Tym razem postanowiliśmy odwiedzić Beskid Sądecki. Łącko przywitało nas piękną pogodą.
Ostatnio pogoda wyjątkowo rozpieszczała, więc znów siedzieliśmy nad mapą, szukając czegoś na krótką wycieczkę. W oczy rzucił mi się skrawek Beskidu Sądeckiego i żółty szlak z Łącka na Koziarz. Na szczycie byłem już co prawda kiedyś o wchodzie słońca, ale nie miałem nic przeciwko ponownym odwiedzinom. Cały szlak miał stanowić dla nas nowość, a wieża widokowa na wierzchołku była dodatkową zachętą. Darek trochę kręcił głową, ale ostatecznie udało nam się jakoś zorganizować. Nie bez przygód niestety, bo będąc już w trasie okazało się, że mój wspaniały i zawsze wzorowo przygotowany kolega, zapomniał butów… Straciliśmy więc trochę czasu, co jak się później okazało, miało mocno wpłynąć na całą wycieczkę.
Zaparkowaliśmy, znaleźliśmy żółte oznaczenia i ruszyliśmy przed siebie. Było cicho, spokojnie, a ja wyczekiwałem powoli na pewną ciekawą atrakcję. Bo wybrany przez nas szlak przekracza Dunajec, ale że nie ma tam mostu ani kładki, to trzeba wskoczyć na łódkę. Pozostawało jedno drażniące pytanie: w jakich godzinach kursuje? Niestety mail wysłany do miejscowego Urzędu Gminy pozostał do dzisiaj bez odpowiedzi, więc musieliśmy zacisnąć kciuki i liczyć na najlepsze.
Obecnie istnieje w tym miejscu kładka
Zostawiamy Łącko i ruszamy w stronę Dunajca
Po chwili zatrzymaliśmy się na brzegu. To raczej tu. Rzeka jest, może to nawet Dunajec, czyli by się zgadzało. Jakaś zacumowana łódka unosi się przy brzegu, a obok niej stoi chyba kapitan.
– Dzień dobry! – mówimy uprzejmie, tak jak mama uczyła. I chyba w takich chwilach wychodzi jeszcze czasami moje inwalidztwo społeczne, bo wiecie – oczekiwałem interakcji. Że dzień dobry, że na drugi brzeg byśmy chcieli, a proszę was bardzo, wsiadajcie i dziękujemy. Ale odpowiedzi nie było, więc mój wymyślony już „gotowiec” nie miał prawa zaistnieć.
– Yyy, no bo czy mogliby…
– Wsiadajcie – odparł kapitan, ratując resztki mojej godności.
Nie byłem jeszcze pewien, czy nie podzielimy losu Titanica, bo pierwsze kroki mocno poruszyły naszą łajbą, ale od zatonięcia bardziej chyba obawiałem się Darka nucącego „My heart will go on”. Zachwiało nami i po chwili płynęliśmy w rejs. No przyznam, że wspaniałe było to doświadczenie i dziwnie satysfakcjonujące, ale już na drugim brzegu miny nam trochę zrzedły.
Wskakujemy na łódkę, żeby przedostać się na drugą stronę rzeki
Według wywieszki, w maju ostatni kurs odpływa o 18. Była natomiast 12:30, a mapy wskazywały, że sam czas marszu tym szlakiem w obie strony, to 5:15h. A przerwy? A podziwianie świata z wieży? To nie mogło się dobrze skończyć, ale nie było już odwrotu. Słusznie wymyśliliśmy, że najwięcej czasu można „urwać” na stromych podejściach. I z takim planem ruszyliśmy wzdłuż żółtych oznaczeń.
Początek był obiecujący. To jak pierwsze chwile na studiach, kiedy mówią ci, że po odebraniu dyplomu czeka cię świetlana przyszłość, a ty w to jeszcze wierzysz. Było więc dużo zieleni, błękitne niebo, czy leśne kwiaty. Nawet teren wznosił się nieznacznie i pożeraliśmy wręcz kolejne metry. Potem jednak przyszła rzeczywistość, jak zwykle nieproszona i okazało się, że owszem – świat stoi przed tobą otworem, ale raczej innym niż można by się spodziewać.
Wiosna w Beskidzie Sądeckim
Zrobiło się więc stromo – niemal 300 metrów podejść na dystansie 1,5 km. Wiem, że idąc na górę trzeba się z tym liczyć, ale ukształtowanie terenu w połączeniu z szaleńczym tempem powodowały w moich łydkach znajome uczucie. Był to ból. No idioci – przyszli do lasu ścigać się z zegarkiem. I mimo, że to faktycznie głupie, to po pierwsze nie znaleźliśmy lepszego wyjścia z sytuacji, a po drugie chyba czasami lubimy się sprawdzić. Jakkolwiek to nie zabrzmi. Wiecie, to taka męska, pierwotna potrzeba.
Że jak nad Morskie Oko się idzie w dwie godziny, to my w godzinę pięćdziesiąt osiem i w japonkach. A jak ktoś wyjdzie na „Bardzo wysoką górę”, to my byśmy chcieli na „Jeszcze bardziej wysoką górę”. No to cisnęliśmy przez las, bardzo ładny swoją drogą, bo zielony i wiosenny, ocierając tylko czasami pot z czoła. No, ja jeszcze zgrzytałem zębami, bo chciałem porobić na spokojnie jakieś zdjęcia i nagrać parę klipów, ale dla dobra wyprawy stwierdziłem, że jeśli teraz zaoszczędzimy czas, to zrobię to na zejściu. O ile sam nie zejdę wcześniej.
Początkowy etap jest naprawdę stromy
Szlak był oznaczony przyzwoicie. Zachowując uwagę, raczej trudno się zgubić, chociaż w jednym miejscu spojrzeliśmy z Darkiem na siebie wymownie. Tak, tutaj trzeba będzie uważać na zejściu. Nasza trasa bowiem zakręcała w prawo, wchodząc na taką szeroką i ubitą drogę, co łatwo pewnie przegapić na zejściu. Ale co to dla nas – leśnych wyjadaczy. No i lecieliśmy dalej, schowani w cieniu wyniosłych i zielonych drzew, aż do momentu, w którym znaleźliśmy się na skraju polany.
Trochę już podeszliśmy
Uśmiech malował się na naszych twarzach, bo przecież wreszcie pojawiły się jakieś widoki. W czasie tej gonitwy podeszliśmy naprawdę dosyć wysoko, bo zabudowania wsi i miasteczek pozostały gdzieś hen w oddali. Czyli sukces i moglibyśmy zwolnić. Ale jednocześnie znaleźliśmy się wśród domów, które może i ładnie wpisywały się w ten sielski, beskidzki klimat, ale znacząco też zwiększały ryzyko napotkania jakiegoś spragnionego łydki Azora. Tak przynajmniej widziały to nasze znerwicowane głowy. Bo chociaż zwierzęta lubimy, naprawdę, to nigdy nie mamy pewności, czy ten biegnący i prezentujący swoje uzębienie psiak, to tylko chce się przytulać, czy może drapać i kąsać. Ruszyliśmy więc szybko i pełni podejrzliwości. Obszczekały nas wszystkie, ale każdy solidarnie znajdował się za ogrodzeniem. Brawa dla właścicieli.
Urokliwy Beskid Sądecki
Zdziwiło nas, że nagle znaleźliśmy się na wygodnej i równej drodze, ale szybko oczarowały nas widoki. Bo wyniośle prezentował się Lubań, zza drzew wychylały się Tatry, a po bokach mieliśmy niezliczone pagórki, polany i domy w dolinach. Dodając do tego piękną pogodę i soczystą zieleń, naprawdę maszerowało się wybornie. Teren trochę falował, bo raz trzeba było nieco zejść, by za chwilę podejść. I tak, jak się później okazało, kilka razy. Ale najbardziej rozdrażnił mnie jeden moment. Bo dałbym sobie kosmyk włosów uciąć, że męczymy ostatnie podejście. Dumni z siebie byliśmy, jak nie wiem, bo wtedy nam się wydawało, że pokonaliśmy niemal wszystkie przewyższenia. Teraz relaks i nucenie pod nosem aż do samej wieży.
Szlak na Koziarz z Łącka naprawdę może się podobać
I kiedy tak kroczyliśmy z podniesionymi czołami, zauważyliśmy, że ten gładki asfalt, to wcale nie na cześć zdobywców, czyli nas, bo szlak nagle zakręcił na jakąś leśną ścieżynę. Co gorsze – prowadzącą stromo w dół! Sporo z trudem wyszarpanych metrów musieliśmy oddać, uważając jednocześnie, by nie podjechać gdzieś na suchym i sypkim podłożu.
– Spokojnie. Pewnie to tylko parę metrów – uspokajałem Darka, chociaż wcale o to nie prosił. Szybko się jednak okazało, że tych metrów, to było więcej niż kilka. No cóż, zawsze idąc na szczyt smuci mnie, kiedy chwilowo trzeba się obniżyć, ale nie było czasu na użalanie się. Sprawnie przeszliśmy ten leśny odcinek, meldując się znów na skraju polany.
Na takiej drodze trudno się zgubić
Teren łudząco przypominał ten poprzedni, wszak po drodze mijaliśmy m.in. Okrąglicę Północną i Południową. Czyli ładnie, widoki rozległe, ścieżka wygodna, no i właśnie – chyba aż zbyt wygodna. Bo dróg pełno, samochody stoją, a przecież skądś musiały się tutaj wziąć i raczej nie przypłynęły naszym porannym Titaniciem. Może jest inna droga z Łącka? Może wcale nie musimy się spieszyć? Z daleka zauważyłem panów, którzy wyglądali niewątpliwie na ekspertów od lokalnej topografii.
Podszedłem więc do wybawców, bo przecież z góry założyłem, że potwierdzą moje przypuszczenia i pytam: „Czy z Łącka, to można się tutaj dostać w jakiś inny sposób, czy tylko przeprawą przez Dunajec?” A oni na to, że tylko łódką. Rzuciłem jeszcze okiem na ich samochody, potem na ich poważne miny, a potem znowu na auta. Jaja sobie robią? Niestety nie. Te lokalne dróżki prowadziły po prostu do zupełnie innych lokalizacji, a my tylko utwierdziliśmy się w przekonaniu, że przed osiemnastą musimy być z powrotem na dole. Niech i tak będzie.
Wokół tak zielono, że chwilami mój aparat wariował
Znowu trochę do góry, potem znowu na dół, raz skrajem polany, a raz brzegiem lasu. Szlak z Łącka na Koziarz naprawdę może się podobać, ale z zamyślenia i kontemplacji cudów natury, szybko wyrwało nas szczekanie. To nie był jeszcze powód do paniki. Przecież psy tak mają. Są psami, to szczekają. Na Darka, jego kapelusz, sarnę w zaroślach, czy zabłąkanego bażanta. Taki ich żywot. Natomiast ten ewidentnie stawał się coraz większy. Czyli biegł. Do nas.
– Cicho. Może nas nie zauważy – szepnąłem konspiracyjnie.
– Obawiam się, że już dawno nas zobaczył – odparł Darek, wydłużając nieco krok.
Raptem za kilkadziesiąt metrów szlak znów wkraczał w gęsty las. Tak niewiele nam brakowało. Tymczasem ważąca tak na oko pięć kilo bestia podbiegła i… zatrzymała się, nie przestając szczekać. A więc znów trafiliśmy na zwykłego cwaniaka. Nie oglądając się już za siebie, weszliśmy między drzewa. Mój towarzysz siłą rozpędu pognał przed siebie i wkrótce zniknął mi z oczu. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko przyspieszyć. No przecież ta wieża musiała być gdzieś niedaleko – czułem to! Ale po krótkim podejściu, a potem jeszcze kolejnym, ciągle tkwiłem w lesie. Obiektywnie pewnie trwało to ledwie chwilę, ale będąc tam na miejscu, czułem się jak Mojżesz błąkający się na pustyni. Kiedy już traciłem swoją wyjątkowo słabą tamtego dnia wiarę, wzniosłem wzrok ku błękitnemu niebu. Cud – drewniane belki układały się w wysoką wieżę widokową, zwieńczoną jeszcze daszkiem. Wkrótce znalazłem też Darka, który odpoczywał już w najlepsze.
Wieża widokowa na Koziarzu
Rzuciłem plecakiem o ziemię, ciężko westchnąłem, po czym oddałem się błogiej przerwie. Wreszcie jakieś plusy tej wycieczki. Tutaj też spotkaliśmy sporo turystów, którzy z różnych stron atakowali Koziarza. Plan był prosty – uzupełnić kalorie, odpocząć i hop na wieżę. Widoki były piękne i tylko Tatry niknęły gdzieś pod rozpalonym słońcem. Kiedyś byłem tu zimą o świcie i może stąd moje lekkie rozczarowanie. Doskonale za to prezentował się Lubań, też zwieńczony bliźniaczą konstrukcją. Dokładnie takie same stoją też na Gorcu, dobrze widocznym w oddali, no i na Magurkach, gdzie byliśmy jakiś czas temu.
Panorama z wieży na Koziarzu
Tym sposobem Darek skompletował wszystkie cztery i chociaż na pewno mu się podobało, to nie zdradzał objawów euforii. Urzekły mnie również odległe miejscowość, wciśnięte gdzieś pomiędzy zielone i liczne pagórki. No kawał świata było widać i chyba mamy po prostu szczęście do warunków. Znów napiszę, chociaż pewnie się powtórzę, że polecam wizytę na wspomnianych szczytach, bo nie tylko panoramy są piękne, ale same budowle są świetnie wykonane. Myślę, że nawet osoby z lękiem wysokości mogą pomyśleć o wyciecze w te strony, a to dlatego, że schody oraz taras widokowy są niemal kompletnie zabudowane.
W stronę Gorców i Beskidu Wyspowego
Czas jednak gonił, więc ruszyliśmy w drogę powrotną. Powoli zanurzyliśmy się w las, wypatrując już naszego przeciwnika sprzed kilku chwil. Chyba jednak zmęczyło go to wcześniejsze szczekanie i bez przeszkód minęliśmy jego rewir. Przyjemnie spacerowało się tym otwartym, pofalowanym grzbietem, bo wreszcie mogliśmy sobie pozwolić na nieco wolniejsze tempo. Mijaliśmy kolejne wzniesienia, polany, a całe otoczenie zachwycało wręcz zielenią. Sielankowego obrazu dopełniały kryjące się przede mną owce.
Owce były podejrzliwe
No i ten etap w zasadzie minął bez historii. Mogłoby się wydawać, że po całej tej gonitwie i wszystkich dzisiejszych perypetiach, los się do nas uśmiechnie. Na szlaku było zupełnie pusto, pogoda dopisywała, a my całkiem sprawnie rozprawiliśmy się z ostatnim podejściem. Potem kawałek po równej drodze, gdzie minęliśmy ostatnie zabudowania i ostatecznie wkroczyliśmy w las, który znów powitał nas stromym terenem.
Taką szeroką drogą schodziliśmy na dół. Kto by pomyślał, że przez to zgubimy szlak
Pamiętacie, jak wspominałem, że mieliśmy uważać w takim jednym miejscu, żeby nie przegapić odbicia? No, to wszystko wskazywało na to, że przegapiliśmy. Już jakiś czas nie widzieliśmy żółtych oznaczeń, co dosyć dobitnie sugerowało, że daliśmy ciała. I to może nie jest normalnie jakiś wielki kłopot, ale zaczyna takim być, kiedy nad Dunajcem musisz być o ściśle określonej porze. Darek chciał wracać do ostatniego, oznaczonego miejsca. Czyli bardzo rozsądnie i bezpiecznie, tylko że to mogło być za sto metrów, ale i za kilometr.
– Nie panikuj! – rzuciłem, podnosząc jednocześnie okulary nad czoło, niczym gwiazda taniego filmu. Sięgnąłem do kieszeni, bo nowoczesne technologie pozwalają nie tylko oglądać śmieszne koty w dowolnym miejscu na świecie. Dzięki GPSowi mieliśmy się dowiedzieć, jaki czeka nas los. Wyciągnąłem telefon i wpatrzony w ekran czekałem na wyrok. Szeroka ścieżka, którą schodziliśmy, miała ostatecznie połączyć się z właściwym, wyznaczonym szlakiem! Darek nie był do końca przekonany i co chwilę kazał mi sprawdzać nasze położenie, ale wkrótce faktycznie natrafiliśmy na wąska ścieżynę i ślady żółtej farby na drzewach. Można się tylko zastanawiać, dlaczego tej szerokiej trasy nie wykorzystano w celu poprowadzenia szlaku, zwłaszcza że jest zdecydowanie wygodniejsza, ale finał ostatecznie był taki, że wkrótce ujrzeliśmy Dunajec.
Zdążyliśmy, a kapitan już czekał. Odetchnęliśmy z ulgą, bo szczerze, to chcieliśmy ten dzień mieć już za sobą.
– Wsiadajcie – przeczytał od razu nasze zamiary. Wskoczyliśmy na łajbę i wkrótce wypłynęliśmy w trwający może minutę rejs. Przyjemny i chyba paradoksalnie stanowiący najmocniejszy punkt tej naszej szalonej wycieczki. No, ale sami jesteśmy sobie winni. Jeżeli podczas czytania, w którymkolwiek momencie pomyśleliście sobie: „Co za łajzy!”, to dodam jeszcze, że kiedy szarpnąłem za klamkę w samochodzie, strzelił mi… mięsień przedramienia. Uwierzycie? Bo ja do dzisiaj nie mogę. Beskid Sądecki pożegnaliśmy więc bez żalu i wcale nie dlatego, że było brzydko czy nudno. Po prostu nie był to nasz najlepszy dzień, a drobne błędy spiętrzyły się do niebotycznych rozmiarów. Na koniec jeszcze filmik – zachęcam do subskrybowania.
Sam szlak szczerze polecam, zwłaszcza w taką ładną, wiosenna pogodę. Początkowy odcinek jest może stromy, ale wyżej jest już widokowo, a teren delikatnie faluje. Racja, trochę wysiłku to kosztuje, ale na końcu czeka Koziarz ze swoją wieżą widokową. W Beskidach nie tak łatwo znaleźć trasę, na której przez dłużysz czas można oglądać panoramy, więc ten prowadzący z Łącka naprawdę pod tym względem się wyróżnia. Całość wycieczki, co widać nawet na mapie, to około 15 km, w czasie których pokonać trzeba 850 m podejść. Nie jest to zbyt dużo, więc dysponując wolnym dniem, na pewno warto się tutaj wybrać.
TL;DR
- Koziarz mierzy 943 m n.p.m. i chociaż to nie imponuje, to szczyt zyskał drugie życie, gdy postanowiono na nim wieże widokową.
- Ruszając z Łącka, trzeba pokonać 15 km i 850 m przewyższeń w obie strony.
- Bliźniacze konstrukcje stoją także na Lubaniu, Gorcu i Magurkach.
- Aby przekroczyć Dunajec, w przeszłości trzeba było skorzystać z przeprawy. Obecnie znajduje się tam kładka
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
Po co wracać tym samym szlakiem? Przecież wystarczy zejść do Zabrzeży albo do Krościenka czy Szczawnicy i podjechać busem do Łącka.
Też w maju byłem na Koziarzu, robiłem trasę Tylmanowa – Koziarz – Zabrzeż. Odpuściłem zejście do Łącka, wybrałem wariant zejścia nieznakowanymi drogami do Zabrzeży. Trasa wspaniała, zdjęcia też mi wyszły znakomicie. Jedno z nich, to z widokiem w stronę Gorców i Beskidu Wyspowego, mam identyczne jak wasze – może byliśmy w ten sam dzień? Pozdrawiam serdecznie.
A widzisz – my woleliśmy się trzymać szlaku, chociaż faktycznie tych bocznych dróżek było tam sporo 🙂 Zerknąłem na bloga – super zdjęcia! 😀 Ciężko stwierdzić, czy to ten sam dzień, ale na pewno wiosna w pełni 🙂 Pozdrawiamy!