Kopa Kondracka miała być łatwym celem na przyjemny spacer. Tymczasem szlak na Giewont był niemal pusty…
Zdradzę wam sekret. Darek jest na co dzień miłośnikiem starych przebojów. To, że lubi muzykę artystów spoczywających dwa metry pod ziemią, to jedno. Lubi też odwiedzać szlaki i szczyty, na których już kiedyś byliśmy. Może jest sentymentalny, nie pytałem. Ja natomiast jestem fanem wszelkich nowych miejsc. Skoro takie białe plamy na mapie ciągle odnajdujemy, to dlaczego ich nie odwiedzić w pierwszej kolejności? Czasami z tego powodu mamy kłopot z ustaleniem trasy, ale tym razem poszło nadspodziewanie gładko. Na leniwą wycieczkę wybraliśmy sobie Kopę Kondracką, chcąc dotrzeć na szczyt przez Dolinę Małej Łąki. To faktycznie taki mały powrót do przeszłości, bo kiedyś startowaliśmy z Gronika na jesienne Czerwone Wierchy, tyle że żółty szlak z nieznanych nam przyczyn był wtedy zamknięty. Dlatego sam odcinek dojściowy skrywała przed nami ciągle mgła tajemnicy, a wiedzieliśmy za to, że Kopa to naprawdę fajne miejsce z ładnymi widokami.
Szlak na Giewont i Kopę Kondracką, TATRY POLSKIE, Wydawnictwo Compass. Własny wariant trasy możesz zaplanować tutaj
Rześki poranek nie ostudził naszego zapału i dziarskim krokiem ruszyliśmy na szlak. Ten był naprawdę wygodny w tej początkowej fazie. Szeroka ścieżka pokryta drobnymi kamykami. Szło się po tym bardzo sprawnie, zwłaszcza że dopiero po czasie teren zaczął piąć się do góry. Lubię takie odcinki, bo można z nimi rozprawić się dość szybko, a przy tym są całkiem urokliwe. Pełno zieleni, szumiący potok i kojąca cisza. Gdzieś na rozejściu szlaków wybraliśmy odpowiedni wariant, podążając za żółtymi oznaczeniami, no i wtedy nastąpił mały sprawdzian naszej wytrzymałości. Spokojnie, nic specjalnie trudnego, chociaż Darek już dawno nigdzie ze mną nie był i lekko obawiałem się o jego kondycję. Niesłusznie, bo nie zdradzał absolutnie żadnych śladów zmęczenia. Jak on to robi?
Maszerujemy bardzo sprawnie
Pierwszym, znaczącym punktem naszej wycieczki była Wielka Polana Małołącka. Miejsce naprawdę piękne, gdzie warto się na chwilę zatrzymać. Sama polana jest słusznych rozmiarów, a gdzieś hen daleko za nią, znajduje się imponującą Wielka Turnia Małołącka. Widać też zbocza Giewontu, który coraz śmielej wychylał się ponad linie okolicznych lasów. Ucięliśmy sobie krótką przerwę, po czym z zapałem ruszyliśmy w nieznane. Słońce wzbijało się już coraz wyżej i w takim pięknym otoczeniu pokonywaliśmy kolejne metry.
Dolina Małej Łąki o poranku
Dopiero po chwili szlak znika ponownie w lesie, ale wcale nie na długo. Sporo tu różnych prześwitów, polanek i na nudę nie można narzekać, bo zawsze zza drzew coś się pokaże. Tutaj też teren zaczyna się mocniej wznosić, ale czy to dziwne? Jakoś na tę Kondracką Przełęcz trzeba się przecież dostać. Trafiliśmy na okres po opadach deszczu i to nie jest żadna sensacyjna wiadomość. Po prostu okoliczne kamienie, po których prowadził szlak, stały się niesamowicie śliskie. Jakby tego było mało, te głazy należą do grupy szczególnie upierdliwych pod tym względem. Może kojarzycie: takie wypolerowane, o niebieskim zabarwieniu, po których zawsze boję się chodzić. Mając w pamięci, że kłopotem nie jest zrobienie szpagatu, ale późniejsze złożenie się do kupy, z prawdziwym namaszczeniem dotykałem stopą podłoża. Udawało się to nieźle i ostatecznie ustrzegliśmy się upadków, ale warto zwrócić na to uwagę.
Widoki naprawdę mogą się podobać
Teraz zrobiło się jeszcze ładniej. Gdy odwróciliśmy się za siebie, w dolinie znajdowała się Wielka Polana, a gdzieś na horyzoncie nie kto inny, jak Babia Góra. Tuż obok Pilsko, a znacznie dalej i Skrzyczne. Przejrzystość mieliśmy tego dnia świetną. Wrażenie robiło przede wszystkim urwisko opadające z Małołączniaka, który pokryty był już pięknymi, rudymi trawami. Podchodziliśmy szerokim żlebem, wypełnionym luźnym materiałem skalnym, a z każdym krokiem mieliśmy coraz lepszy widok na Giewont.
Żlebem do góry
Po czasie staraliśmy się wypatrzeć, jak długa kolejka ustawiła się w drodze na szczyt, ale nic takiego nie zaobserwowaliśmy. Nie, nie podejrzewaliśmy, że turyści zbojkotowali ten popularny szlak czy zdecydowali się pospać dłużej. To w życiu nie przeszłoby nam przez myśl. Uznaliśmy, że po prostu znajdujemy się ciągle ze złej strony Śpiącego Rycerza i dopiero po wyjściu na przełęcz zobaczymy cały tłum szturmujących górę. Nie było jednak czasu na rozmyślanie. Ścieżka była kiepskiej jakości, przelewały się przez nią strużki wody, a całe podłoże czasami wyjeżdżało spod butów. To nie jest długi fragment, ale po opadach zalecałbym czujność. Kawałek dalej jest już znacznie lepiej, a my podążając wśród kosówki, mogliśmy na nowo podkręcić tempo. Bliskość przełęczy sprawiała, że chcieliśmy to mieć już za sobą.
Kondracka Przełęcz coraz bliżej
Na przełęczy było dziwnie pusto. Po prawej znajdowała się Kopa Kondracka, przyozdobiona już rudymi trawami, a po lewej Giewont, który zazwyczaj oblegany jest przez turystów. Sęk w tym, że tym razem żadnej kolejki na wierzchołek nie zauważyliśmy. W zasadzie, z moim wzrokiem to ja widziałem tylko kupę kamieni i wielki krzyż na górze, ale Darek potwierdził moją obserwację. Wycieczkę zaczęliśmy po siódmej, więc raczej o takiej normalnej porze, ale w polu widzenia kręciły się zaledwie pojedyncze osoby. Czyli co, po wakacjach to już sielanka i szlaki zarastają pajęczynami? Nie do końca. W Dolinie Kondratowej formował się właśnie atak szczytowy, który zmierzał dokładnie w naszą stronę. Matki, żony i kochanki, ojcowie z dziećmi, starsi i młodsi, w większości mieli jeden cel – Giewont.
W drodze na Giewont
No, a nas ta góra jakoś nigdy nie pociągała, a przecież z perspektywy Zakopanego prezentuje się naprawdę zacnie. I w sumie nie wiem dlaczego, chyba ten wszechobecny tłok nas trochę odstraszał. Siłą rzeczy, kiedy wybieraliśmy się na jednodniowe wypady, nie mogliśmy się zjawić na szlaku na tyle wcześnie, by uniknąć tego całego zamieszania. Po co stać w kolejce, skoro tuż obok są piękne Czerwone Wierchy? Poza tym, no wiecie, to „śpiący” rycerz. Nie chcieliśmy się zapisać w losach kraju jako ludzie, którzy przerwali mu drzemkę. Po co ryzykować. Zawsze znajdowaliśmy sobie więc jakieś inne cele, często po prostu bardziej odludne. Tyle, że teraz żadnego tłumu nie było, a my mieliśmy kilkadziesiąt minut do szczytu. No czym się mieliśmy wykręcić?
Postanowiliśmy, że sprawnie podejdziemy niebieskim szlakiem wyżej, w stronę Wyżniej Przełęczy Kondrackiej i tam ocenimy sytuację. A ta wyglądała nad wyraz korzystnie. Może bez wielkiego entuzjazmu, może ciągle bez przekonania, ale zdecydowaliśmy, że jeśli nie teraz, to już pewnie nigdy. Lepszych warunków się nie spodziewaliśmy. Darek chyba ciągle nie był jeszcze przekonany i przebąkiwał coś o jakichś łańcuchach, ale uspokoiłem go, mówiąc: „Chodź, nie marudź!”.
Kopa Kondracka i okazałe zbocza Małołączniaka po prawej
Owszem, musicie być świadomi, że na szlaku występują sztuczne ułatwienia i to zarówno w drodze wejściowej, jak i zejściowej. Tak, dobrze czytacie. Ze względu na gigantyczny ruch turystyczny wyznaczono dwie trasy, z czego jedna służy do podejścia, a druga do powrotu, jak już się wam widoki znudzą. Zaatakowaliśmy górę, pokonując pierwszy etap w iście ekspresowym tempie. Trochę w myśl zasady: kto pierwszy na łańcuchach, ten pierwszy na szczycie. Brzmi banalnie, ale zdecydowanie łatwiej i swobodniej poruszać się takim terenem, kiedy nikt nad nami nie dyszy złowrogo. Unikacie też w ten sposób kolejek, bo w szczycie sezonu, wierzcie lub nie, trzeba czasami odstać grubo ponad dwie godziny. Sami musicie sobie odpowiedzieć na pytanie, czy warto.
Początkowy fragment podejścia na Giewont
Wracając do tematu, to nie było tam jeszcze nic trudnego, bo najpierw uporać się trzeba ze zwykłym, kamienistym chodnikiem. Raz w prawo, raz w lewo i tak do pierwszego, sztucznego ułatwienia. Tutaj już oczywiście zwolniliśmy i z uwagą zabraliśmy się za pokonywanie przeszkód. Na początek niewielka półka i trawers zbocza, który nie powinien sprawić kłopotów. Podłoże może nie jest zbyt przyczepne, bo jednak skała jest „wypolerowana” butami tysięcy turystów, ale idzie się sprawnie. Łańcuch sobie wisi, ale tutaj tak na dobrą sprawę obyłoby się i bez niego.
Pierwsze łańcuchy raczej bezproblemowe
Dalej szlak zawija w prawo i zaczynamy piąć się do góry. Trochę kamiennych stopni, trochę pochyłych płyt z wydrążonymi miejscami na buty i tak przez chwilę do góry, a wszystko to w towarzystwie ułatwień w postaci łańcuchów. Zdaję sobie sprawę, że Giewont to chyba najpopularniejsza góra w Tatrach i idzie tam dosłownie każdy. Dlatego nie napiszę, że to łatwy odcinek, bo na pewno nie wszyscy tak to odbiorą.
Łańcuchy w drodze na Giewont. Zwróćcie uwagę na wyżłobione stopnie
Trudno mówić o ekspozycji, ale ze stawianiem kolejnych kroków trzeba uważać. Mam też wrażenie, że ta góra jest trochę lekceważona. Bo kiedy ktoś idzie choćby na Kościelec czy Świnicę, to (mam nadzieję) zdaje sobie sprawę z możliwych trudności i tego co go czeka. W tym przypadku panuje przekonanie, że jest łatwo i bezproblemowo. I faktycznie nie jest trudno, pod warunkiem, że takie otoczenie nie robi na nas większego wrażenia. Jeżeli ktoś nigdy wcześniej nie miał do czynienia z takim skalistym terenem, to może zareagować naprawdę różnie.
Skała jest sucha, więc idzie się bezproblemowo
Co gorsze, skały tutaj są śliskie, po opadach robi się na pewno niebezpiecznie, a gigantyczny, metalowy krzyż to nie jest miejsce, w którym chciałbyś się znaleźć w czasie nadciągającej burzy. Ten odcinek jest za to krótki, ubezpieczony, a nam minął błyskawicznie. W drodze na szczyt jest jeszcze jedno, strome miejsce, ale rzeźba tam jest niezła i bez przygód zameldowaliśmy się wraz z kilkoma innymi turystami na Giewoncie (1895 m n.p.m.). Kto by pomyślał. I wiecie co? Widok ze szczytu jest naprawdę ciekawy. Sama góra nie grzeszy wysokością, za to wznosi się wyraźnie ponad Zakopane. Robi to całkiem przyjemne wrażenie, zwłaszcza kiedy uwzględnimy sporą stromiznę północnej ściany. Bo to właśnie tę, okazałą stronę, mamy okazję zazwyczaj podziwiać, będąc w mieście.
Na szczycie Giewontu
Szczyt może nie jest w czołówce najbardziej widokowych miejsc w Tatrach, ale da się stąd zobaczyć Czerwone Wierchy, całą masę wzniesień w Tatrach Zachodnich, Tatry Bielskie no i parę ciekawych przedstawicieli Tatr Wysokich, jak np. Świnica. Mnie urzekła natomiast… Gubałówka, która z tej perspektywy wyglądała trochę jak taki rozjechany przez walec bohater kreskówki. Z trudem dało się poznać, że teren tam w ogóle w jakikolwiek sposób się podnosi. Zaspokoiliśmy naszą ciekawość, a że miejsca na szczycie dużo nie ma, to dosyć szybko podjęliśmy decyzję o zejściu.
Zagadka z serii: znajdź Gubałówkę
W tym celu wybrać trzeba drugą nitkę szlaku, obchodząc okazały krzyż. Droga powrotna też ubezpieczona jest łańcuchami. Raczej nie dlatego, że jest tak ekstremalnie trudno. Wydaje mi się, że głównie ze względu na popularność trasy i bardzo śliskie kamienie. Dranie tylko czekają, żebyś źle postawił stopę i wtedy faktycznie można kawałek zjechać. Nie jest to więc całkowity banał. Ja wiem, że ludzie postrzegają Giewont jako łatwy szlak dla wszystkich. Świadczą o tym choćby statystyki wejść.
Zaczynamy schodzić
Warto jednak sobie uświadomić, że nie każdy lubi na swojej drodze niespodzianki w postaci łańcuchów, czego byliśmy świadkami właśnie na zejściu. Jeżeli podejrzewasz, że do tej grupy ludzi należysz, to wyście jest niesamowicie proste – pobliska Kopa Kondracka. Nie ma tam żadnych trudności, widoki są piękne, a jesienią kiedy zbocza przybierają rudy kolor, jest wyjątkowo atrakcyjnie. A, no i to zawsze dwutysięcznik, bo liczy sobie 2005 m n.p.m.
Powoli i coraz niżej. Swoje trzeba odstać
Zejście trwało długo i to mimo tego, że poza nami, było tam na górze raptem kilka osób. Po pierwsze, korzystając ze sztucznych ułatwień warto wiedzieć, że nie powinniśmy nikomu wydzierać łańcucha z rąk. Przyjęło się, że z jednego takiego przęsła, może korzystać w tym samym czasie jedna osoba. Dlatego możecie sobie pewnie wyobrazić, że chwilę to wszystko trwa. Jedni radzą sobie lepiej, inni potrzebują więcej czasu i zatory tworzą się błyskawicznie. Nie da się tego przeskoczyć inaczej, jak tylko wychodząc jak najwcześniej na szlak. W drodze powrotnej uważać trzeba przede wszystkim na mało przyczepne podłoże. W dół poruszaliśmy się głównie po czymś na kształt kamiennych schodków, ale moja pamięć wychwyciła też jedną, pochyloną płytę. Tam wypadało szczególnie uważać. A potem? A potem to już wolność i swoboda, a że przez te atrakcje zaostrzyły nam się apetyty, to postanowiliśmy zjeść coś dobrego na przełęczy.
Krótka płyta i ostatni trudniejszy fragment
Darek pozbył się już wszelakich obaw, słońce miło grzało w plecy, a nam pozostało już łatwe, ale dosyć żmudne podejście na Kopę Kondracką. Obserwując tę trasę z Giewontu, mogłoby się wydawać, że to blisko i płasko. Kiedy jednak zaczęliśmy piąć się do góry, teren trochę bawił się z naszymi zmysłami. Niby się wypłaszczało, niby w oddali widać jakiś wierzchołek, ale to ciągle nie był jeszcze szczyt. Droga za to prowadzi naprawdę malowniczym terenem. W dole widać Dolinę Kondratową, gdzieś dalej grań w stronę Kasprowego Wierchu, a po stronie zachodniej okazały Małołączniak. Za plecami oczywiście ciekawie wyglądający Giewont i pilnująca wszystkiego z oddali Babia Góra.
W drodze na Kopę Kondracką z Giewontem w tle
No i tak sobie dreptaliśmy do góry, raczej spokojnym tempem i wkrótce dopięliśmy swego. Tam przywitał nas zimny i mocny wiatr. Nie było mowy o jakiejś długiej przerwie, chociaż udało nam się znaleźć względnie zaciszne miejsce. Lubię Kopę Kondracką i Darek też by się pod tym podpisał, zwłaszcza że trawy przybrały już piękne, jesienne odcienie. Proponował nawet przez chwilę, by udać się dalej, szlakiem na Małołączniaka, skąd moim znadniem roztaczają się jeszcze ładniejsze widoki i możecie się z nimi zapoznać w linkowanej relacji, ale szczerze nie miałem na to ochoty. Dobrze mi było tam, gdzie siedziałem.
Na szczycie Kopy Kondrackiej
Panorama ze szczytu jest naprawdę niezła. Przede wszystkim musiałem pochwalić się Darkowi swoją niedawną zdobyczą, czyli Świnicą. Żartobliwie podpytywałem, czy wie, co to za dwuwierzchołkowy szczyt, wznoszący się na grani prowadzącej od Kasprowego Wierchu. On oczywiście pozorował kompletny brak pojęcia i w takiej udawanej atmosferze mogłem trochę napompować ego i poopowiadać o wrażeniach z ostatniej wycieczki. To oczywiście nie wszystko, bo przy dobrej przejrzystości powietrza widać Gerlach, Rysy, Mięguszowiecki Szczyt Wielki, Koprowy Wierch, czy piękny jak z obrazka Krywań. Widać go na poniższym zdjęciu przy prawej krawędzi.
Grań w stronę Kasprowego Wierchu. Przy prawej krawędzi Krywań. Świnica nieco na lewo od centrum
Wyraźnie było widać też odległe Niżne Tatry, dalszą drogę przez Czerwone Wierchy i najwyższy szczyt Tatr Zachodnich, czyli Bystrą. Wszystko to w jesiennej, bardzo atrakcyjnej dla oczu szacie. Na szczycie niestety nie zabawiliśmy zbyt długo, bo ten mocny wiatr trochę dawał się nam we znaki, więc bardzo spokojnym tempem rozpoczęliśmy zejście. Czas mijał nam beztrosko, kiedy nagle przy ścieżce natrafiliśmy na kilka osób robiących fotki. Skoro oni focą, to może mają tam gdzieś jakąś kozicę, którą i ja mógłbym uwiecznić na zdjęciu? Szukam wzrokiem, błądzę i nagle jest: najprawdziwszy niedźwiedź! Odległy i z tej perspektywy dziwnie niepozorny, ale to ciągle on. Przyznam się, że nie tak wyobrażałem sobie moje pierwsze spotkanie z tym stworzeniem. W końcu król lasu, więc myślałem, że osobiście się do nas pofatyguje i pokaże jakieś kły, zamiast kryć się w kosówce. No jest, zajada borówki jakieś 150 czy więcej metrów dalej i… już.
Ta mała plamka to najprawdziwszy niedźwiedź
Będąc jednak poważnym, to dystans do obserwacji był świetny i bezpieczny dla obu stron, tyle że postanowiłem nie zabierać z domu teleobiektywu. Nie wiecie nawet, jaki ból przeżywałem tam na miejscu i potem w domu, chcąc wykadrować zdjęcie tak, żeby ta kropka chociaż trochę przypominała niedźwiedzia. I może tylko przez chwilę przebiegło mi przez myśl, że gdyby się tu do nas pofatygował zwabiony no nie wiem, np. zapachem zupełnie przypadkowo rozrzuconego kabanosa, to przynajmniej jeden z nas miałby fajne fotki. Szybko wróciłem jednak do pełnej powagi. Trudno, musiałem się z tym pogodzić, zwłaszcza że niekoniecznie chciałbym się z nim spotkać w przyszłości twarzą w pysk.
Dolina Kondratowa
Postanowiliśmy urozmaicić sobie trochę trasę zejściową, żeby drugi raz już nie iść tą samą drogą. Naszą uwagę przykuł czerwony szlak, prowadzący zboczami Giewontu. W tym celu musieliśmy minąć Kondracką Przełęcz i udać się na Wyżnią Kondracką Przełęcz. Jakby tego było mało, to idąc od strony Kopy Kondrackiej w stronę Kasprowego Wierchu (szczerze polecam taką wycieczkę), spotkamy się jeszcze z Przełęczą pod Kopą Kondracką. Sporo tego, nie? Żeby się w tym wszystkim nie pogubić, dobrze po prostu zabrać ze sobą mapę. Natomiast gdy zbliżyliśmy się już do naszego skrzyżowania szlaków, zobaczyliśmy Giewont taki, jaki zawsze znaliśmy – zatłoczony.
Kolejka na Giewont znacząco się wydłużyła
Nie zatrzymując się, skręciliśmy na czerwony szlak. I szczerze mogę ten wariant polecić, bo jest naprawdę ciekawy. Bliskość ścian z jednej strony i rozległe widoki z drugiej potrafią uprzyjemnić drogę powrotną. Może ten początkowy etap wymaga trochę uwagi, bo znajduje się tam kilka takich stromych stopni, ale dalej to już zwykły, obniżający się deptak. Świetnie widać Dolinę Małej Łąki, odległe wzniesienia Beskidu Żywieckiego, a przy takiej pięknej pogodzie jaką mieliśmy, spacer naprawdę nam się podobał. Gdybym miał już być bardzo szczegółowy, to może wyróżniłbym jeden moment, w którym niewprawieni turyści mogą poczuć się nieswojo. To przekraczanie takiego skalnego wcięcia, które wygląda całkiem ciekawie, ale to nic innego, jak trochę bardziej strome, kamienne schodki. Rzeźba jest tam świetna, jest się czego złapać i nie jest to nic trudnego.
Wielka Polana widziana z perspektywy powrotu
Tempo mieliśmy już naprawdę leniwe, pozwoliliśmy sobie na kolejną przerwę, wygrzewając twarze na słońcu, po czym wkroczyliśmy do lasu. To odcinek raczej bez historii, bo nie wyróżnia się ani na plus, ani na minus. Chwilami promienie przebijały się między drzewami w jakiś ciekawy sposób, ale poza tym po prostu spacerowaliśmy. Planowaliśmy dotrzeć z powrotem do Wielkiej Polany Małołąckiej, żeby ostatecznie potem domknąć naszą pętle, dlatego na skrzyżowaniu szlaków wybraliśmy kolor czarny, który miał nas tam doprowadzić.
Jest całkiem klimatycznie
Czas mijał nam błyskawicznie, a wkrótce zza drzew ujrzeliśmy charakterystyczne urwiska Małołączniaka. Swoją drogą to ciekawe, jak szybko potrafi się zmienić perspektywa. Jeszcze kilka godzin temu, oglądaliśmy przecież polanę z wysokości przeszło 2000 metrów n.p.m. Mieliśmy ochotę posiedzieć i poodpoczywać trochę dłużej, ale szybko zrobiło się tłoczno i gwarno. Na tyle, że to nasze lewnistwo skończyło się po kilku minutach. Zerwaliśmy się na nogi i już bez przeszkód, bardzo wygodną ścieżką, zeszliśmy na sam parking. Jeżeli z jakichś powodów nie chcesz lub nie możesz zdobywać szczytów, to spacer na tę polanę na pewno ci się spodoba.
Wielka Polana Małołącka. Zatrzymujemy się dosłownie na minutkę
Ruszając rano na szlak, nie spodziewaliśmy się, że na tym Giewoncie wylądujemy. Niby to góra, która uchodzi za symbol polskich Tatr, świetnie prezentująca się z Zakopanego, ale nie pałaliśmy nigdy specjalną rządzą znalezienia się na wierzchołku. W górach lubimy spokój, ciszę na szlaku, a nie ma się co oszukiwać – wspomniany szczyt, to chyba jedno z najbardziej zatłoczonych miejsc w całym paśmie. Dlaczego? Tak chyba po prostu musi być, w końcu to miejsce obrosło legendami. „Byłem na Giewoncie” już jakoś brzmi, kiedy wracając po urlopie w rodzinne strony, zechcesz pochwalić się bliskim. Na „Byłem na Małołączniaku” nigdy nikogo nie poderwiesz. I absolutnie nie uważam, że sam „Śpiący Rycerz” to jakaś góra gorszej kategorii. Gdybym jednak miał czekać dwie godziny w kolejce, żeby postawić swoje stopy na kawałku skały, mając w zasięgu wzroku całe pasmo, a potem znowu czekać, żeby zejść na dół, to prawdopodobnie rzuciłbym się ze szczytu do Doliny Strążyskiej.
Kiedy jednak wybierzesz się wcześnie rano lub poza sezonem i będzie względnie pusto, to wycieczkę na szczyt naprawdę mogę polecić. Podejście z samej Wyżniej Przełęczy Kondrackiej jest krótkie, ale ciekawe. Przy kiepskiej pogodzie może jednak sprawić problemy. Natomiast jeśli nie chcesz się zmagać z łańcuchami, albo późno zwlokłeś się z łóżka i nie chcesz stać w kolejce, to Kopa Kondracka będzie świetnym wyborem. Łącząc obie te lokacje i podążając naszymi śladami, trzeba liczyć się z dystansem około 15 km. Mapy wskazują też, że w międzyczasie pokonać trzeba ponad 1300 metrów przewyższeń. Czas samego marszu to ciut ponad 8 godzin, ale dokładając do tego przerwy, wypada zarezerwować nieco więcej. Z kolei jeśli twoim głównym celem będzie Giewont, to możesz nieco odwrócić kolejność pokonywanych szlaków, wybierając najpierw ten czerwony. Powodzenia!
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami