogody.
Widokówka z Hali Stoły
Nie rozsiadaliśmy się zbyt długo na ławkach, bo mokro, zimno i jakoś tak nieprzyjemnie. Krążyłem po całej polanie, oglądając mimo wszystko bardzo ciekawe widoki. I wreszcie los się do nas uśmiechnął! Najpierw jakiś samotny promyk padł na odległe wzniesienie, a potem drugi i trzeci. Fotony pędziły na łeb na szyję! Einstein złapałby się za głowę, gdyby żył. Ująłem więc aparat w zmarznięte dłonie i zgodnie z internetowymi poradnikami naciskałem po kolei te wszystkie guziki. Wiecie, jakieś ISO, jakaś kompensacja ekspozycji, tu taka wajcha, tam inna. I pyk, pyk – strzelałem obiektywem do gór, niczym myśliwy do rowerzysty przypominającego mu dzika. W połowie procesu przypomniałem sobie, że przecież są jeszcze całe te trójpodziały i inne złote kadry, więc hop od nowa wszystko do powtórki. Spektakl był tak niesamowity, że aż przypomniały mi się słowa zapisane w pamiętniku każdej nastolatki, że po burzy zawsze wychodzi tęcza. Czy coś.
Hruby Regiel i Przysłop Miętusi przy prawej stronie kadru
Świetnie prezentował się Hruby Regiel, przez który przetaczały się nieliczne promienie słońca. Ta polana po jego prawej, to nic innego jak Przysłop Miętusi, który kiedyś mijaliśmy w drodze na Małołączniak. Fajnie tak zerknąć na znane miejsca z innej perspektywy. Największe wrażenie robiły chyba na mnie jednak Zdziary Pisaniarskie. To ten pofałdowany, „trójkątny” grzbiet górski, mniej więcej w centrum kadru na zdjęciu poniżej. Tuż przy prawej krawędzi znajduje się imponująca z tej perspektywy Upłazkowa Turnia, a obie te formacje rozdzielone są Pisaniarskim Żlebem, na który pada światło. Nad wszystkimi tym góruje Upłaziańska Kopa, schowana gdzieś w chmurach.
Widoki z Hali Stoły urzekają
Widok doprawdy magiczny, a uwierzcie mi, że obserwowanie tej sceny na żywo było wyjątkowo przyjemne. Dosłownie dziesięć minut później było jednak po wszystkim. Przez chwilę jeszcze wierzchołek Giewontu grał z nami w chowanego, ale na tyle skutecznie, że wkrótce na dobre straciliśmy go z oczu. Chmury szczelnie wypełniły niebo, a my tkwiliśmy na Polanie Stoły w zupełnej szarówce i ciszy. Tak, jakby faktycznie coś się skończyło. Nawet chłód zaczął mi przeszkadzać, chociaż wcześniej wcale nie zwracałem na to uwagi. Pierwotny plan był dosyć szalony, ale szaleństwo, to moje drugie… no dobra – ósme imię. Na Polanie Stoły chcieliśmy sobie znaleźć jakieś wygodne miejsce, a następnie nie zwracając uwagi na ziąb, wiatr i śnieg, mieliśmy czekać na zachód słońca. Bo co, jeśli ciepły blask zachodu przebije się gdzieś przez obłoki?
Polana w prawie całej okazałości
To mogło się udać, zwłaszcza w świecie niepoprawnych optymistów. Do tych mi jednak niestety daleko i co więcej, na zawołanie mogę wyrecytować „Dziesięć powodów, dlaczego to nie ma prawa zadziałać”. Warunki nijak nie przemawiały za dygotaniem na mrozie, a gdzieś między uszami zaczęły krążyć słowa takie jak „ciepła kawa”, czy „pizza”, co dosyć mocno nadszarpnęło naszą słabą, silną wolą. Potrzebowaliśmy jeszcze tylko jednego, malutkiego rozgrzeszenia. Zerknąłem więc w niebo i głosem eksperta oznajmiłem: „Szaro.” No, skoro specjalista orzekł, że warunki już na pewno nie ulegną poprawie, to z czystym sumieniem mogliśmy się pożegnać z może i niewielką, ale urokliwą Polaną Stoły. Nie nazwałbym zejścia specjalnie problematycznym, ale zaczynaliśmy się cieszyć, że tego powrotu nie odłożyliśmy do zachodu.
Pora wracać, póki jeszcze coś widać
Wszystko dlatego, że lekki przymrozek i niewielkie opady śniegu to nie jest coś, co sprzyja przyczepności. Przy świetle czołówek pewnie urządzilibyśmy sobie grę w liczenie nabitych siniaków. Mimo wszystko uporaliśmy się z drogą powrotną bardzo sprawnie, ciesząc się kompletną pustką i ciszą. Na dole zameldowaliśmy się naprawdę zadowoleni. Nie zdarza się bowiem zbyt często, żeby mieć jakiś wycinek Tatr wyłącznie dla siebie. I chociaż pogoda była kapryśna, to przez te 10 minut mogliśmy obserwować naprawdę rewelacyjne panoramy, nim bezpowrotnie przeminęły z wiatrem.
Polana na Stołach to bardzo fajna propozycja na wędrówkę dla wszystkich tych, którzy szukają względnie krótkiej, ale ciągle widokowej trasy. Szlak nie jest zbyt wymagający, bo w obie strony, to około 8,5 km marszu, w którego czasie należy podejść niecałe 600 metrów w pionie. Mapy wskazują, że czas przejścia to około 3:30 h. Oczywiście warto zarezerwować sobie więcej, żeby w spokoju nacieszyć oczy widokami. Dla mnie była to okazja do poznania kolejnego, nowego miejsca w Tatrach. Oczywiście adrenaliny tam nie znajdziecie, ale warto czasami pobawić się w „odkrywcę” i uzupełnić jakąś białą plamę na mapie swoich wycieczek. Niejednokrotnie można się bardzo pozytywnie zaskoczyć.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
A ja podpowiem, że Halę Stoły można obrać za cel na fajny spacer skiturowy. To miejsce znam jak na razie tylko w takiej wersji, mimo że jak byłam to śniegu było wystarczająco to przez niskie chmurzyska widoków zabrakło 🙁 Mi to miejsce idealnie pasuje na relaks z książką w towarzystwie Tatr 🙂
Skitury wydają się naprawdę fajne, ale raczej poradziłbym sobie tylko z podchodzeniem, a w momencie ewentualnego zjazdu miałbym kłopot 😛 Ja lubię takie miejsca. Oczywiście nie jest to jakaś wielka wycieczka, ale idealnie się nadaje na krótszy spacer. No i można spróbować się tam wybrać pod kątem wschodu/zachodu słońca.
Mateusz, ale ja ze skiturami mam tak jak piszesz, ino czwarty sezon… Pochodzenie spoko, zjazd to walka o życie, ale podoba mi się 🙂 Może w końcu się naumiem tych zjazdów, oby zima była śnieżna 😉 A tak odnośnie Hali Stoły, właśnie zimą… to będąc tam, widziałam tylko ślady narciarskie, śladów pieszych nie odnotowałam. Akurat na taką wycieczkę spokojnie nada się „lżejszy” i tańszy sprzęt narciarski. np narty backcountry, ponieważ szlak nie ma dużych nachyleń. A co byś powiedział na Chochołowską w zimie na biegówkach? Może stanowić bardzo ciekawy cel sam w sobie i nie zaraz jakiś ekstremalny 😉 Przemierzenie tej doliny w taki sposób może okazać się dużo ciekawsze (mniej ślamazarne) niż w wersji pieszej.
Hala Stoły czyli jedno z najpiękniejszych miejsc w Tatrach i jednocześnie dość mocno niedoceniane, byłem już tam 2 razy (zimą i późną wiosną) i polecam każdemu co nie ma w planie lecieć od razu na najwyższe szczyty oraz nie chce się zbytnio zmęczyć.
Właśnie tak! Bardzo przyjemne miejsce na niezbyt długą wycieczkę 🙂