Przyjemnie ogląda się czarno-białe fotografie z perspektywy czasu. Mimo braku barw, potrafią wprowadzić w sentymentalny nastrój i przenieść na chwilę w inny czas i miejsce.
Przełomowy i pierwszy dla nas rok w górach minął zaskakująco szybko. Biorąc pod uwagę, że dopiero stawialiśmy pierwsze kroki na szlakach, to zwiedziliśmy naprawdę sporo. Co ważne, staraliśmy się różnicować nasze wycieczki zaglądając w różne zakątki na południu Polski we wszystkie pory roku. Początkowo skupiliśmy się na Beskidach, które wydawały się przystępne i odpowiednie dla ludzi takich jak my. Na hasło „góry” niektórzy od razu jednak przed oczami mają Tatry. Dosyć długo zabieraliśmy się do zwiedzania tego pasma. Kiedy już się odważyliśmy, pozostaliśmy oczarowani do teraz. W tej części skupimy się więc głównie na naszych pierwszych, tatrzańskich wędrówkach.
Nasza pierwsza wizyta w Tatrach Zachodnich. Polana Chochołowska
Wołowiec stał się naszym pierwszym dwutysięcznikiem. Niemal wszystko było dla nas nowe, więc naprawdę ze sporą ciekawością ruszyliśmy na szlak. Nie do końca jeszcze wiedzieliśmy, czym wędrowanie po Tatrach różni się od tego beskidzkiego, dlatego wybraliśmy stosunkowo przystępny szczyt. Tyle przynajmniej informacji zaczerpnęliśmy z internetu. Sama Dolina Chochołowska dała nam się trochę we znaki. Długi, płaski i asfaltowy odcinek nie należał do najprzyjemniejszych górskich doznań. Nasz dwuosobowy skład powiększyliśmy o kolejne dwie osoby i mogę powiedzieć, że atmosfera była naprawdę świetna. Już wychodząc na Grzesia poczuliśmy prawdziwie górski klimat. Niestety, w co pewnie trudno uwierzyć, pomyliliśmy tam drogę i zaczęliśmy schodzić na stronę słowacką… W porę się zorientowaliśmy i szybko poprawiliśmy kierunek marszu. Tak rozległych i imponujących widoków chyba nie widzieliśmy do tej pory, więc z prawdziwą radością zmierzaliśmy na szczyt.
Na szczyt Wołowca. Tylko minuty dzielą nas od pierwszego dwutysięcznika.
Pogoda tego dnia naprawdę dopisywała, a momentami była aż zbyt łaskawa. Było naprawdę upalnie. Na szczycie jednak poczuliśmy orzeźwiający wpływ wiatru i odpoczywaliśmy po prostu w świetnych okolicznościach przyrody. Wokół i poniżej zieleń, a nad nami prawdziwie błękitne niebo. Nie chciało nam się wracać z powrotem na dół. Obawialiśmy się nieco tego podejścia, ale okazało się, że tatrzańskie wędrówki wcale nie stanowią wielkiego kłopotu dla średnio sprawnego człowieka. A widoki? Cudowne.
Potęga gór na wyciągnięcie ręki. Piękny i stosunkowo łatwy szlak.
Na parking wracaliśmy wyjątkowo zadowoleni, a humoru nie popsuł nam nawet mozolny marsz Chochołowską. Jak się miało okazać w przyszłości, zaprzyjaźniliśmy się ostatecznie z tą doliną. Do tej pory praktykowaliśmy jedynie jednodniowe wyjazdy, ale tym razem w Tatrach mieliśmy spędzić dwa dni. Kolejny dzień miał być dla nas równie przyjemny, a my wybraliśmy chętnie uczęszczany szlak. Z Kuźnic weszliśmy na Kasprowy Wierch, stamtąd ruszyliśmy w stronę Kopy Kondrackiej, a następnie wróciliśmy do punktu startu przez Dolinę Kondratową. Poza pięknymi widokami zapamiętam na pewno niesamowity upał tego dnia. Momentalnie przypominałem sobie koszmar jaki przeżywaliśmy w Gorcach.
Pierwszy widok na Kościelce.
Dolina Gąsienicowa roztoczyła przed nami piękne widoki, a Kościelec robi na mnie wrażenie do teraz. Spodobał mi się do tego stopnia, że ciągle gdzieś miałem go z tyłu głowy. Żar lał się z nieba, więc wkrótce musieliśmy się ratować wodą z bijącego na zboczach Kasprowego Wierchu źródełka. Co prawda do wycieczki przygotowaliśmy się należycie, ale w takim upale nasze zapasy szybko się kurczyły.
Ruszamy dalej. Następny cel na dziś – Kopa Kondracka.
Na Kopie Kondrackiej przywitał nas chłodny i orzeźwiający po trudach wędrówki wiatr. Momentami było wręcz zimno, co powinno uświadomić niektórym, dlaczego wato zabierać nawet w lecie coś cieplejszego do ubrania. Wreszcie mogliśmy przysiąść na dłuższą chwilę i prawdziwie odpocząć. Wtedy też pierwszy raz mogliśmy podziwiać wędrujący w stronę Giewontu tłum turystów. A więc tak wygląda ta słynna góra z tej strony. Na tle tych piechurów wcale nie wyglądaliśmy na specjalnie „zielonych”. Wśród tej masy ludzi, co kawałek dało się zauważyć osoby bez choćby butelki wody. Nasza „wyprawa” na pewno więc nie mogła sobie nic zarzucić jeśli chodzi o przygotowanie. Pierwszy, dwudniowy wyjazd w Tatry mogliśmy zaliczyć do jednych z najciekawszych przeżyć tego roku. Tak przynajmniej uważaliśmy wtedy, bo jak się później okazało, nie była to nasza ostatnia wycieczka w te góry. Kolejna wizyta w Dolinie Gąsienicowej była dla mnie szczególna. Wyruszyłem na szlak sam, a za cel postawiłem sobie Kościelec, który zrobił na mnie niedawno tak duże wrażenie. Nie zdarzyło mi się do tej pory przemierzać górskich ścieżek w samotności, więc było to dla mnie kolejne nowe przeżycie.
Kościelec o poranku widziany znad Czarnego Stawu Gąsienicowego.
Na Hali Gąsienicowej zameldowałem się już po siódmej rano, a wokół było tak pięknie i pusto, że nie do końca wierzyłem swoim oczom. Tylko co jakiś czas spotykałem pojedyncze osoby, które podobnie jak ja, zapragnęły mieć kawałek gór wyłącznie dla siebie. Kościelec, który górował nad Czarnym Stawem Gąsienicowym, trochę mnie niepokoił. Wyglądał z tamtej perspektywy wyjątkowo nieprzystępnie. Marsz na szczyt w kompletnej ciszy był jednak dla mnie jednym z najciekawszych przeżyć górskich.
Kościelec w pełnej krasie. Widok z okolic Przełęczy Karb.
Wierzchołek pojawił się przede mną zupełnie niespodziewanie. Byłem tak skupiony, że po pokonaniu ostatniej przeszkody na szlaku, okazało się, że nigdzie wyżej nie da się już pójść. Piękna pogoda i cisza na szczycie. Dopiero schodząc zobaczyłem w okolicy Przełęczy Karb pierwsze osoby wybierające się do góry. Powyższe zdjęcie Kościelca należy do moich ulubionych.
Pora schodzić. Widok na północ.
Chociaż miło było wędrować w samotności, to na szczęście kolejna wyprawa odbyła się już w standardowym składzie. Co więcej, zaprosiliśmy dwie koleżanki i taką wesołą grupą mieliśmy nadzieję „odhaczyć” kolejny tatrzański klasyk – Czerwone Wierchy jesienią. Pogoda po raz kolejny nam dopisała. W zasadzie trochę jej dopomogliśmy, bo zaplanowaliśmy wyjazd gdy mieliśmy pewność co do aury. Bezchmurne błękitne niebo i jesienne kolory rozpaliły w nas tylko entuzjazm. Kurtek pozbyliśmy się już na pierwszym, delikatnym podejściu i chociaż cały dzień dosyć mocno wiało, to ogólnie było wyjątkowo ciepło. Ostatnim razem weszliśmy tylko na Kopę Kondracką, a teraz mieliśmy zamiar rozprawić się z całym masywem.
Z Kopy Kondrackiej w stronę Tatr Wysokich
Wybraliśmy ciekawy wariant podejścia i stosunkowo szybko nabieraliśmy wysokości. Dwie koleżanki, które wybrały się z nami, postanowiły nacieszyć się widokami na Małołączniaku i poczekać na nas. Niespiesznie więc postanowiliśmy się rozprawić z pozostałą częścią Czerwonych Wierchów. Szlak ten mogę szczerze polecić w zasadzie wszystkim. Brak tutaj trudności technicznych, przepaści, a jedyne co wymagane to odrobina kondycji i trochę prowiantu na drogę.
Poranek w lesie. W stronę Czerwonych Wierchów
Warto wybrać się na szlak wcześnie rano. Z praktycznych względów dajemy sobie więcej czasu na przejście trasy czy możemy zatrzymywać się na dłużej w ciekawych miejscach. Z mniej praktycznych powodów można powiedzieć, że poranki w górach są po prostu piękne. Dla niektórych zabrzmi to dziwnie, ale od wczesnego wstawania można się uzależnić, a wszystko po to, żeby poczuć ten wyjątkowy klimat. Spróbujcie chociaż raz!
Powrót ze Starorobociańskiego
Listopad przyniósł w Tatrach nieoczekiwany powrót pięknej, jesiennej pogody, więc postanowiliśmy wykorzystać jeszcze i tę okazję. Prosto z Pienin udaliśmy się do schroniska na Polanie Chochołowskiej, gdzie zapoznaliśmy się po raz pierwszy z warunkami panującymi w tym miejscu. Szczerze mówiąc, bliskie otoczenie gór potęgowało świetna atmosferę. Wychodząc rano na szlak, nie musieliśmy też pokonywać długiej drogi dnem doliny, a zamiast tego, mogliśmy od razu zacząć się wspinać w stronę Starorobociańskiego Wierchu. Ten szczyt zapadł Darkowi w pamięć podczas naszej wycieczki na Wołowiec, a teraz nadarzyła się świetna okazja by go zdobyć. Warunki mieliśmy wprost fenomenalne. Było bezwietrznie i ciepło do tego stopnia, że szczyty pokonywaliśmy w samych koszulkach. Wszystko to początkiem listopada.
Grzbietem Ornaku
No i spotkaliśmy wreszcie kozice górskie! To dopiero była atrakcja. Jesień zaskoczyła nas więc naprawdę pozytywnie i cały ten rok możemy zaliczyć do wyjątkowo udanych. Kilkanaście wyjazdów w różne pasma górskie pozwoliło nam zobaczyć i dowiedzieć się naprawdę wiele. Także o nas samych, bo na pewno w pewien sposób zmieniliśmy swój sposób myślenia. Z każdym kolejnym wyjazdem nasze głowy rozpalały nowe pomysły, a wszystko to stało się dla nas ciekawym przerywnikiem szarości życia. Nie zdobywaliśmy ośmiotysięczników, nie płynęliśmy tratwą przez ocean, tylko robiliśmy to, co każdy z was mógłby sam zrealizować. Znalezienie swojego hobby (jakiekolwiek by ono nie było) sprawia, że życie jest nieco pełniejsze.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
Fajne wycieczki. To zdjęcie opisane jako „Pierwszy widok na Kościelce.” dla jest świetne. Dobrze wygląda w tonacji B&W.
Fajnie, że Tatry Wam się spodobały, chociaż chyba trudno, żeby akurat one nie przypadły komuś do gustu 😉
A zdanie kończące o hobby jak najbardziej prawdziwe 🙂
Czasami właśnie czarno-biała tonacja pozwala poczuć klimat tamtego miejsca 🙂 Oby kolejny rok obfitował w jeszcze ciekawsze, tatrzańskie wycieczki czego i Tobie życzę:) Pozdrawiam!