Gdy nie masz szczęścia do pogody, idź na Sarnią Skałę.
Tegoroczna wiosna rozpieszczała pogodą i aż chciałoby się zaśpiewać, że nic nie może przecież wiecznie trwać. I faktycznie – czerwiec przywitał nas bardzo niestabilną aurą, a planowanie jakiegokolwiek wypadu w Tatry było mocno utrudnione. Ileż można jednak czekać? Mając pecha, zapewne długo. Ustaliłem więc tym razem z koleżanką, że zaryzykujemy, choćby z naszych planów miała wyniknąć tylko krótka wycieczka. A teraz zerknijcie na tytuł.
Zawierzyłem prognozom pogody. Moja sceptyczna natura rzadko mi na to pozwala, ale rozumiecie – chciałem wyjść na tego, który wie, co robi. Że niby coś z tych kolorowych wykresów obliczyłem. Pokrywa chmur, wilgotność, jakieś izobary, amplitudy, barometr i inne meteorologiczne słowa, które już z daleka brzmią dobrze. Nasze szanse na udaną wędrówkę były zresztą i tak wysokie. Jakieś 50% – albo się uda, albo nie. Bo kłopot w tym, że w Tatrach trafiliśmy ostatecznie, kolokwialnie mówiąc, na dupówę. Grzmiało, padało, ciskało piorunami, a my jak sieroty i tak zjawiliśmy się pod Giewontem. Nie znoszę jednak moknąć, a od burzy na grani bardziej boję się już chyba tylko małżeństwa, więc rozsądnie odpuściliśmy wszelkie wymagające cele. Miała być Sarnia Skała i to o zachodzie słońca, bo wtedy właśnie spodziewałem się okienka pogodowego.
Ruszamy na szlak
Właśnie przestawało padać, gdy zarzuciliśmy na siebie plecaki i opuściliśmy parking, kierując się czerwonymi oznaczeniami. Mijaliśmy schodzących, zmokniętych turystów, którzy i tak sprawiali wrażenie zadowolonych. Góry, to dziwna choroba. Dolina Strążyska, bo to właśnie nią dreptaliśmy, stawała się z każdym krokiem bardziej pusta i cicha. Ten początkowy odcinek to idealne miejsce na spacer. Ścieżka jest szeroka, płaska, a obok szumi potok. Spodobało mi się tam tak bardzo, że „specjalnie” zapomniałem o statywie, byle tylko wrócić do samochodu i przejść ten kawałek raz jeszcze. Nie jestem mistrzem opisywania przyrody, ale spróbuję, na wypadek gdybyście nie lubili oglądać zdjęć.
Ścieżka jest wygodna, więc mkniemy przed siebie
Wokół był las, czyli zbiór drzew, gdzieniegdzie znajdowały się niższe rośliny, zwane potocznie krzakami, a całości dopełniały kwiatki. Kwiatek z grubsza wygląda na takie coś, co dajecie lub otrzymujecie w czasie różnych rocznic, lub w ramach przeprosin, gdy o takowych zapomnicie. I wszystko to, zroszone niedawnym deszczem, czyli wodą z nieba, zachwycało soczystością kolorów. Konkretnie jednego – zielonego, czyli mniej więcej takiego samego, jak murawa piłkarska. Opisu nie powstydziłaby się Eliza Orzeszkowa w swoim „Nad Niemnem”, ale było naprawdę urokliwie, a czas mijał jakoś tak beztrosko. Po części pewnie dlatego, że na tym etapie wycieczki trudno mówić o zmęczeniu, czy zadyszce. Leniwy spacer doprowadził nas dosyć szybko do pierwszego, bardzo charakterystycznego punktu.
Polana Strążyska
Oto i Polana Strążyska. Nie zachwyca wielkością, a widoki ograniczają się do imponującej, północnej ściany Giewontu, ale i tak jest tam ładnie. Zresztą szczyt „Śpiącego Rycerza” znajduje się prawie 850 metrów wyżej, niż miejsce z którego zadzieraliśmy głowy, a to już przemawia do wyobraźni. Plusem jest też fakt, że prowadzi tu ścieżka, którą można pokonać choćby z marudnym i leniwym dzieckiem, jeżeli akurat pechowo doczekaliście się potomka o takich cechach. W pobliżu znajduje się również Wodospad Siklawica, więc śmiało można podejść i obejrzeć ten cud natury. Ba, na polanie, to i nawet coś na kształt bufetu znajdziecie. Nam natomiast zależało przede wszystkim na zachodzie słońca i trochę się baliśmy, że zabraknie nam cennego czasu. Pokręciliśmy się chwilę po okolicy, zbojkotowaliśmy słynny, wielki głaz, na którym można sobie pstryknąć fajną fotkę, po czym ruszyliśmy czarnym szlakiem w stronę Sarniej Skały.
Ruszamy czarnym szlakiem do góry
Ciągle zerkałem podejrzliwie w niebiosa, upewniając się, czy w zasięgu wzroku nie ma jakiejś burzowej chmury. Podłoże było mokre, a śliskie kamienie stanowiły zagrożenie dla struktury kości, ale zieleń była tak soczysta, że tutaj wypadałoby ponownie wstawić jakieś poetyckie i rozbudowane porównanie: „Było zielono, że hej!”. Na szlaku nie spotkaliśmy już nikogo, bo kto dał się złapać burzy, ten trąba i pewnie szybko czmychnął na dół. Nam natomiast dopisywało szczęście, bo zachmurzenie stawało się jakby mniejsze, co znacząco zwiększało nasze szanse na udany zachód słońca. Kolorki, spokój i te sprawy. Najpierw jednak musieliśmy się uporać z podejściem na szczyt.
Klimat dopisuje. Kto by pomyślał?
I teraz składajcie litery uważnie. Gotowi? Zdaję sobie sprawę, że Sarnia Skała bywa bardzo popularnym celem wycieczek początkujących turystów. Dlatego, mimo że obiektywnie nie jest trudno, bo góra wznosi się na 1377 m n.p.m., to z Polany Strążyskiej trzeba podejść w pionie jakieś 330 metrów i to na dystansie nieco ponad 1,3 kilometra. Mówiąc obrazowo: zmęczycie się. Ścieżka co prawda prowadzi po wygodnych głazach, ale te po deszczu nie gwarantują dobrej przyczepności. Trzeba więc uważać i pamiętać o zapomnianych być może do niedawna płucach. Nie biliśmy rekordów, ale też nie ociągaliśmy się i spacer pod górkę odbywał się bardzo płynnie. Wiem, że leśne krajobrazy przegrywają ze szczytowymi panoramami, ale ten odcinek naprawdę miał w sobie coś ciekawego. Niekiedy w oddali unosiła się lekka mgła, która w połączeniu z kompletną ciszą gwarantowała przyjemne wędrowanie i to mimo utrzymującej się wysokiej temperatury. No i tak w skrócie mijał nam czas.
Czerwona Przełęcz. Do szczytu już tylko 10 minut
Kiedy dotarliśmy na Czerwoną Przełęcz, zrobiliśmy sobie chwilę przerwy. Stąd na szczyt jest już niedaleko, a dreptanie po skałach daje trochę więcej frajdy, niż omijanie kałuż w lesie. No i to co ważne – wreszcie pojawiły się widoki. Tutaj też można odbić w stronę Doliny Białego, jeżeli zaplanowaliście sobie wycieczkę w postaci pętli. Uwagę przykuwał zwłaszcza Giewont, ale wkrótce w zasięgu wzroku pojawiły się inne szczyty, a także pozostawione w dole Zakopane. Całą Sarnią Skałę mieliśmy na wyłączność, więc końcowy odcinek pokonaliśmy w ekspresowym tempie, zwłaszcza że to raptem 10 minut z przełęczy.
Ostatnie metry przed wierzchołkiem, to przyjemny, skalisty teren
Gdyby istniało coś na kształt „Korony Szczytów Reglowych”, to niechybnie, prędzej czy później, stałbym się jej posiadaczem. Do Nosala, Wielkiego Kopieńca i Gęsiej Szyi, dorzuciłem właśnie wierzchołek Sarniej Skały. Owszem, takie spacerowe wycieczki pewnie nie mogą się równać zdobywaniu najwyższych, tatrzańskich szczytów, ale pozwalają pooglądać trochę świata i to przy niewielkim nakładzie sił. To też świetne cele na rozgrzewkę przed poważniejszym chodzeniem, lub na krótkie wypady w razie niepogody. Nie dziwne więc, że kręciliśmy się w każdym miejscu dosyć rozległego wierzchołka, szukając ciekawych panoram i kadrów.
Ze szczytu widać przede wszystkim Giewont
Motywem przewodnim naszego zwiedzania było hasło: „Tylko nie spadnij!”. Bo chociaż szczyt jest płaski i bezpieczny, to sporo tam wystających, skalnych „kikutów”, które stromo opadają w stronę przełęczy. No i jakkolwiek to zabrzmi, to jeśli coś sterczy, to aż kusi, żeby na tym usiąść. Ustawiałem więc statyw i kadr, a potem ścigałem się z czasem, kiedy samowyzwalacz odliczał 10 sekund do wyzwolenia migawki. Byle tylko zdążyć usiąść w jakimś efektownym miejscu. Nie jest to najbezpieczniejsza metoda zwiedzania, więc wkrótce po prostu poprosiłem koleżankę o pomoc.
Na Sarniej Skale
Oczekiwaliśmy, aż słońce zacznie się obniżać, jednocześnie zastanawiając się, co tak właściwie można zobaczyć ze szczytu. Przede wszystkim Giewont, bo jego północna ściana hipnotyzuje z tej perspektywy. To jednak nie wszystko, bo wprawne oko wypatrzy otoczenie Czarnego Stawu Gąsienicowego, z Granatami na czele. Widać też Tatry Bielskie, chociaż z tej perspektywy prezentują się tak sobie, a dokładnie po przeciwnej stronie, czyli na zachodzie, uwagę przyciąga Kominiarski Wierch. O tym, że widać odległą Babią Górę też wspomnę, chociaż widać ją akurat niemal z każdego, tatrzańskiego szczytu.
Babiej Góry nie trzeba przedstawiać
Czasami bywa tak, że chociaż widoki i atmosfera nas zachwycą, to nieszczególnie da się to pokazać na zdjęciach. I tak właśnie było w przypadku Sarniej Skały. Bo chociaż słońce oświetlało po chwili wszystko ciepłym blaskiem, to trudno było skomponować interesujący kadr. Spore zachmurzenie też nie pomagało. Kosówka ograniczała widoki w niektórych kierunkach, a Giewont sfotografowaliśmy już chyba ze sto razy. W końcu podjęliśmy więc decyzję, że pora wracać i bardzo powoli ruszyliśmy po mokrych kamieniach na dół.
Ostatnie spojrzenie z przełęczy
Minęliśmy grupkę turystów, spragnionych chyba wieczornych widoków, a wkrótce zanurzyliśmy się w cichy las, w którym panował już półmrok. „Tylko nie spadnij!” zamieniliśmy na: „Tylko się nie wywal!” i korzystając z ostatnich promieni słońca kierowaliśmy się w stronę Polany Strążyskiej. Normalnie polecałbym jednak odbić z przełęczy w kierunku Doliny Białego, żeby zrobić ciekawą pętelkę, ale chcieliśmy bez przygód dostać się na parking. W lesie było już dosyć ciemno, a natura podarowała nam na sam koniec prezent, gdy wiszące nad horyzontem chmury przybrały niesamowite kolory. Droga z polany nie sprawiła nam już trudności, bo zgubić się tam ciężko, a teren jest raczej płaski. Poza tym letnie wieczory są naprawdę długie i nawet czołówek nie musieliśmy używać. Wkrótce zameldowaliśmy się na parkingu, a wędrówka na Sarnią Skałę przeszła do historii.
Feeria barw po zachodzie
Taka wycieczka, to naprawdę świetna propozycja dla każdego. Ze szczytu da się już coś zobaczyć, a sam marsz nie jest przesadnie męczący. Do Polany Strążyskiej, to w zasadzie najnormalniejszy spacer. Nieco więcej wysiłku kosztuje wdrapanie się z polany na wierzchołek Sarniej Skały, ale to ciągle raptem godzina drogi. Trasa prowadząca przez Dolinę Białego uchodzi za odrobinę łagodniejszą, bo przewyższenia rozkładają się bardziej równomiernie.
Możecie więc rozważyć oba warianty, chociaż ciągle będę się upierał, że jeżeli nie goni was czas, to warto połączyć te dwa szlaki w ciekawą pętelkę. Nie zapominajcie też o nieodległej Siklawicy i o tym, że przez Dolinę Strążyską prowadzi również szlak na Giewont. To wzmianka dla tych, którym trochę mało.
Informacje praktyczne
- Sarnia Skała to szczyt w pasie reglowym Tatr Zachodnich. Mierzy 1377 m n.p.m.
- Parkingi oraz wstęp do Tatrzańskiego Parku Narodowego są płatne.
- Na Czerwoną Przełęcz, skąd wchodzi się na szczyt, prowadzą dwa szlaki turystyczne. Czerwony przez Dolinę Strążyską oraz żółty przez Dolinę Białego.
- Na Polanie Strążyskiej funkcjonuje bufet góralski.
- Z polany w ciągu 10 minut można podejść do Wodospadu Siklawica.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
No właśnie……..dawno dawno temu……….idąc przykładnie od samego dworca w Zakopanem, wybraliśmy się z jeszcze NIEmężem do Strążyskiej – i uznaliśmy „że nam mało” – więc poszliśmy na Giewont. Żar lał się z nieba, turystów mnogo, ja „na oparach” doczołgałam się na szczyt – i wiecie co? wcale mnie ten Giewont nie zachwycił. I tak mi zostało do dziś. Nie lubię go do tego stopnia, że byłam na nim dwa razy – pierwszy i ostatni. Natomiast na Sarniej Skale byłam z dziećmi. Młody miał wtedy 4 latka, córka 10. Mam piękne zdjęcia…….jeszcze z kliszy………..Fajnie powspominać. A Tatry uwielbiam tak w ogóle i jestem tam chociaż raz w roku.