Krywań miał być mocnym rozpoczęciem dłuższego wyjazdu.
To miała być wycieczka, jakich wiele. No, może z tą różnicą, że narodowa góra Słowaków, jak nazywa się czasami Krywań, to nie byle jaki pagór. Mierzy całe 2494 m n.p.m., a żeby na niego wleźć, trzeba pokonać blisko 1400 metrów przewyższeń. Jeśli chodzi o szczyty, na które prowadzi w Tatrach oficjalny, znakowany szlak, to nasz cel ustępował wysokością tylko Rysom. To mogło stanowić już jakieś wyzwanie dla płuc i łydek.
[O wycieczce w skrócie]
Dystans: 12 km
Suma podejść: 1390 m
Czas przejścia: 6:40 h plus przerwy
Szlak biegnie w parku narodowym
Wstęp do TANAP jest bezpłatny
Przed wyjściem warto się ubezpieczyć
Nie ma specjalnie wielkiej filozofii w tym, co postanowiliśmy robić. Żadnych wymyślnych zawijasów na mapie. W zasadzie opcje były dwie: mogliśmy albo wystartować szlakiem zielonym (Tri studničky), albo niebieskim skądś tam. I jest to moim zdaniem wybór raczej pozorny, bo w wyższych partiach, tam gdzie robi się ciekawiej, obie te ścieżki i tak się łączą. Istnieje też wariant zrobienia pętelki, ale nie wiem, czy wnosi to do wędrówki jakiekolwiek nowe wrażenia. Południowe zbocze Krywania nie jest bowiem przesadnie atrakcyjne. Ale do rzeczy!
Tri studničky – Krywań
To miała być pierwsza wycieczka w czasie dłuższego wyjazdu. Mimo najszczerszych chęci i pobudki po 3 w nocy, na parkingu w Trzech Studniczkach (lub Trzech Źródłach) zjawiliśmy się jakoś po 8. Mój brat, niech będzie „Młody”, już jakiś czas nalegał, żebym zabrał go w góry, a że charakter mam iście anielski, to na szlak mieliśmy wyjść w trójkę. Zarzuciliśmy plecaki, zapłaciliśmy całe 5 euro za parking i pełni entuzjazmu pomknęliśmy wzdłuż zielonych oznaczeń… w dół. Bo tak się ten szlak zaczyna. Droga w początkowym fragmencie jest mało inspirująca, ale to w zasadzie specyfika większości tatrzańskich szlaków. Żeby dorwać się do widoków, trzeba po prostu jakoś przejść te dolne etapy.
Póki co ładnie i ciepło
Nasz cel wisiał gdzieś hen w oddali, a nam przyszło pokonywać ścieżkę biegnącą kiedyś zapewne w lesie. Katastrofalny halny (Veľká kalamita) sprzed ponad dekady oszczędził w tym miejscu jedynie nieliczne drzewa, ale natura chyba i z tym sobie poradzi, czego efekty widać pewnie już na zdjęciach. Coraz więcej tam zieleni i różnej roślinności. Szło się sprawnie i wkrótce minęliśmy charakterystyczne chatki. Od tego miejsca szlak na Krywań miał prowadzić już tylko do góry. Miało to swoje plusy, bo szybko mogliśmy podziwiać pierwsze panoramy. W oddali na południu pokazały się Niżne Tatry, a ich widok miał nam towarzyszyć przez cały dzień.
Szybko pojawiają się widoki. Tutaj Niżne w oddali
Jeszcze szybciej jednak się okazało, że wiele więcej, to my tego dnia raczej nie zobaczymy. Przede wszystkim dlatego, że szlak biegnie szerokim i pustym jak lotnisko w Radomiu zboczem. Było jasne, że dopiero dotarcie na grań mogło nam poprawić perspektywę. Mogło, ale nie musiało, bo wbrew prognozie pogody i naszemu zaklinaniu, nad naszymi głowami pojawiło się sporo szarych i ciężkich chmur. Żeby nie psuć sobie nastrojów, postanowiliśmy udawać, że to tylko jedna, rozwleczona, zabłąkana chmura, która szybko poleci sobie dalej. Sprytnie, co? Ścieżka prowadziła nas licznymi zakosami do góry, sprawnie nabieraliśmy wysokości i chociaż bym mógł, to nie ma się co dalej rozpisywać.
Tatry Zachodnie pod chmurami
Kiedy dotarliśmy do kosówki, nasze widoki wzbogaciły się o Tatry Zachodnie. Miła to była odmiana, ale i to szybko nam spowszedniało. Chcieliśmy bowiem tych wszystkich strzelistych szczytów, turni, głębokich przełęczy i wysokich ścian. I wtedy, gdzieś w oddali pojawił się wierzchołek Krywania. Wreszcie mogliśmy go pooglądać z nieco lepszej perspektywy, chociaż ciągle jakiejś takiej mało przekonującej. Bo jeśli przypomnicie sobie jego sylwetkę widzianą choćby z Kasprowego, to faktycznie jest się czym zachwycić. My zachwyciliśmy się raczej dlatego, że wypadało, ale była to ewidentnie wina naszego położenia.
Krywań kawał góry. Wychodzimy ponad kosówkę
Parę kosówkowych zakosów później wyszliśmy na otwartą przestrzeń. Nieźle było widać opadający spod szczytu żleb, który mieliśmy przetrawersować. Brzmi to może i poważnie, ale ciągle nie ma tam nic strasznego, zwłaszcza że na wysokości szlaku jest on płytki i niespecjalnie stromy. No, może w jednym miejscu należy zachować uwagę, bo płynie tam czasami strużka wody, ale generalnie poza tuptaniem po kamieniach nie działo się tam nic strasznego. Niemal do samego końca zastanawialiśmy się natomiast, jak przebiega nasza dalsza droga. Widzieliśmy wyraźnie niebieski szlak, prowadzący wzdłuż zbocza, który nagle jakby się gdzieś rozmywał w masie kamieni. Wszystko wyjaśniło się chwilę później.
Przekraczamy Wielki Krywański Żleb
Dotarliśmy do Rozdroża pod Krywaniem, czyli miejsca, gdzie oba warianty się spotykają i wreszcie zaczęło się robić ciekawiej. Ponoć dawniej szlak na szczyt przebiegał nieco inaczej, niż obecnie, dlatego gdzieniegdzie można spotkać jeszcze stare ślady. Na początek trzeba dostać się na grań i z naszych obserwacji wynikało, że w kwestii osiągnięcia celu panował styl dowolny. Byle do góry. Niebieskie oznaczenia są, to prawda, ale masa różnych, mniej oficjalnych ścieżek też, dlatego dla własnego spokoju warto tych śladów po farbie pilnować, co by gdzieś przypadkiem nie zboczyć.
Zaczynamy podejście na grań
Krywań – trudności na szlaku
Przyjemny to odcinek, przynajmniej w czasie podchodzenia. Gdzieniegdzie kamienne schodki wymuszają jakiś długi krok, czasami dobrze złapać się jakiegoś głazu ręką — ogólnie bardzo fajna odmiana po żmudnym nabieraniu wysokości. Nie było też jeszcze zbyt trudno. Po prostu trzeba było zachować uwagę, żeby nie podjechać na jakimś śliskim kamieniu, ale to można w zasadzie powiedzieć o każdym szlaku. Krywań natomiast na dobre skrył się za chmurami.
Czasami wypada użyć rąk
Po kilku, a może i kilkunastu minutach, uporaliśmy się z tym krótkim, ale ciekawym odcinkiem. Wreszcie też mogliśmy rzucić okiem na to, co kryje się po wschodniej stronie grani. No i pewnie jest tam masa pięknych, okazałych wierzchołków, ale pogoda pozwoliła nam zobaczyć tylko staw w dolinie, majaczące Liptowskie Turnie i kawałek Grani Soliska na drugim planie. Cóż, dobre i to. Gdy dostaliśmy się już na grań, przez jakiś czas nie działo się za wiele. Minęliśmy w międzyczasie Mały Krywań, który z naszej perspektywy był tylko nieznacznym garbem.
Natomiast cała zabawa zaczęła się kawałek dalej, gdy przed oczami zaczął majaczyć przedwierzchołek Krywania. W sensie tak to wyglądało, gdy całą resztę spowijały chmury. W rzeczywistości było to pewnie jakieś kolejne spiętrzenie terenu. Ścieżka opuszcza wtedy ostrze grani, by takim ciekawym i stromym trawersem wyprowadzić na właściwy szczyt. No i tutaj trzeba było skoncentrować się jeszcze bardziej. Niebo stało się kompletnie szare, widoczność spadła, a skały szybko robiły się wilgotne. Dodając do tego ziąb i przelotną mżawkę, otrzymujemy warunki niezbyt sprzyjające kontemplacji otoczenia.
Po głazach do góry
Zaczęliśmy dziarsko, bo przecież Krywań miał być niczym innym, niż przerośniętym pagórem. Szybko jednak natrafiliśmy na serię przeszkód. I gdyby świeciło słońce, to pewnie nie byłoby się nad czym rozwodzić, bo generalnie teren jest tam urzeźbiony dobrze. Jest gdzie postawić nogę, a w razie czego i złapać. Natomiast w tamtych warunkach pięliśmy się do góry raczej ostrożnie, cierpliwie czekając, aż każdy po kolei upora się z danym fragmentem. Warto zwrócić jeszcze uwagę na to, że czasami ścisłe trzymanie się niebieskich oznaczeń nie jest rozwiązaniem najłatwiejszym, bo tuż obok biegnie wygodniejsze obejście. Zwłaszcza na zejściu może być to jakaś alternatywa. Chyba jeden moment mógłbym określić mianem potencjalnie problematycznego. Strome podejście po dosyć gładkiej płycie, o to ze zdjęcia poniżej.
Trudności w drodze na Krywań. Warto uważać
Czy jest trudno? To już zależy przede wszystkim od waszych indywidualnych predyspozycji i od warunków pogodowych. Jeżeli nie macie lęku wysokości i przestrzeni, to nie powinno być źle. Wiem, że to nieco wymijająca odpowiedź, ale postrzeganie trudności jest mocno nieobiektywne. Dalej jest już łatwiej, bo do pokonania zostaje dobrze urzeźbiony teren, no i w taki właśnie sposób zameldowaliśmy się po chwili na Krywaniu. No i to by było na tyle.
Darek nawet właściwy kamień ci pokaże
Chmura okazała się na tyle złośliwa, że nie widzieliśmy absolutnie nic. Pewnie mogliśmy tam chwilę zaczekać, ale warunki mogły poprawić się po godzinie, a mogły nie poprawić się wcale. Ziąb był niesamowity. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia, oczywiście pod znajdującym się tam krzyżem, żeby umieścić w kadrze jakikolwiek punkt odniesienia, no i coś zjedliśmy. Po krótkim odpoczynku i wymianie wrażeń, po prostu ruszyliśmy w drogę powrotną.
Bardzo uważnie schodzimy ze szczytu
Szybko się okazało, że była to dobra decyzja, bo znów zaczęło kropić. Chcieliśmy więc sprawnie pokonać najtrudniejszy odcinek, nim skały na dobre staną się śliskie. I szło nam to nieźle, chociaż z wiadomych względów raczej powoli. Czasami przepuszczaliśmy kogoś idącego do góry, czasami zatrzymywaliśmy się, by chwilę odpocząć, ale bez przygód trafiliśmy z powrotem na grań, tuż powyżej rozdroża. W drodze powrotnej już w ogóle panowała wolna amerykanka w kwestii dojścia do miejsca, gdzie łączą się szlaki. Po prostu trzeba kierować się na dół, mając w zasięgu wzroku niebieskie oznaczenia. Tutaj nie napotkaliśmy akurat większych problemów, chociaż mokre kamienie nakazywały nam utrzymać koncentrację. A potem? Dalsza droga w dół, która nie gwarantowała już wielkich emocji.
Mali ludzie i duże góry
Zejście minęło nam raczej w przeciętnych nastrojach. Gdy tylko znaleźliśmy się na granicy kosówki, pogoda zaczęła się poprawiać. Prawa Murphy’ego? Oczywiście z jednej strony nas to cieszyło, bo na kolejne dni również mieliśmy plany, ale pogłębiało to też uczucie niedosytu. Lubimy oglądać rozległe widoki, a w przypadku Krywania po prostu nie wstrzeliliśmy się na szczyt we właściwym czasie. Całkiem ładnie zrobiło się natomiast nad Tatrami Zachodnimi, gdzie słońce przebijało się ciekawie przez chmury.
Gra świateł podczas powrotu
No i z takim widokiem przed oczami maszerowaliśmy dalej. I dalej. I dalej. Nie pamiętam już nawet, czy wydarzyło się w czasie tego zejścia coś ciekawego. Ten „leśny” odcinek, z którym tak sprawnie uporaliśmy się rano, teraz wydawał się ciągnąć w nieskończoność. Nie skłamię jeśli powiem, że ucieszył nas widok parkingu.
Krywań w pełnej krasie
Szlak na Krywań nie jest długi, bo wyobraźcie sobie, że wybierając na start Tri studničky, to zaledwie 12 kilometrów i to w obie strony. Natomiast na tak krótkim dystansie podchodzi się do góry prawie 1400 metrów i może być to test dla waszych mięśni, zwłaszcza jeśli na co dzień mało się ruszacie. Przez długi czas nie mogłem pozbyć się także wrażenia, że cała droga na wierzchołek przypomina dreptanie zboczem Sławkowskiego Szczytu. Też krótka trasa, podobna suma podejść, południowa wystawa szlaku, no i mało interesujące zbocze, na którym widoki uparcie nie chcą się zmieniać. I wtedy, mimo zmęczenia, bardzo mi się podobało, zwłaszcza że pogodę mieliśmy rewelacyjną. To chyba efekt tego, że wszytko w Tatrach było dla nas nowe. Spodobałoby mi się cokolwiek — byle kopiec usypany z kamieni.
Teraz natomiast było przez długi czas nijako i wiem, że na moją opinię na pewno miała wpływ kiepska pogoda. Przewaga tego miejsca jest oczywista — podszczytowe fragmenty zapewniają już jakieś atrakcje, coś się dzieje, a i rąk można użyć. Tam, raczej na nudę narzekać nie będziecie. I chociaż w międzyczasie pobiliśmy nasz tatrzański rekord wysokości, to na mojej liście miejsc do ponownego odwiedzenia, Krywań znajdowałby się dopiero gdzieś w połowie stawki. Ciągle jednak przed Sławkowskim. Mimo wszystko polecam, zwłaszcza jeżeli szukacie szlaków, na których was jeszcze nie było.
Mam jednak kłopot, by jednoznacznie określić trudności techniczne. Mimo że w czasie podejścia trudno mówić o ekspozycji, to zbocze za plecami bywa momentami strome. Jak to w Tatrach przecież bywa i warto być tego świadomym. Rzeźba terenu jest natomiast moim zdaniem wystarczająca, by nie mieć problemu ze znalezieniem oparcia na kończyny. Zresztą w większości to po prostu pokonywanie kamiennych schodków i może tylko ten krótki odcinek z płytą może sprawić więcej problemów. Mimo wszystko określiłbym go jednak mianem trudniejszego niż np. wejście na Kozi Wierch z Doliny Pięciu Stawów czy na Koprowy Wierch. Czy słusznie? Cholera wie! W końcu każdy z nas odbiera to wszystko nieco inaczej. Daj znać w komentarzu, co uważasz.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
Zdecydowanie ładniejszy jest szlak niebieski – urzekający i malowniczy. My zrobiliśmy pętelkę, bo nie lubię wracać tym samym szlakiem, ale bardzo żałowałam, że zeszliśmy do 3 Studniczek.
świetny artykuł, jeszcze lepsze zdjęcia, ale….. adidasy:)))))) Przede wszystkim bezpieczeństwo,
troche tatr slowackich zlazilem ale Krywan ciągle w planach ,….a latka lecą
super wypad ,i jak ciekawie sie czyta
pozdr,…
Jeżeli nie byłeś, to na pewno warto. Jeżeli dopisze pogoda, to można kawał świata zobaczyć 🙂
Skąd ja znam te tatrzańskie numery.. Na szczycie mleko, schodzisz… piękne niebieskie niebo i góra w całej okazałości. U mnie takim numerantem jest Kieżmarski Szczyt – wciąż z resztą niezdobyty! 😀
W moim przypadku też niezdobyty, ale raczej nie z powodu pogody 😀 Trzymam kciuki, żeby udało ci się go wreszcie dorzucić do WKT 🙂
14 lipca tego roku mieliśmy podobną pogodę, jak Wy, z tym ,że ze szczytu przepędził nas deszcz z gradem, zimny wiatr. Rękawiczki w środku lata były jak najbardziej na miejscu, a to problematyczne miejsce okazało się lepszym rozwiązaniem, niż obejście po wielkim głazie, który okazał się śliski , więc gdy próbowałam wspiąć się na niego, zaczęłam po prostu zsuwać się w dół raniąc golenie. A tuż obok taka rynienka, która przy zejściu nie była taka trudna, jak wydawała się przy podchodzeniu. Czytając ten opis zgadzam się w kilku miejscach ze spostrzeżeniami autora. Co do powrotu, to wracaliśmy niebieskim szlakiem, potem czerwonym, żeby w końcu zejść do Sczyrbskiego Plesa.tj parkingu w tej miejscowości. Pogodę mieliśmy na zejściu, a szczyt w totalnej mgle., ale czy kiedyś powtórzę tę trasę? Nie wiem.
Trasa od Jamskiego Stawu jest znacznie bardziej widokowa. Jak tylko osiągnie się piętro kosówki, to po lewej pojawiają się granie Tatr Wysokich, także szkoda, że akurat wybraliście trasę od Trzech Studniczek 😉