Tym razem postanowiliśmy wybrać się na Eliaszówkę w Beskidzie Sądeckim.
Kto by pomyślał, że nawet ja padnę ofiarą nostalgii i mruknę pod nosem słynne: „Ehh, kiedyś to było”. Z łezką w oku wspominałem zaspy po pas, uginające się pod ciężarem śniegu drzewa, czy mróz szczypiący w policzki. Początek 2020 roku wyglądał bowiem zupełnie inaczej. Moje wyobrażenie o zimie zderzyło się z zaskakująco wiosenną pogodą, a poszukiwanie białego puchu urosło w naszym kraju do rangi pewnego wyzwania.
Nie było jednak sensu marudzić, zwłaszcza że sobota miała być piękna, co postanowiłem wykorzystać na jakiś krótki spacer. Tym razem na szlaku miała mi towarzyszyć koleżanka, bo Darek, który i tak za zimą nie przepada, nie znalazł czasu. Na cel naszej wycieczki wybraliśmy ostatecznie Eliaszówkę, czyli niepozorny szczyt leżący w Beskidzie Sądeckim, na granicy polsko-słowackiej. Dlaczego ten? Po pierwsze dlatego, że tam mnie jeszcze nie było, a górskie nowości to zawsze fajna sprawa. Po drugie, które być może jest nawet ważniejsze, niż to „po pierwsze”, jest tam wieża widokowa. Liczyłem na naprawdę ciekawą wędrówkę.
Ruszamy z Piwnicznej-Zdroju na Eliaszówkę
Szlak zaczyna się w mało górski sposób, bo najpierw należy wydostać się z Piwnicznej-Zdroju. Taki sobie wariant wybraliśmy. Skierowaliśmy się w stronę ulicy Szczawnickiej, a następnie szybko znaleźliśmy zielone oznaczenia i taką wąska, krętą ścieżką, zaczęliśmy podchodzić wyżej. Chodzenie między domami nigdy nie było moją ulubioną rozrywką, a tak właśnie wygląda ten początkowy etap. Szczęśliwie dróżka szybko wyprowadziła nas nieco wyżej, gdzie teren stał się zdecydowanie bardziej malowniczy. Wreszcie poczułem, że faktycznie jestem w górach.
Klimat typowo beskidzki. Kto był raz, ten pewnie kojarzy, o co chodzi
Widoki były typowo beskidzkie i mimo moich początkowych obaw, całkiem ładne. Gdzieś poniżej wił się Poprad, w oddali ciekawie prezentowały się pozostałe wzniesienia, a szlak zaczął prowadzić nas szeroką drogą wśród łąk i nielicznych domostw. W międzyczasie straciłem koleżankę z oczu, bo musicie wiedzieć, że tempo kogoś, kto zajęty jest wciskaniem tych różnych guzików w aparacie, jest po prostu wolne. I tutaj na własnej skórze przekonałem się, dlaczego „samotne” wędrówki po górach mogą być niebezpieczne. Oto zaatakowała mnie bestia!
Na szlaku z Piwnicznej w stronę Eliaszówki
„Mały, czarny piesek nie istnieje i nie może cię skrzywdzić” – powtarzałem sobie w duchu. Ale ten sam duch jakby się ożywił, gdy kątem oka zobaczyłem, że piesek nie tylko istnieje, ale leci. Nie idzie, nie biegnie, a leci właśnie! Jakbym z kiełbasy był co najmniej. A ja sierota to nigdy nie wiem, czy pędzi się bawić, czy raczej gryźć i kąsać. Kiedy jednak na dobre pojawił się w zasięgu mojego pozbawionego okularów wzroku, szybko się wyjaśniło, że stwór należy raczej do istot przyjacielskich. Wymieniliśmy nawet uścisk łapy, po czym po krótkiej sesji zdjęciowej ruszyłem dalej.
Oko w oko z napastnikiem
Spacerowało się dosyć beztrosko, zwłaszcza że było niesamowicie ciepło jak na koniec stycznia. Śniegu może nie było zbyt wiele, ale był, co przed przyjazdem wcale nie wydawało mi się takie oczywiste. Gdzieś tam dalej dogoniłem nawet moją towarzyszkę, chociaż raczej to ona łaskawie na mnie zaczekała, by się upewnić, że nigdzie się nie zgubiłem i nic mnie nie zjadło. Tempo miałem faktycznie leniwe, ale tak to już jest, gdy człowiek chce zrobić więcej zdjęć, niż mu w rzeczywistości potrzeba. Razem ruszyliśmy w kierunku lasu, odkrywając po drodze, że trochę tej uzyskanej wysokości musimy oddać. Ścieżka bowiem delikatnie sprowadzała nas niżej.
Na trasie pusto i cicho
Kolejny etap wędrówki na Eliaszówkę również przypadł mi do gustu. Niby to spacer w lesie, co zazwyczaj nie jest zbytnio emocjonujące, ale szlak dosyć często wyprowadza na niewielkie polany. Nie dość, że zapewnia to jakieś urozmaicenie, to jeszcze oczy widokami można nacieszyć. Kiedy poczułem powiew wiosny i usłyszałem trele ptaków, to już w ogóle niemal przestałem machać nogami. Nie byłbym sobą, gdybym odmówił sobie próby zrobienia im zdjęcia, a że niełatwa to robota, to czas mojego przejścia wydłużył się o co najmniej 15 minut.
Łatwo nie było, ale się udało. To chyba sosnówka
No i tak właśnie dreptałem sobie samotnie dalej, mijając też fragment z charakterystycznymi schodkami, a z sielanki wyrwał mnie tylko na chwilę oblodzony etap szlaku. Gdy nie trzeba, to noszę w plecaku raczki, a jak wypada je mieć, to chodzę od drzewa do drzewa, rozpaczliwie łapiąc się gałęzi. Nic tak nie pomaga utrzymać równowagi, jak gałęzie. Po drodze minąłem jeszcze odbicie w kierunku „Chaty Magóry”, ale nie było czasu na odwiedziny.
Kolejna, niewielka polana
Mimo wszystko warto odnotować lokalizację tego schroniska na wypadek, gdyby dopadła was burza, nagły głód, albo ochota na spanie w górach. Miejsce jest dobrze oznaczone, raczej nie przeoczycie, a dosłownie kawałek dalej znajduje się kolejna polana z naprawdę urokliwym widokiem m.in. na Radziejową.
Czasami ładnie poświeci
To jest też miejsce, od którego nieco zaczęło mi się dłużyć. Na szczęście do szczytu pozostaje z tego miejsca pewnie 30 minut marszu. No, a co to jest w górach? Wkrótce dotarłem więc na Eliaszówkę i po krótkim dylemacie (jeść teraz, czy za chwilę), zdecydowałem ruszyć bez przerw na wieżę.
Wieża widokowa na Eliaszówce
Szczyt mierzy 1023 m n.p.m. i jak już pisałem wcześniej, znajduje się na granicy polsko-słowackiej. No i niby znajduje się w Beskidzie Sądeckim, ale jednocześnie w Górach Lubowelskich (Ľubovnianska vrchovina ). Czym są te drugie? Tutaj jest jeszcze trudniej, bo według niektórych, to oddzielne pasmo, a według innych, to jedynie słowackie określenie Beskidu Sądeckiego właśnie. Zagmatwane to wszystko, a ja nie będę udawał kogoś, kto się na tym zna. Zainteresowanych odsyłam do internetowych źródeł.
Panorama przyjemna dla oka
Najważniejsze w tamtym momencie były i tak widoki z wierzchołka. Istnieją wieże widokowe, których się panicznie boję, ale istnieje też spora grupa takich, na których nie odczuwam żadnych leków. Wiem, powtarzam to do znudzenia, ale może ktoś uzna to za przydatne. Wieża na Eliaszówce należy na całe szczęście do takich, których obawiać się nie trzeba. Konstrukcja jest solidna, schody są wygodne, a taras widokowy rozległy. Niestety dzielę z tą budowlą pewną cechę wspólną, a mianowicie to, że mogłaby być nieco wyższa.
Babia Góra w tle
Widoki są ciekawe, ale jak na złość, te najciekawsze, czyli w kierunku Tatr, zasłaniają korony drzew. Pal licho, kiedy wybierzecie się w taką zimowo-wiosenną pogodę, jak my. Bezlistne gałęzie pozwolą wam cokolwiek zobaczyć. W lecie natomiast może być z tym kłopot. No i absolutnie nie twierdzę, że jest źle. Po prostu daję znać, czego się spodziewać na miejscu. Z Eliaszówki widać też m.in. odległą Babią Górę, całkiem bliską Radziejową, a sprawne oko wypatrzy też Lubań czy skryte między drzewami Trzy Korony.
Tatry niestety nieco zasłonięte
Na szczycie znajdują się ławki i mała wiata, co wręcz zachęca do odpoczynku, no a że niekiedy bywam jak niemowlę, które musi co chwilę jeść, to właśnie tam następnie skierowaliśmy nasze kroki. Gdy ruszaliśmy z Piwnicznej-Zdroju na Eliaszówkę, nie wiedzieliśmy jeszcze nawet, jaki ostateczny kształt przybierze nasza wycieczka. Wstępnie planowaliśmy, że pójdziemy dalej, w stronę Przełęczy Gromadzkiej, a następnie czerwonym szlakiem zejdziemy przez Suchą Dolinę do punktu startu. W mojej pamięci jednak ten szlak jawił się jako mało atrakcyjny. Zdecydowaliśmy więc, że po prostu zejdziemy tą samą ścieżką do Piwnicznej, licząc po cichu na to, że po drodze złapie nas gdzieś zachód słońca.
Powrót w świetle popołudniowego słońca
Przez cały dzień spotkaliśmy raptem parę osób, więc i droga powrotna minęła nam w zupełnej ciszy. Wyobraźcie sobie też, że przez cały ten czas nie musiałem nawet zakładać kurtki, co w styczniu jest jednak pewną anomalią. Warunki do wędrowania mieliśmy świetne, a w czasie zejścia nogi same nas niosły. Faktycznie po wyjściu z lasu mieliśmy okazję obejrzeć, jak otoczenie przybiera te wszystkie, złote barwy, a wkrótce czekała nas już ostatnia przygoda dnia.
Zachód łapie nas na otwartym terenie i jest naprawdę pięknie
Istnieje kilka takich zdań, które zwiastują tragedię. „Kochanie, to nie tak jak myślisz”, „Potrzymaj mi piwo!”, czy „Proszę się nie bać, Puszek nie gryzie”. To ostatnie, połączone z widokiem dwóch, wielkich „Puszków” sprawiło, że mój organizm na chwilę zapomniał, jak to jest oddychać. A może to niedźwiedź był? Moja wyobraźnia nie znała w tamtym momencie granic, zwłaszcza że zwierz duży, a skoro bez smyczy, to może i dziki, i pożreć mnie zechce. Ale nie chciał, bo tylko obwąchał i skrzywił się wyraźnie. Nie wie co dobre! Nie miałem jednak zamiaru go wyprowadzać z błędu i czym prędzej pognałem dalej, odzyskując po drodze umiejętność oddychania. Dziwnym trafem, to zawsze pojawiający się w ostatniej chwili opiekun psiaków ma dobry humor, a nie ja.
Ostatni rzut oka w stronę pasma Radziejowej
No i to był moment przełomowy, bo oto ostatecznie skończyły się na szlaku emocje. Słońce zaszło gdzieś za siedmioma górami, my wkroczyliśmy między zabudowania, a wkrótce się okazało, że w sumie jest ślisko, ale raczej się nie połamiemy. W taki oto sposób dotarliśmy na parking, kończąc ten udany dzień.
Eliaszówka to ciekawy cel wędrówki, a zielony szlak z Piwnicznej Zdroju jest całkiem przyjemny. Może jeśli ktoś jest marudą (jak ja), to stwierdzi, że ten początkowy fragment jest mało atrakcyjny, natomiast jest on raczej krótki. Cała ścieżka jest natomiast oznaczona naprawdę solidnie i trudno mieć wątpliwości co do tego, gdzie dalej iść. Wyżej czekają widoki typowe dla Beskidu Sądeckiego, czyli nieliczne zabudowania, otwarte łąki i góry w oddali. Zaletą tej trasy jest też chyba to, że przewyższenia rozkładają się względnie równomiernie na całym dystansie, przez co drastycznie spada ryzyko wyplucia płuc na podejściu.
Niby cała trasa w jedną stronę liczy sobie 7 km, a do pokonania jest blisko 700 metrów w pionie, ale w czasie wędrówki nie czuć tego zbyt mocno. A co z samą wieżą? A no mogłaby być nieco wyższa, ale nie jest i co poradzić. Zerknijcie na zdjęcia i sami oceńcie, czy wam to będzie w ogóle przeszkadzać. Żeby dotrzeć na szczyt, trzeba wędrować mniej więcej przez trzy godziny. Tyle wskazują mapy, chociaż my uwinęliśmy się z trasą trochę szybciej i to mimo moich niekończących się przerw na fotki i nagrywanie. Alternatywną metodą dostania się na górę jest spacer z Przełęczy Gromadzkiej, co jest wariantem krótszym i łatwiejszym. Możecie też pomyśleć o pętli, którą początkowo planowaliśmy, czyli wejście z Piwnicznej zielonym, podejście w stronę Obidzy, a następnie zejście szlakiem czerwonym. Jeśli będziecie natomiast szukać innych wycieczek w regionie, to polecam pętelkę przez Halę Łabowską i Halę Pisaną.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
Dzisiaj byłem rowerem. Jest pięknie!
Bardzo fajne zdjęcia. W 2017 zrobiłem sobie dłuższą wycieczkę po okolicy w super klimacie. Jest tam gdzie połazić.
Rozścięgno podeszwowe, ale dziś lekarz powiedział, że będę żyć 😀 To efekt zbyt szybkiego rozruchu po „zejściu z kanapy” więc przy okazji ostrzegam wszystkich Zielonych: serio trzeba ostrożnie zaczynać z nowym. lepszym życiem!;) Życiem wędrowca rzecz jasna
Ahh, no niestety kontuzje to nic miłego, ale jak lekarz zapewniał, że będziesz żyć, to najważniejsze 😛 Oby obyło się bez komplikacji, no a potem na szlaki 🙂
Już chciałam protestować, że to przecież sikorka, ale najpierw sprawdziłam- no tak, sikora sosnówka 😀
Świetna relacja, piękne widoki no i spotkanie z bestią- tylko pozazdrościć. Zwłaszcza jak ma się kontuzję nogi i nawet wakacyjny wyjazd w Tatry zaczyna być pod znakiem zapytania. W tej sytuacji proszę o więcej relacji, najlepiej co weekend 🙂
Też nie byłem od razu taki mądry jeśli chodzi o rozpoznanie gatunku 😀
Dzięki! Nie wiem, czy co tydzień się uda, ale jak tylko pogoda pozwoli, to będziemy się starali gdzieś wyjechać. Wakacyjny wyjazd zagrożony? Cóż to za kontuzja?