O Wielkiej Fatrze słyszeliśmy same miłe rzeczy. Na nasz cel wybraliśmy Ostredok.
Dzień rozpoczęliśmy od małego sukcesu. Obudziliśmy się. W naszym wieku ponoć nie jest to już tak oczywiste, więc niesieni falą entuzjazmu i wykorzystując ten optymistyczny prognostyk, postanowiliśmy kuć żelazo, póki gorące. Spakowaliśmy nasz cały dobytek w formie plecaków i bułek, po czym radośnie upchnęliśmy się w samochodzie. Ruszyliśmy w kierunku Wielkiej Fatry, obierając na główny cel Ostredok. To miał być wspaniały dzień, bo o paśmie tym słyszeliśmy same miłe rzeczy, a liczne internetowe zdjęcia sugerowały nawet, że chwilami można się poczuć tak, jak w Bieszczadach.
Do wycieczkowego składu powrócił mój brat — nazwijmy go znów Młodym. Pierwszego dnia skoczyliśmy na Krywań i było to dla niego chyba trochę za dużo. Kiedy więc Darek i ja błądziliśmy kolejnego dnia po Niżnych Tatrach, on odpoczywał i walczył z zakwasami. Chyba skutecznie, bo w Tureckiej (Turecká) wszystkim nam dopisywały humory. Oczywiście do czasu, bo wstyd się przyznać, ale znów mieliśmy kłopot, by wbić się we właściwą ścieżkę. Winę zrzućmy jednak ponownie na Słowaków.
Na malowniczym obszarze Wielkiej Fatry utworzono w 2002 roku park narodowy. Samo pasmo ciągnie się przez około 40 km i charakteryzuje się głównie sporymi, grzbietowymi halami pasterskimi, a także głębokimi i wąskimi dolinami. Gdzieniegdzie spotkać można wapienne wierzchołki. Zbocza porastają głównie lasy świerkowe, a miejsce to słynie także ze swojego dzikiego charakteru i stosunkowo niewielkiego ruchu turystycznego. Wszystko to spotkać można u naszych południowych sąsiadów – na Słowacji.
O trzech takich, co dojść nie mogli
Zastanawialiście się kiedyś, w którą stronę prowadzi szlak, jeżeli na tabliczce strzałki są narysowane w dwóch zupełnie przeciwnych kierunkach? Na taki wysiłek intelektualny narazili nas właśnie Słowacy i to już na początku naszej wizyty w Wielkiej Fatrze. Chociaż byli blisko wyprowadzenia nas na manowce, to pod gustownym kapeluszem Darek skrywa bystry jak górski potok umysł i nie z nim takie numery. Przydało się też doświadczenie nabyte poprzedniego dnia. Szybko, bo po piętnastu, (a nie czterdziestu minutach, jak wczoraj), skierowaliśmy się na właściwą ścieżkę i zaczęliśmy podchodzić do góry wzdłuż żółtych i zielonych oznaczeń.
Będzie cały czas pod górę
Początkowo jeszcze bez trudu i w ładnych okolicznościach przyrody, ale i to nie miało trwać wiecznie. Nasza trasa na Kriżną i dalej na Ostredok prowadziła generalnie wzdłuż starego wyciągu, który wyglądał już chyba na nieczynny. Dosyć uważnie szukaliśmy znaków na okolicznych drzewach, bo ciekawiło nas, czy szlak kiedykolwiek opuszcza ten wygolony teren i zawija choćby chwilami do lasu. Minęliśmy dolny fragment, który już zapowiadał sporą stromiznę, po czym faktycznie skierowaliśmy się między drzewa. Wydaje mi się, że istnieją dwie metody dotarcia na właściwy grzbiet. Kierowanie się oznaczeniami, co może stanowić pewne urozmaicenie, albo podążanie po prostu wzdłuż słupów wyciągu. My wybraliśmy oczywiście tę pierwszą opcję.
Otoczenie jest całkiem ciekawe
Szlak raz wyprowadza na otwartą przestrzeń, potem chowa się w zaroślach i tak w kółko, aż do samego grzbietu, gdzie schować nie ma się już gdzie. Tam bowiem drzewa nie rosną, co jako fanów widoków bardzo nas ucieszyło. Niżej natomiast las ma urodę raczej takiego przeciętnego bywalca klubów disco — no niby ma wszystko na miejscu, ale czegoś jakby brakuje. O zachwycie nie było więc mowy i otoczenie nijak nie mogło nas oderwać od szlakowego trudu i znoju. Było stromo. W górach to normalne, ale czułem w mojej dygocącej łydce, że to dopiero początek. Minęliśmy kolejny otwarty fragment i natrafiliśmy na miejsce, w którym znajdowało się kilka letniskowych domków. Wreszcie była to jakaś odmiana, a ścieżka prowadziła nas do góry w cieniu wysokich drzew.
Sylwetki zdradzają nierówną walkę z podejściem
I tak wędrowaliśmy, dysząc już coraz mocniej, gdy wtedy stało się coś niespodziewanego — dotarliśmy do szerokiej drogi, która stanowiła bodaj jedyne wypłaszczenie w czasie całego podejścia na Kriżną. Szalone kilkadziesiąt metrów miłego spaceru! Niech was jednak to nie zwiedzie, bo to trochę jak w horrorach. Gdy robi się zbyt spokojnie, to można być pewnym, że zaraz z szafy wyskoczy jakiś strach, czy inna teściowa. Zdecydowanie nie byliśmy gotowi na to, co miało się właśnie wydarzyć. Na dobre opuściliśmy las i znaleźliśmy się w całkiem ładnym otoczeniu traw oraz nielicznych krzewów. Widoki też były już piękne, więc nie pozostało nam nic innego, jak tylko iść do góry. Początkowo napędzani entuzjazmem i przekonaniem, że szczyt jest blisko, dziarsko sunęliśmy przed siebie. Tyle tylko, że w pewnym momencie czas jakby stanął w miejscu, a wraz z nim i my.
Widoki już naprawdę rewelacyjne
Poruszaliśmy się z prędkością znajdującego się w strefie śmierci Szerpy z nadwagą, objuczonego w dodatku ciężkim sprzętem dla całego obozu. Niosącego kolegę na plecach. I ciągnącego, nie wiedzieć czemu, sanki. Wymienialiśmy między sobą tylko nieme spojrzenia. Gdyby potrafiły one mówić i tak nie nadawałyby się do publikacji. Wszystko dlatego, że było stromo. Ale nie tak „normalnie stromo”, jak w Bieszczadach. Że kawałek podejdziesz, odpoczniesz i tak do szczytu. Tu było tak „tatrzańsko stromo”, ale zamiast głazów i skał, które niekiedy można traktować jak schody, pokonywało się trawiaste, niewygodne zbocze. A to ciągnęło się w nieskończoność, uświadamiając nam, co musiał czuć taki Syzyf, pokutujący za swoje grzechy. Całe 800 metrów do góry, na dystansie raptem 3.4 km. A ile do końca? Nie wiadomo. Końca bowiem widać nie było.
Podejście ciągnie się bez końca. Startowaliśmy z samej doliny, a do góry jeszcze kawałek
Teren ciągle nas oszukiwał, mamiąc nasze zmysły, a każdy kolejny garb braliśmy za ten ostatni. Wędrowaliśmy jednak wzdłuż wyciągu i wiedzieliśmy, że tak długo, jak widzimy jego infrastrukturę, tak długo nasz trud jeszcze nie skończon. Darek został gdzieś w dole. Raz kucał, raz niemal leżał i trochę mnie to początkowo zaniepokoiło. Nie był to na szczęście wynik zmęczenia, a raczej natchnienia i wizji artystycznej. Wiadomo, że fotografowanie wymaga kombinowania, a dla dobrego kadru warto ubrudzić kolana. Mnie jednak drażniło to zawieszenie. Lubię po prostu wiedzieć, co czeka nas dalej. Podjąłem się więc misji eksploracyjnej i wyrwałem do przodu. Otaczała mnie już tylko wysoka, jesienna trawa. Kilka chwil później poczułem to, co zapewne poczuł Kolumb w 1492 roku.
– Koniec! – krzyknąłem do Młodego. Ostatni słup znajdował się raptem kilkadziesiąt metrów dalej, a obok niego jakaś chatka i zniszczona rudera. Idealne miejsce na przerwę. Zrzuciłem plecak, ściągnąłem buty i osuwając się na grunt, wystawiłem twarz do słońca. Było przepięknie, a cały ten trud podejścia momentalnie zamienił się w satysfakcję. Witaj Wielka Fatro!
W drodze na Ostredok
Świetne widoki, rewelacyjna pogoda i cisza taka, że aż głupio było się odzywać. Chyba tylko jedną osobę minęliśmy gdzieś w międzyczasie. Już dawno tak przyjemnie mi się nie odpoczywało w górach. I mimo że Wielka Fatra nie ma zbyt wiele wspólnego z Bieszczadami, to w głowie jakoś mimowolnie pojawiało się skojarzenie z naszymi połoninami. Wyobraźcie sobie natomiast, że to wcale nie był koniec podejścia, a do szczytu Kriżnej pozostało nam ciągle ponad 200 metrów w pionie!
Niżne Tatry w tle
Tyle tylko, że teren był już znacznie łagodniejszy, a rozległe panoramy na nowo rozpaliły w nas duszę odkrywców. Szczególnie tajemniczo wyglądała dziwna budowla wzniesiona na jej szczycie, ale ostatecznie postanowiliśmy się tam nie zatrzymywać. Zlokalizowaliśmy wzrokiem coś, co mogło wyglądać jak Ostredok, po czym uznaliśmy, że w porównaniu z porannym podejściem trasa jest płaska, jak moje bolące niekiedy stopy.
Kriżna już w oddali
Opuściliśmy Kriżną (1574 m n.p.m.), kierując się szlakiem w dół. Żadnych morderczych podejść w zasięgu wzroku i tylko szum jesiennych traw. Wokół niezliczone i w większości nieznane nam z tej perspektywy pasma górskie, a nad głowami leniwie sunące obłoki. Wiedzy wystarczyło nam na szybkie rozpoznanie Niżnych Tatr oraz znikających powoli pod chmurami Tatr. Nie wiem natomiast, czy mogliśmy trafić na lepsze warunki. Szlak prowadził cały czas otwartą przestrzenią, przez chwilę trawersując zbocze.
Teraz najprzyjemniejsze – ruszamy na Ostredok
W oddali delikatnie wznosił się i już na nas czekał Ostredok — najwyższe wzniesienie Wielkiej Fatry. W międzyczasie minęli nas napotkani wcześniej rowerzyści, bo tutejsze szlaki przemierzać można również w ten sposób. Wydawało nam się początkowo, że do szczytu jest strasznie daleko. Sam marsz był jednak tak przyjemny, że sami nie wiemy kiedy rozprawiliśmy się z większością trasy. No i w takim oto klimacie przypuściliśmy właściwy atak szczytowy.
O tym, jak nie pogryzły nas żmije
Błyskawiczny, udany i zakończony wybuchem euforii, objawiającej się w słowach brzmiących mniej więcej tak: „To chyba tutaj”. Gdy emocje już opadły, z prawdziwym namaszczeniem rzuciliśmy plecakami o glebę i rozpoczęliśmy najprzyjemniejszy etap każdej wycieczki, czyli „nicnierobienie”. Jeszcze w międzyczasie zobaczyłem gdzieś w trawie drugą już tego dnia żmiję. Od czasu wypadu na Skrzyczne wiem, że jak ma zygzak na cielsku, to raczej na pewno nie jest zaskrońcem. I pewnie krzyknąłbym do chłopaków, żeby uważali, gdzie siadają, bo biedna jeszcze gotowa się czymś od nich zarazić, ale że już dawno leżeli, to co im głowy będę zawracał.
Z tyłu widać drugiego kandydata do miana szczytu
No i tak żeśmy odpoczywali, dorzucając do listy rozpoznanych pasm jeszcze Mała Fatrę — te bardziej spiczastą, niż ta nasza. Czasami jednak czuję w głowie takie uwierające coś. Jest to prawdopodobnie myśl. Bo musicie wiedzieć, że na „naszym” wzniesieniu znajdowała się co prawda tabliczka z nazwą Ostredok, ale wysokość nie zgadzała się z tą, podaną na mapie. Normalnie by nas to nie zaniepokoiło, ale nauczeni, żeby tym słowackim oznaczeniom do końca nie ufać, myśl coraz bardziej napierała na czaszkę. Raptem kilkadziesiąt metrów dalej znajdował się drugi „garb”, oddzielony od tego naszego płytką przełęczą.
Liczby ponoć nie kłamią
No to mówię do moich kompanów, że: „Eee! A co, jak to tamten pagór jest prawdziwym Ostredokiem?” Przywykłem, że jestem raczej tym, któremu na słowo się nie wierzy. Wiadomo, kiedy głupi żartuje? Darek wyciągnął więc mapę i zaczął udawać, ubarwiając to wszystko poważną miną, że coś z tych kolorowych kresek rozumie. I nim jeszcze zdążył cokolwiek powiedzieć, ruszyłem przodem z kolejną misją badawczą. Otóż wnioski były następujące. W Wielkiej Fatrze jest naprawdę pięknie, a że byliśmy tam pierwszy raz, to faktycznie wszystko odkrywaliśmy na nowo. Znaleźć się w kompletnie nowym i tak ciekawym otoczeniu, to bardzo satysfakcjonujące przeżycie. Co do Ostredoka natomiast, to tak, właśnie ten szczyt mógł nim być. Mógł, bo był oznaczony dokładnie tak samo, jak poprzedni pagór!
Tablica na wierzchołku
Żeby było jeszcze ciekawiej, to według tabliczek, pierwszy z nich wznosił się na wysokość 1596, a drugi, ten na którym teraz staliśmy, 1593 m n.p.m. I jeśli myślicie, że to już wszystko, to nasza mapa oraz źródła internetowe wskazywały… 1592 m n.p.m. I taką też wartość odnaleźliśmy na jednej z tablic pamiątkowych umieszczonych na tym drugim, dalszym wierzchołku, mimo że szlakowskaz zlokalizowany trzy metry dalej ciągle sugerował 1593… Absolutnie nie ma powodów do zmartwień, jeżeli nic z tego nie rozumiecie. My też nie. Który jest właściwy? I dlaczego nie ten pierwszy, który jest rzekomo wyższy? Tego już pewnie nawet najstarsi Słowacy nie wiedzą. Na wszelki wypadek podreptaliśmy po obu, żeby mieć pewność, że najwyższy szczyt pasma dorzuciliśmy do kolekcji. Wróciliśmy ostatecznie do punktu wyjścia, żeby jeszcze chwilę poodpoczywać i nacieszyć oczy otoczeniem.
Mała Fatra w tle
W oddali bardzo dobrze widać było też Ploszkę (Ploská). Kłopot w tym, że zwrot „w oddali” jest użyty nieprzypadkowo. Na mapie ta odległość wydawała się nam zdecydowanie bliższa, jednak rzeczywistość szybko wybiła nam plany przedłużania wycieczki z głowy. I nawet nie dlatego, że czuliśmy się jakoś mocno zmęczeni. Po prostu pod żadnym pozorem nie zamierzaliśmy sobie psuć tych pozytywnych wrażeń jakąś głupią i niepotrzebną gonitwą. Przecież w tym czasie moglibyśmy nieco dłużej poleżeć na trawie. A to przecież miłe, co nie?
Wielka Fatra
Smutna to była chwila, kiedy zdecydowaliśmy, że pora opuścić Ostredok i wracać. Powrót na Kriżną był bezproblemowy, a teren nieznacznie tylko falował. Co wam będę znowu opisywał szum traw. Całkiem sprawnie rozprawiliśmy się z tym odcinkiem, a zanim na dobre rozpoczęliśmy zejście, zrobiliśmy sobie jeszcze jedną przerwę — w tym samym miejscu, co w czasie podejścia. Człowiek bywa sentymentalny. No i zaczęło do nas docierać, że droga w dół może sprawić nam sporo kłopotów. Najpierw zastosowaliśmy metodę klasyczną, która okazała się mało wydajna. Nienaturalnie krótkie kroki, połączone z hamowaniem całego ciała, obciążały dość mocno nasze mięśnie. Zaczęliśmy więc… zbiegać.
Jest naprawdę stromo i trzeba uważać
Wiem, brzmi na szalony i potencjalnie ryzykowny sposób, ale w terenie sprawdzał się znakomicie. Wystarczyło pokonywać zbocze obszernymi zakosami, no i patrzeć czasami pod nogi. Obniżaliśmy się błyskawicznie i aż przez chwilę czułem żal, że tak łatwo nam szło. Zero szacunku do naszego porannego osiągnięcia. Szybko, chociaż nie bez trudu, uporaliśmy się z tym najbardziej stromym odcinkiem, a następnie zgrabnie lawirowaliśmy wzdłuż szlakowych oznaczeń. Znów z ulgą przywitaliśmy ten krótki, płaski odcinek i w zasadzie nie wiadomo kiedy znaleźliśmy się na samym dole. Zmęczeni, ale przede wszystkim zadowoleni. Wielka Fatra podjęła brawurową próbę kradzieży naszych serc i Darek chyba już przepadł. A ja? Taki kochliwy nie jestem, ale czekam na kolejną okazję do odwiedzin tego ciekawego i pięknego pasma.
Trasa w podanym wariancie to około 16 km, czyli całkiem niewiele. Natomiast w czasie całej wycieczki uporać należy się z ponad 1200 metrami przewyższenia. Zakładając, że 90% tej wartości przypada już na to pierwsze podejście, to wnioski są proste: najpierw jest trudno, a potem bardzo przyjemnie. Mapy sugerują, że całość to około sześć godzin maszerowania, no i oczywiście dodatkowy czas na przerwy. Tyle też zajęło nam przejście tej trasy, ale wliczając w to już wszelkie przestoje.
Dlaczego wybraliśmy akurat taki sposób dotarcia na Ostredok? Nie mam pojęcia. Po prostu zaufałem Darkowi. Oczywiście można przedłużyć sobie wycieczkę, idąc jeszcze na Ploszkę, albo w ogóle wystartować z Liptowskich Rewucy, ale to już pewnie kwestia waszych preferencji. Na pewno nie możemy narzekać, bo Wielka Fatra zaprezentowała nam wszystko to, z czego słynie. Otwarte, widokowe grzbiety, wąskie, głębokie doliny, a przede wszystkim ciszę i spokój.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
Ja Wielką F się bardziej zachwyciłem, niż Małą. Na Małej miałem dość w 1/4 trasy, czasy o ponad 50% gorsze od mapowych. Tu zaplanowałem krótszą pętle z Liptovskich R. przez Ploskę, Ostedok i Kriżną. Widzę, że dużo lepszy wybór (nie aż tak stromo, bardziej widokowo na podejściu) 😉
Muszę jednak wrócić, bo zdjęcia mam stamtąd fatalne…więc może się uda tego lata? Szczególnie po Twoich zdjęciach, ładnych.
Ja też o Wielkie Fatrze słyszałam wiele dobrego a moja noga jeszcze tam nie stanęła 🙁 Ciągle jakoś nie po drodze. Fajnie, że odkrywacie nowe pasma górskie. Tak trzymać! Góry na Tatrach się nie kończą 😉
PS: Mateusz, jak potoczyła się sprawa z butami? 😉
Co do butów, to już je bardzo dokładnie przymierzałem w sklepie. Ten sam model, który masz 😀 Wydają się bardzo wygodne i pewnie sprawię sobie je na przyszły rok. Teraz jeszcze się nie zdecydowałem, bo w sumie w górach w tym roku nie byliśmy zbyt często.
Myślę, że Wielka Fatra jeszcze Was przyciągnie do kolejnych odwiedzin, bo pokazała, że nie kłamią o niej w tych Internetach 😉
Warunki dopisały 🙂
Tak, naprawdę świetne miejsce, a że z noclegiem i dojazdem sobie wszystko ogarnęliśmy, to teraz powinno być już łatwiej 🙂
Jak ja lubię czytać te Wasze wpisy i podziwiać piękne widoki, które utrwalacie na fotografiach! Dziękuję!
Dzięki! 🙂 Czuj się tu (prawie), jak u siebie 😛