Wreszcie nadeszła pora na zimowy wypad w Tatry. Kiepska pogoda sprawiła, że na początek wybraliśmy Nosal.
No i stało się. Wylądowałem zimą w Tatrach. Oczami wyobraźni widziałem się już na śnieżnobiałej grani, z morzem chmur poniżej, gdzie smagany wiatrem wdrapuję się na jakiś wybitny szczyt, by tam, rozrywając uprzednio z emocji koszulkę wykrzyczeć: „Jestem zwycięzcą!” Było oczywiście jasne, że plan ten pozostanie w sferze marzeń i może to dobrze. Wszystko ze względu na zerowe niemal doświadczenie i niechęć do obnażania się w losowych miejscach, chociaż to drugie, odpowiednio użyte, podobno gwarantuje sukces. Mniejsza o to.
Były to moje pierwsze odwiedziny tego pasma o tej surowej porze roku i chociaż chodziłem już po górach zimą, choćby po Beskidach, to nie chciałem się już na starcie uszkodzić, czy walczyć o życie, wracając wieczorem znad Morskiego Oka. W końcu Tatry to już coś, a do tej pory było nam jakoś nie po drodze. W ostatnich miesiącach, jak przystało na prawdziwego Polaka, stałem się wybitnym znawcą himalaizmu, toteż nasz „atak szczytowy” odkładaliśmy w czasie, czekając na dogodne „okno pogodowe”. To nie nadeszło nigdy, a że marzec się już kończył i ktoś mógłby w końcu zakwestionować nasz zimowy sukces, postanowiliśmy ruszyć mimo wszystko. Darek nie przepada za mrozem, a prognozy były raczej fatalne, więc w czasie wyjazdu miała mi towarzyszyć równie „zielona” koleżanka.
Mijamy potok Bystra
Nosal wydawał się być dobrym celem na rozgrzewkowy spacer, zwłaszcza że aura nie rozpieszczała. I tak nie było nic widać, a głupio tak pojechać w końcu w góry i nigdzie nie wleźć. Zdecydowaliśmy się na drogę klasyczną, styl alpejski, bez dodatkowego tlenu, czyli ambitnie. Ruszyliśmy w stronę Kuźnic, by w okolicach przystanku „Murowanica” odbić wzdłuż charakterystycznej zapory w lewo. Żwawym krokiem przekroczyliśmy mostek i dotarliśmy do budki TPN, gdzie na dobre rozpoczynał się szlak.
Ścieżka jakich wiele – śniegu mało i miejscami ślisko
Ścieżka pięła się coraz ostrzej do góry i normalnie pewnie ucieszyłby mnie brak śniegu, ale szybko okazało się, że śliskie kamienie mogą napsuć nam trochę zdrowia. Co prawda w plecakach mieliśmy raczki, ale na skale nie zrobiłoby to pewnie różnicy. Maszerowaliśmy więc bardzo uważnie, szukając dogodnych miejsc na postawienie kolejnego kroku, żeby nie zakończyć przedwcześnie naszej ekspedycji. Było cicho, spokojnie i umiarkowanie zimno, bo marsz skutecznie nas rozgrzewał. No i szaro było, ale z nadziei na jakiekolwiek widoki wyleczyliśmy się już na starcie.
Chyba najtrudniejszy fragment w drodze na Nosal
Tuptaliśmy spokojnie do góry, w newralgicznych miejscach pomagając sobie kijkami. Wyżej było już lepiej, a wszystko za sprawą grubszej pokrywy śniegu. Nawet otoczenie przybrało taki ciekawy, tajemniczy wygląd, chociaż chyba wszystko wygląda tajemniczo, kiedy widoczność sięga 50 metrów. Teren się otworzył i zacząłem kojarzyć, że cel naszej wycieczki jest coraz bliżej. Nie pozostało nam nic innego, jak tylko… iść dalej. Wiem, nie popisałem się polotem w powyższym fragmencie, ale nasza wycieczka nie obfitowała w wielkie wydarzenia.
Ostatnie metry do szczytu
Było ślisko, szaro, ale za to bardzo cicho i spokojnie, co też przecież ma swoje zalety. Niepostrzeżenie w zasięgu naszego wzroku pojawili się inni zdobywcy. Przyspieszyliśmy. Szczyt Nosala był już na wyciągnięcie ręki i wkrótce do listy swoich życiowych osiągnięć mogłem dopisać pierwszy, tatrzański szczyt zaliczony zimą. Sukces może to mniejszy niż wtedy, kiedy po raz pierwszy udało mi się nie spalić schabowego, ale radość pewnie porównywalna. Nie chodzi nawet o samo miejsce, czy trudność szlaku, ale głównie o fakt, że przezwyciężyłem swoje wewnętrzne lenistwo. No, a koleżanka sprawiała wrażenie równie zadowolonej.
Lhotse 8516 m n.p.m. 1976 rok, koloryzowane.
Jak na eksperta od himalaizmu przystało, wykonałem dziesiątki zdjęć poglądowych, chociaż warunki były takie, że fotkę ze szczytu mógłbym podpisać nazwą dowolnej góry. Trochę szkoda, bo można odnieść wrażenie, że się z tego Nosala nabijam, ale to naprawdę fajne miejsce na spacer. Z Zakopanego jest blisko, szlak jest krótki, więc nie trzeba rezerwować całego dnia, a w warunkach letnich idzie się przyjemnie. Przestrzegałbym jednak przed bieganiem po szczycie, bo ściany od strony zachodniej są praktycznie pionowe, a zimą łatwo gdzieś głupio podjechać. Trochę żałowałem, że aura pozbawiła nas widoków, bo te zdecydowanie mogą się podobać. Widać m.in. Giewont, Kopę Kondracką, Kasprowy, Świnicę czy Kościelec – naprawdę! Sprawdźcie wpis z panoramą z Nosala, jeżeli nie dowierzacie.
Stromo i lepiej się nie potknąć
Na wierzchołku spotkaliśmy schodzących już turystów i po chwili mogliśmy napawać się górską ciszą. Nie było jednak sensu zostawać na dłużej, bo wszystko co było do zobaczenia, zobaczyliśmy w ciągu pierwszych 15 sekund. Zielony szlak biegnie dalej, w stronę Nosalowej Przełęczy i tam sprowadza spacerowiczów do Kuźnic. W normalnych warunkach to właśnie taką pętelkę polecam, bo spaceruje się wręcz beztrosko i zawsze można coś nowego zobaczyć – krótka relacja tutaj. W naszym wypadku zdecydowaliśmy się na zejście po własnych śladach, bo raczej nic nie traciliśmy wybierając taki wariant. No i na zejściu się zaczęło. Bo wiecie – Nosal nie jest trudnym miejscem, ale zima rządzi się swoimi prawami i nie warto lekceważyć żadnej trasy. Rozbita głowa goi się raczej kiepsko, a na wielkich i śliskich kamieniach łatwo o wypadek.
Zimowy las
Mieliśmy kijki i raczki, więc teoretycznie powinno być łatwo, ale nawet najostrzejsze zęby nie wbiją się w pokryte cieniutką warstwą lodu głazy. Lawirowaliśmy więc na zejściu, szukając jak najłatwiejszej linii i szło nam to naprawdę dobrze. No dobra, raz może, naprawdę jedyny, zachwiało mną poważniej, ale mówiąc żargonem skoczków (bo i w tej dziedzinie, jak przystało na Polaka, stałem się ekspertem) – ustałem skok, chociaż oceny byłyby niskie. Ostatecznie cali, zdrowi i nawet chyba zadowoleni zameldowaliśmy się na dole. Wróć – „w bazie”. Zerknijcie jeszcze na mapkę. Jak widać, czas przejścia w jedną stronę to raptem godzina, w czasie której pokonać trzeba 2 km i 300 metrów podejść.
Wycieczka na Nosal to żadne wielkie, górskie wyzwanie, ale szlak pozwala na miłe spędzenie czasu w górskim otoczeniu. Zimą oczywiście trzeba się nieco bardziej przyłożyć do przygotowania, bo i czapkę wypada mieć, kurtkę, a przy gorszych warunkach, to nawet raczki czy kijki się przydadzą. Wiadomo jak bywa. To również dobre miejsce, żeby sprawdzić, czy wędrowanie o tej porze roku, to w ogóle nam się podoba, czy jednak wolimy błogi odpoczynek w ciepłym pokoju. W razie czego do miasta jest blisko. No i naprawdę uwierzcie – ze szczytu roztacza się miła dla oka panorama. Dla nas najważniejsze było chyba to, że wreszcie zdecydowaliśmy się na ten wypad i nawet śnieg, mgła czy mróz nie sprawił, że zniechęciliśmy się do wędrowania. Co więcej, chyba polubiliśmy ten klimat, ale o tym już kiedy indziej.
TL;DR
- Szczyt mierzy 1206 m n.p.m. no i… no i nie jest wysoki jak na tatrzańskie warunki.
- Wejście z Zakopanego na szczyt jest krótkie i łatwe, chociaż zimą trudności nieco rosną. Raczki mogą się przydać.
- Czas marszu to jakaś godzina. Wycieczkę można przedłużyć, przechodząc w stronę Nosalowej Przełęczy i Kuźnic.
- Ze szczytu widać m.in. Giewont, Kasprowy Wierch, Świnicę czy Kościelec. Jeśli dopisze pogoda, to nawet Babia Góra się pokaże.
- Tradycyjnie już niemal, nazwa wzięła się od góralskich skojarzeń. Tym razem ponoć chodziło o podobieństwo podszczytowych skał do nosa.
- Nosal stanowi zakończenie połnocno-wschodniej grani Kasprowego Wierchu. Tego to bym się nie spodziewał.
- Zachodnie ściany tej góry były niegdyś popularne wśród taterników, jednak TPN zakazał wspinaczki w tym rejonie.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
Fajowy luźny tekst😉😉😀
Dzięki! Tak właśnie mijał nam tam czas 😀