Grań prowadząca przez Otargańce i Raczkowa Czuba – taki był nasz kolejny pomysł na poznawanie Tatr Zachodnich.
Stoję i czekam. Dwie minuty, pięć, dziesięć. Nie przewracam złośliwie oczami, bo wiem, że nic to nie da. Darek z namaszczeniem wybierał miejsce parkingowe, chociaż wybierać nie było z czego. Zostało raptem kilka metrów pobocza. Chyba machnął w końcu na to wszystko ręką i mogliśmy wreszcie ruszyć w nieznane. Raczkowa Czuba i Jarząbczy Wierch przez Otargańce – takie były cele naszej kolejnej eskapady, a na miejsce startu i mety zarazem, bo planowaliśmy ładną pętle, wybraliśmy sobie Dolinę Wąska na Słowacji.
Miało być cicho, pusto i przede wszystkim widokowo. Poprzedniego dnia wybraliśmy się na Kopę Kondracką i Giewont i taka leniwa, ale ładna wycieczka, tchnęła w nas na nowo górskiego ducha. Tym razem mieliśmy poznać zupełnie obcy dla nas rejon Tatr Zachodnich, przejść przez podobno bardzo okazałą grań i ostatecznie zachwycić się panoramą z Raczkowej Czuby (słow. Jakubina). W końcu to drugi co do wysokości szczyt tego pasma, ustępujący pod tym względem tylko Bystrej.
Szlak przez Otargańce, TATRY POLSKIE I SŁOWACKIE, Wydawnictwo Compass
Poranek był dosyć chłodny, ale szybko zwalczyliśmy te niewielkie niedogodności, trzymając całkiem dobre tempo. Pierwszy etap to taka szeroka, płaska, ale bardzo wygodna droga. I bardzo brzydka w dodatku, bo pełno tu niezdarnie ściętych i porzuconych przy drodze drzew. No cóż, przynajmniej idzie się szybko i bezproblemowo. Wyczekujemy jednak naszego skrętu na zielony szlak, który miał nas wyprowadzić na grań. Wymyśliłem sobie, że przecież idąc w tym kierunku i najpierw podchodząc na grzbiet, będziemy mieć lepsze widoki, bo to ciągle poranek, a słońce znajdować się będzie nisko i trochę za naszymi plecami. Wszystko zapięte na ostatni guzik.
Ruszamy na Otargańce, przemierzając początkowo Dolinę Wąską
Nasz entuzjazm zgasiła natomiast lekko pewna Słowaczka. Z plecaka wyciągnęła mały dzwonek, który starała się przyczepić do plecaka. Zaniepokoił ją fakt, że nic podobnego nie mamy. A przecież „medvede”, „aaargggg” i w ogóle groza, a przynajmniej tyle wywnioskowaliśmy z prób podtrzymania rozmowy. Nie powiem, udzieliło się nam zaniepokojenie, bo przecież ona miejscowa, może faktycznie grasują tu całe niedźwiedzie bandy, a my wyposażeni byliśmy co najwyżej w aparaty. A przecież najgorsze co można zrobić, to zaskoczyć takie zwierzę w czasie śniadania. Coś niezdarnie odpowiedziałem, że będziemy głośno rozmawiać, żeby już z daleka nas słyszały. Tak, tylko że z Darkiem to nie jest takie łatwe i trzeba sporej dawki kreatywności, żeby ten monolog ciągnąć. W międzyczasie wcisnęliśmy w siebie coś energetycznego i ruszyliśmy ostro do góry, wybierając odbicie na zielony szlak.
Na skrzyżowaniu szlaków wybieramy oznaczenia zielone, które wyprowadzą nas na grań
Teren wspaniały, idealny wręcz dla leśnych stworzeń. Dzika ścieżka lawirująca przez zbocze tak pełne borówek, że zdolne wyżywić całą tutejszą populację miśków. Wokół nas pusto, wszystko skrywają wysokie trawy, a Darek to już nawet nie udaje, że spokojnie wędruje. Ciśniemy tym zboczem, gadając o głupotach, charcząc z wysiłku i ocierając pot z czoła. „Piękny, dziki teren” – odzywa się Darek. No, w cholerę.
Teren sprzyja szybkiemu wędrowaniu
Drogę miejscami zagradzają nam powalone przez wiatr gałęzie, jest jesień, a więc czas kiedy niedźwiedzie zbierają sadło na zimę, a my samotnie zwiedzamy szlak. Dobry plan. Nie było jednak powodu, żeby poddawać się paranoi i to mimo tego, że poprzedniego dnia faktycznie jednego widzieliśmy, wracając z Kopy Kondrackiej. Dla dodania nam otuchy rzuciłem, że o tej właśnie porze odbywa się rykowisko jeleni, i że pewnie wszystkie podejrzane odgłosy to ich sprawka. Pogoda zmieniała się za to dynamicznie, a kolejnego dnia miała się już w ogóle załamać. Patrzyliśmy jak zachmurzenie powoli rośnie, a chmury przelewają się przez okoliczne wzniesienia. Jak będzie na górze? Coraz częściej zadawaliśmy sobie to pytanie.
Trochę gimnastyki nam raczej nie zaszkodzi
Z ulgą przywitaliśmy linię lasu, gdzie ścieżka momentami miała jeszcze bardziej dziki charakter. Muszę być uczciwy, bo od tego momentu faktycznie i mnie zaczęło się podobać. Chwilami omijaliśmy powalone drzewa, zatrzymywaliśmy się by wypatrzeć dalszy przebieg szlaku, a dodając do tego kompletną pustkę, odnosiliśmy wrażenie, że to naprawdę bardziej dzikie oblicze Tatr. Szlak nie był już tak oczywisty, jak jeszcze przed chwilą. Czasami wkraczaliśmy na wydeptane przez innych turystów skróty, jakieś boczne ścieżki i tylko nieliczne znaki na pniach utwierdzały nas w przekonaniu, że zmierzamy w dobrym kierunku. Szlak chwilami opuszczał leśne otoczenie, wychodziliśmy na polany i nawet widoki uznałbym za nad wyraz ciekawe.
Widoki są coraz ciekawsze, mimo sporego zachmurzenia
Wzrok przykuwały przede wszystkim Niżne Taty, nad którymi kłębiły się gęste chmury i gdzie tylko od czasu do czasu przebijało się słońce, by efektownie oświetlić miejscowości w oddali. Było klimatycznie, a nasze tempo ciągle uznałbym za wyjątkowo sprawne. W sumie chcieliśmy się jak najszybciej dostać na grań Otargańców, bo wiadomo że im wyżej, tym powinno być jeszcze ładniej. I tylko raz na jakiś czas podejrzliwie patrzyliśmy na sunące nad szczytami chmury, zastanawiając się, czy dodadzą uroku naszej wycieczce, czy wręcz popsują nam widoki. Tyle, że za nic na świecie nie mogliśmy wyjść z tego lasu.
W lesie jest ciekawie, ale czekamy już na widoki. Jakiekolwiek
Z zakamarków pamięci starałem się wydobyć informację, na jakiej wysokości pojawia się w górach piętro kosodrzewiny. No i patrząc na okoliczne doliny, położone znacznie niżej, wychodziło mi, że to już niebawem. Że to dosłownie za moment. Po 15 minutach marszu, byłem już niemal przekonany, że to za chwilkę. I w końcu po 20 minutach okazało się, że po kolejnych dziecięciu miałem rację. Dogoniliśmy jakąś grupę turystów i dalej mknąc na złamanie karku, wkroczyliśmy w piętro kosodrzewiny. Zrobiło się pięknie, a nas już tylko kilka chwil dzieliło od pierwszego, wyraźnego spiętrzenia grani Otargańców. Darek był tak rozpędzony, że poszedłby dalej, ale zagroziłem mu trochę, że bez zjedzenia jakiejś apetycznej bułki, to ja nie dam już długo rady.
Przed nami dwa wierzchołki Ostredoka (tzw. Małe Otargańce)
To była też dobra chwila, żeby z plecaka wyciągnąć coś cieplejszego. Wzmagał się wiatr i momentalnie robiło się chłodniej. Za to po kilku chwilach podejścia na nowo robiło się gorąco. Ot, minusy tatrzańskiej jesieni, kiedy przez cały czas trzeba żonglować polarem czy tam kurtką. Mało to wygodne, ale to jedyna metoda, żeby się nie wychłodzić, ani za bardzo nie przegrzać. Spoceni wyziębiają się szybciej, a nas czekało jeszcze ładnych parę godzin wędrówki. Przed sobą mieliśmy dwuwierzchołkowy szczyt Ostredoka (1674 i 1714 m n.p.m.), zwany też czasami Małymi Otargańcami. I to tutaj właściwie przygoda z granią zaczyna się na dobre. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej, w stronę pierwszej, wybitniejszej formacji – Niżniej Magury.
Pierwszy, znaczący szczyt Otargańców przed nami. Wchodzimy na Niżnią Magurę
Grań Otargańców jest naprawdę długa, bo liczy przeszło 4 kilometry, co już samo w sobie jest świetną sprawą. Nas interesowały dodatkowo też Raczkowa Czuba i Jarząbczy Wierch, czyli jej dwa, najwyższe spiętrzenia. To miało być takie zwieńczenie naszej wędrówki i nie mogliśmy się już doczekać widoków ze szczytu. Niestety chmury gęstniały, pędziły coraz szybciej i nie za bardzo wiedzieliśmy w ogóle, jak ten nasz cel wygląda i jak odległy od nas jest. Natomiast spacer w tym miejscu, to świetna zabawa. Szlak prowadzi przyjemnym terenem, czasami trzeba użyć rąk i co może kogoś zdziwić, w niektórych miejscach pojawia się ekspozycja. Owszem, nie jest to jakaś wielka lufa, ale momentami ścieżka obrywa się dosyć gwałtownie. Minusy są za to oczywiste: raz podchodzimy, raz schodzimy.
Mijamy Niżnią Magurę i ruszamy dalej. Najbardziej odległa w tle Raczkowa Czuba
Bez trudności technicznych, ale jednak stromo do góry. Czasami ścieżka wiła się wśród kosodrzewiny, a chwilami prowadziła po sporej wielkości głazach i tak krok za krokiem nabieraliśmy wysokości. I teraz skupcie się uważnie: jeżeli popatrzycie na zdjęcie powyżej, to zobaczycie Darka, mijającego Niżnią Magurę, dalej szlak prowadzący przez Pośrednią Magurę (przy lewej stronie kadru), następnie Wyżnią Magurę i wreszcie gwiazdę dnia – Raczkową Czubę, którą już na fotce powoli pochłaniają chmury. I to by było na tyle, jeśli chodzi o wizerunek najwyższego punktu w grani Otargańców. Od tego bowiem momentu, czuliśmy się trochę jak dzieci we mgle. Zachmurzenie rosło z każdą chwilą i chociaż panoram zbyt wielu nie zobaczyliśmy, to nie mogliśmy powiedzieć, że na grani źle się bawiliśmy. Otóż nie! Dlatego z zapałem rozprawiliśmy się z przeszkodami, trochę się obniżyliśmy, by następnie zaatakować granicę 2000 m n.p.m. Tam czekała już na nas Pośrednia Magura.
Grań za chwilę zmieni swój charakter
Podejście początkowo nie wyróżniało się absolutnie niczym szczególnym. Typowa w Tatrach Zachodnich ścieżyna, wijąca się teraz wśród pięknych, rudych traw. Cały ten dzień mieliśmy dziwnie szybkie tempo, jakby autentycznie gonił nas jakiś niedźwiedź, więc dystans pokonywaliśmy błyskawicznie. I tak oto dotarliśmy do miejsca szczególnego, na którego widok jednak postanowiliśmy się zatrzymać. Legendy głoszą, że to naprawdę widokowy odcinek grani Otargańców. I może faktycznie tak jest, trzeba zaufać internetowym źródłom. Nie ulega natomiast wątpliwości, że to chyba najciekawszy etap całej wędrówki. Pośrednia Magura, zwana też Wyżnimi Otargańcami, liczy sobie przyzwoite 2050 m n.p.m i jest najwyższym spiętrzeniem trzech, pobliskich wierzchołków. A wiemy to dlatego, że dosłownie na chwilę pogoda postanowiła się nad nami zlitować.
W drodze przez Otargańce
Niewiele było tej litości ze strony aury, więc nie licząc na żadne dodatkowe widoki, ruszyliśmy granią. Szlak chwilami prowadził ściśle wzdłuż niej, a czasami tylko musieliśmy trawersować zboczem poniżej. I jeżeli wspomniałem coś wcześniej o ekspozycji, to tutaj będziecie mieli okazję się z nią zapoznać. Nie jest to klasyczna, zionąca grozą przepaść, znana z najtrudniejszych szlaków w Tatrach Wysokich, ale potknięcie się w niektórych miejscach, może skutkować dosyć szybką i niezamierzoną teleportacją w stronę Doliny Jamnickiej, którą mieliśmy po lewej, lub w stronę Doliny Raczkowej. Żeby było jeszcze ciekawiej, to dno i jednej i drugiej, znajduje się jakieś 700 metrów niżej. I kiedy chmury przetaczały się przez grań, pozwalając nam zerknąć w tamtych kierunkach, to na pewno czuliśmy tę przestrzeń.
Na Otargańcach
Pokonywałem trasę z aparatem zawieszonym na szyi, przygotowany na nieliczne przejaśnienia. Widoki mizerne, w klasycznym rozumieniu tego słowa. Za to chmury wypełniające jedną stronę grani, przelewające się przez zbocze i okresowo świecące słońce to coś, co może urzekać. Było coś dzikiego w tej scenerii. Coś co sprawiało, że ani przez chwilę nie narzekałem na brak panoram, mimo że taki spektakl trwał zazwyczaj minutę czy dwie. Do czasu. Z mozołem pokonywaliśmy kolejne podejście. Nie zliczę, które to już tego dnia. Musicie wiedzieć, że ja to dopiero teraz, przed komputerem jestem taki mądry. Na miejscu, z tymi wszechobecnymi chmurami, nie za bardzo orientowaliśmy się w topografii terenu.
Ruszamy dalej granią. Czasami pogoda się zlituje i coś się pokaże
W zasadzie, to wcale się nie orientowaliśmy. A że ten odcinek przez las się nam tak dłużył, to już powoli zaczynaliśmy sobie kalkulować, że Raczkowa Czuba musi być blisko. Że z naszym wspaniałym tempem, to już tuż tuż. Zdyszani dotarliśmy na wierzchołek, przyozdobiony metalowym prętem, służącym zapewne do wykonywania jakichś pomiarów. Tabliczki z nazwą brak, ale może tak ma być? I w tamtej właśnie chwili wiatr okazał nam łaskę, przeganiając chmury z dalszego odcinka grani Otargańców. W oddali kolejny szczyt, a w lewo fragment grani z Jarząbczego Wierchu w stronę Łopaty. Jak nic kolejne co najmniej kilkadziesiąt minut marszu, w pogarszających się ciągle warunkach. Może nawet więcej. Spuściliśmy trochę głowy i ruszyliśmy dalej.
Klimat nie z tej ziemi. Najwyższy wierzchołek Pośredniej Magury to ten w tle, z wystającym prętem
Postanowiliśmy już nie robić sobie złudnych nadziei i po prostu skupić się na wędrówce przez Otargańce. Mijane formacje skalne były naprawdę ciekawe, wymagające czasami wsparcia ze strony górnych kończyn. Nic trudnego, ale pozwalającego poczuć odrobinę frajdy. Zapewniającego chociaż trochę wyzwania w tych kiepskich okolicznościach, które nie sprzyjały podziwianiu krajobrazu. Nie wiedzieliśmy wtedy, że prawdziwym wyzwaniem stanie się dopiero wiatr, który coraz bardziej przybierał na sile. Powoli zaczęły odzywać się też nasze żołądki, ale nigdzie nie mogliśmy wypatrzeć zacisznego miejsca. Baliśmy się, że jeżeli faktycznie warunki staną się jeszcze gorsze, to zdecydowanie lepiej będziemy się czuć, kiedy teren przed naszymi stopami będzie się już tylko obniżał. Podjęliśmy więc decyzję, że bez zatrzymywania się ruszymy na Raczkową Czubę i Jarząbczy Wierch.
Wyżnia Magura w tle
Minęliśmy miejsce o pięknej nazwie Rysia Przełęcz, klucząc powoli między wielkimi, kamiennymi blokami, a w tle pokazało się już kolejne spiętrzenie grani Otargańców. Nie, ciągle jeszcze nie tak wyczekiwana przez nas Raczkowa Czuba. Szlak na Wyżnią Magurę (2095 m n.p.m.) nie jest już tak ciekawy, bo po wąskiej grani nie było praktycznie śladu. Zamiast tego, trasa prowadziła stromym zboczem po kamieniach. No i tutaj musieliśmy zdecydowanie mocniej pobudzić naszą koncentrację. Tylko nieliczne oznaczenia na skałach sugerowały prawidłowy kierunek marszu, a z każdą kolejną chwilą nasz zasięg widzenia się pogarszał. Teoretycznie droga prowadziła cały czas do góry, ale zabłądzenie w tym miejscu na pewno nie byłoby miłym doświadczeniem.
Kozice chyba nie przejmują się wiatrem
W końcu musieliśmy zaakceptować tak długo wypierane przez nas fakty. A więc jednak halny. Nie powiem, zaczęliśmy się trochę stresować. Huraganowy wiatr, kiepska widoczność i marsz trochę po omacku – byle do następnego spiętrzenia. Nasze pogodowe rozpoznanie mówiło o pogorszeniu warunków kolejnego dnia, ale widać Matka Natura ma gdzieś wszystkie przewidywania. Wiało już naprawdę mocno.
– Wieje już naprawdę mocno! – krzyknąłem do Darka.
– Co?!
– Mówię, że wieje już naprawdę mooocnoo!
– Aaa, no!
„Pogadane” – pomyślałem. Najważniejsze jednak, że uświadomiłem Darka o nadciągającym zagrożeniu. Skoro warunki miały się pogarszać, to nie spodziewaliśmy się, że wiatr nagle osłabnie. Wręcz przeciwnie, baliśmy się już nie na żarty, że jeszcze przybierze na sile.
W drodze na Raczkową Czubę. Szkoda, że nic nie widać
Oczywiście okrutny los umieścił nas w najgorszym możliwym miejscu na mapie. Wracać nie było się już po co, za to przed nami mieliśmy ciągle do pokonania Raczkową Czubę i w dalszej perspektywie Jarząbczy Wierch. Skryty gdzieś w chmurach, jak wszystko to, co znajdowało się w odległości dalszej niż 50 metrów od nas. To zarówno ciekawe, jak i trochę straszne uczucie. Droga w nieznane, z ogłuszającym hukiem wiatru. A ten tego dnia był całkiem konkretny, bo późniejsze informacje mówiły o podmuchach przekraczających 100 km/h. Coraz więcej wysiłku kosztowało nas podchodzenie pod kolejne spiętrzenia. Pędziliśmy w szaleńczym tempie – tak nam się przynajmniej wydawało. Bo czy można o takim mówić, idąc nieprzerwanie od paru godzin, o jednej bułce i zmagając się ze ścianą wiatru?
Ostatnie fragmenty podejścia na Raczkową Czubę
Chmury przykryły nas już na dobre, wilgoć osadzała się na włosach i ubraniu, a my z grymasem, bo dosyć trudno się oddycha przy takich podmuchach, podchodziliśmy pod Raczkową Czubę. Zdjęcia robiłem metodą partyzancką i „z biodra”. Ani temat ciekawy, ani czasu na szukanie kadrów nie było. Raz może zatrzymaliśmy się na dwie czy trzy minuty, kiedy z tej szarości wyłoniły się kontury okazałych kozic. Chyba zszokowane widokiem naszych sylwetek wyłaniających się z chmury, szybko zbiegły niżej. Wyprzedziliśmy kolejną grupę turystów i wygodnym, ale długim zboczem zameldowaliśmy się w końcu na jakimś szczycie. Znów nie znaleźliśmy tabliczki z nazwą wzniesienia. Może jej tu nigdy nie było, może porwał ją wiatr, a może zabrali złomiarze – nie wiadomo. Pręt wystający z podłoża i pieczołowicie przygotowane miejsce pod biwak zdradzały, że faktycznie może to być Raczkowa Czuba. I była, o czym mieliśmy się dowiedzieć dosłownie za kilkanaście minut.
Raczkowa Czuba (Jakubina). Widoki niestety żadne
Panorama z najwyższego szczytu w grani Otargańców jest zapewne wspaniała, bowiem to drugi co do wysokości szczyt w Tatrach Zachodnich, ustępujący wysokością tylko nieodległej Bystrej. W idealnych warunkach pięknie ją stąd widać. Widać też i Starorobociański, i Wołowiec, grań Barańców czy spiczaste Rohacze. Ja widziałem trochę kamieni i Darka, chociaż też nie zawsze. Wystarczało, żeby odległość między nami wzrosła o te kilkanaście metrów, a kontury jego sylwetki rozmywały się w szarej masie chmur. Dla własnego dobra staraliśmy się trzymać więc razem, chociaż wydeptana ścieżka i znaki na głazach nie pozostawiały złudzeń co do kierunku marszu. Mimo wszystko pilnowaliśmy się mocno, żeby gdzieś głupio nie zgubić drogi. Ruszyliśmy w dół. Bez słów, bez zatrzymywania się, byle szybciej znaleźć się niżej. Cieszyło nas, że najwyższy punkt wycieczki został już za nami.
Zmierzamy na Jarząbczy Wierch. Nic więcej o tym zdjęciu nie da się napisać
Droga bez historii i może wspomnę tylko o tym, że ścieżka była naprawdę wygodna. Jakby dosłownie przygotowana dla kogoś, kto się będzie musiał w czasie halnego ewakuować z grani. Spotkaliśmy w tym czasie kilku podchodzących od tamtej strony turystów, którym zdecydowanie odradziliśmy dalszą wędrówkę, no ale wiecie jak to jest. Ciężko być charyzmatycznym, kiedy masz załzawione oczy, czerwony nos, z którego leci gil i poszarpane na wszystkie strony włosy. Dlatego każdy ruszył w swoją stronę, a nas wkrótce pokrzepiła bliskość celu. Jest i szlakowskaz. Upewniam się, czy mój wzrok się nie myli, ale faktycznie dotarliśmy na Jarząbczy Wierch. I wiecie co? Dopiero tutaj, na granicy polsko-słowackiej, zobaczyliśmy pierwszą tego dnia tabliczkę z nazwą szczytu. Nie wiem, może Słowacy mają jakąś awersję do takich konstrukcji, ale na grani Otargańców ich brak.
Na Jarząbczym Wierchu
Rzucamy okiem na mapę, żeby nie zrobić jakiejś głupoty i schodzimy czym prędzej w stronę Niskiej Przełęczy. Ścieżka nie była już może marzeniem biegacza, ale pozwalała nam na bardzo sprawne tempo, sprowadzając nas zakosami niżej i niżej. Czasami jakiś kamień wyjechał spod buta, chwilami z równowagi wytracał nas jakiś potężny podmuch, ale generalnie widać było już światełko w tunelu. Wreszcie zeszliśmy poniżej poziomu chmur, gdzie pozwoliłem sobie nawet na kilka zdjęć. Nie było to takie proste, bo chwiało mną mocno, a kiedy przykładałem wizjer do oka, to już w ogóle tańczyłem z gwiazdami, ale coraz liczniejsze kolory jesieni zasługiwały na uwiecznienie.
Dolina Jarząbcza i Bobrowiec w tle. I pomyśleć, że mogło być tak pięknie
Szlak w tym miejscu prowadził dosyć blisko zbocza, więc mocno się pilnowaliśmy, żeby jakiś podmuch nie zagwarantował nam wycieczki do Doliny Jarząbczej. W ogóle cała ta wędrówka prowadziła przez teren, w którym stoki są wyniosłe i mocno nachylone. Różnica pomiędzy mijanymi wierzchołkami, a dolinami sięgała nawet 800 metrów, co z pewnością zrobiłoby na nas wrażenie, gdybyśmy częściej mogli to obserwować. Ciekawostką jest też fakt, że w rejonie tym schodzą zimą potężne lawiny, a w Dolinie Jamnickiej, którą mieliśmy wracać, podobno nawet największe w całych Karpatach.
Otargańce za nami. Schodzimy z Jarząbczego Wierchu na Niską Przełęcz
Tym razem jednak, dolina jawiła się nam jako ziemia obiecana, jako wybawienie, gdzie nie powinno już tak mocno wiać. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby Darek z taką gracją pokonywał górskie ścieżki. Myślę, że w tamtej chwili, spokojnie mógłby skutecznie rywalizować z niejedną kozicą. Starałem się dotrzymać mu tempa, uważając na luźnym podłożu. W końcu minęliśmy skrzyżowanie szlaków, wybraliśmy odpowiedni kierunek i pomknęliśmy w głąb doliny. Tam, po chwili, postanowiliśmy wreszcie odpocząć w zacisznym i ciepłym miejscu. Nasze żołądki zawodziły już smutnymi dźwiękami od kilku godzin. Aż dziw, że odpoczywaliśmy w błogiej ciszy, kiedy raptem kilkaset metrów wyżej warunki były tak fatalne.
Schodzimy do Doliny Jamnickiej
Już dawno żadna, sucha bułka tak bardzo mi nie smakowała. Chwilę odpoczęliśmy i na spokojnie ruszyliśmy dalej, przemierzając naprawdę pierwotny teren. Chwilami musieliśmy wręcz przebijać się gdzieś przez kosówkę, czy przekraczać małe strumyki. Mamy swoje dzikie oblicze Tatr. W lesie natomiast na nowo zrobiło się klimatycznie, a perspektywa powrotu pozwoliła nam wreszcie odetchnąć.
– Stój, prawie stanąłeś na żmii.
– Co? – nie ukrywałem zdziwienia
– Prawie ją zdeptałeś – powtórzył Darek
Ciągle nie mogłem zrozumieć. Gdzie, jaka żmija? Na wszelki wypadek nie ruszałem się z miejsca i patrzyłem na dłoń Darka, która wkrótce wskazała mi zwinięty patyk. Tylko, że to naprawdę wąż, znajdujący się w podobnym bezruchu i chyba w nie mniejszym szoku niż my. Kompletnie jej nie widziałem i co lepsze, Darek również jej nie zauważył. Dopiero kiedy stanąłem tuż obok i spłoszona się poruszyła, udało mu się ją wychwycić wzrokiem. Sprawę utrudniał fakt, że na takiej leśnej ścieżce pełno jest wystających spod gruntu korzeni. Po godzinnej wędrówce przecież nie zwraca się już na to uwagi. Dobrze, że jej nie nadepnąłem. Zrobiłem fotkę, po czym każdy wrócił do swoich spraw. My do schodzenia, a żmija do… ważnych wężowych rzeczy.
Żmija, której początkowo kompletnie nie zauważyliśmy
Dalsza droga to już zwyczajny, leśny deptak. Podłoże było przyjemnie miękkie, do naszych uszu docierały dźwięki szumiącego wodospadu, opadającego z Otargańców i bez większych emocji spacerowaliśmy przez Dolinę Jamnicką. I dobrze, wrażeń mieliśmy już dość, jak na jeden dzień. Tyle, że niestety czasami lubię zrobić coś bezmyślnego, coś co nie ma najmniejszego sensu. Dodam tylko, że kolejną dawkę adrenaliny, przysporzyli nam już u samego wylotu doliny przedstawiciele pewnej mniejszości, o której Maryla Rodowicz śpiewała „Dziś prawdziwych Cyganów już nie ma”. Z rekordem trasy i rumianymi policzkami, zameldowaliśmy się ostatecznie przy parkingu. Cali, zdrowi, zmęczeni, ale chyba też zadowoleni. Darek zwłaszcza, bo starannie zaparkowany rano samochód stał w nienaruszonym stanie.
Wracamy w kierunku Wąskiej Doliny
Szlak prowadzący przez Otargańce to miejsce naprawdę godne polecenia. Co ciekawe, spotkaliśmy przez cały ten dzień raptem kilkanaście osób. Po części to pewnie wina pogody, a z drugiej strony wydaje mi się, że ta grań chyba nie jest specjalnie popularna wśród turystów. Pewną trudnością może być dojazd w tamten rejon Tatr, ale jeżeli dysponujecie swoim samochodem, to naprawdę warto sobie zrobić wycieczkę do naszych południowych sąsiadów. Już sama droga prowadząca przez Zuberzec w stronę Liptowskiego Mikulaszu, to coś, co trzeba zobaczyć, zwłaszcza jeżeli jedzie się o poranku, jak my. Nie rozczarujecie się. Sam szlak jest naprawdę widokowy. Ok, nie widać tego na naszych zdjęciach, ale musi taki być. Przecież przez ponad 4 km wiedzie otwartym, potężnym grzbietem górskim. No i na nudę też nie narzekaliśmy, bo ścieżka chwilami prowadzi bardzo zróżnicowanym terenem.
Co do samej trasy, to jest ona wymagająca kondycyjnie. Mapy wskazują, że na dystansie niemal 19 km, trzeba pokonać ponad 1500 metrów przewyższeń. W teorii na pokonanie szlaku przez Otargańce, zdobycie Raczkowej Czuby, Jarząbczego Wierchu i powrót Doliną Jamnicką, trzeba przeznaczyć 9 godzin. To podawany czas samego marszu. No i nasze wnioski są takie, że mowa tutaj raczej o przyzwoitym tempie, a nie takim spacerowym. My, goniąc chwilami bez przerw i uciekając przed wiatrem, uwinęliśmy się w 7:30h. W zależności więc od waszych predyspozycji i sposobu w jaki lubicie maszerować, wypada uwzględnić spory margines. Bo to, że warto się tam wybrać, nie ulega wątpliwości.
Możecie zajrzeć też do galerii, gdzie znajdziecie trochę więcej zdjęć z tej wędrówki. Nie oszukujmy się, zbyt wielu widoków tam nie ma, ale możecie zerknąć jak te Otargańce wyglądają. Raczkowa Czuba i Jarząbczy Wierch pozostawały niestety pod szczelną warstwą chmur.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
Piękny ,barwny, interesujący opis całej wyprawy na Otargańce.Wybieram się w niedzielę i sama tej wędrówki Pozdrawiam
Miałam kiedyś okazję wędrować po Tatrach Zachodnich podczas silnego wiatru. Nigdy tego wypadu nie zapomnę. Po prostu stoisz/idziesz i masz wrażenie jakby ten żywioł był rozwścieczony na ciebie i koniecznie chciał zepchnąć ze szlaku. Miałam podobne spotkanie ze żmiją w Górach Izerskich, gdzie ścieżka też była wyłożona co chwilę wystającymi korzeniami i kamieniami. Moja żmijka (srebrzystoszara) wtopiła się w otoczenie a ja szłam zamyślona. Dosłownie w ostatniej chwili w nią nie wdepnęłam.
Tak, właśnie coś takiego 😀 Wieje mocno, człowiek stara się stabilnie stać na nogach, a raz na jakiś czas dostanie jeszcze taki „rozwścieczony” podmuch. A co do żmii, to ja jej kompletnie nie widziałem. Początkowo nawet nie zauważyłem jej, kiedy Darek zwrócił mi uwagę. Dobrze, że się poruszyła, a ja w nią nie wdepnąłem.
Przepiękny i odludny kawałek Tatr, taki jak lubię 🙂 szkoda tylko, że skończyła się Wasza pogodowa passa, bo widoki byłyby zajefajne 🙂 Co nie zmienia faktu, że chmury też mają swój urok 🙂
Było ciekawie, to na pewno. Nie nudziliśmy się ani przez chwilę i klimat na pewno był przyjemny. No wiatr może mniej, ale takie zetknięcie z żywiołem też jest interesującym przeżyciem. Widoków żal, ale może kiedyś uda się poprawka 😀
Bardzo fotogeniczne chmurko-mgły <3
A co do aury, to się czasami zastanawiam, co gorsze – wiatr, czy deszcz – i chyba jednak wychodzi mi, że jak ma tak pizgać w okolicach 100km/h to ja jednak wolę zmoknąć. 🙂
Szczerze powiem, że wolę jednak wiatr 😀 Lubię poczuć ten żywioł, oczywiście w granicach rozsądku.