Piąty dzień na Głównym Szlaku Beskidzkim to przywitanie Beskidu Niskiego
Piąty dzień mojej wędrówki Głównym Szlakiem Beskidzkim zapowiadał się dosyć ciekawie. Poprzedniego dnia opuściłem już na dobre Bieszczady, a moja przygoda przeniosła się w Beskid Niski. Ogólnego entuzjazmu, związanego ze zmianą otoczenia, nie podzielały jednak moje stopy. Ponad 40 kilometrów do pokonania jednego dnia, budziło mały dreszczyk emocji. Moim dzisiejszym celem był bowiem odległy Rymanów Zdrój, do którego zamierzałem dotrzeć, choćby na czworakach.
Z Komańczy wyruszyłem jeszcze przed piątą rano. W czasie przejścia szlaku postawiłem na poranne wyjścia, a powodów było kilka. Pierwszy, może nieco romantyzowany był taki, że ja bardzo lubię klimat budzącego się dnia. Wiecie, wschodzące słońce, śpiew ptaków i delikatne, ciepłe światło.
Te bardziej praktyczne powody były jednak nie mniej istotne. Raz, że rano jest względnie rześko, więc można sporo kilometrów pokonać, nim żar, lejący się z nieba, zacznie gotować mózg. Drugi powód też jest dosyć oczywisty, a są nim… burze. Te zazwyczaj pojawiają się popołudniami, a wychodząc wcześnie zwiększam szansę, że w ogóle nie będę musiał sobie nimi zaprzątać głowy.
Zobacz film z piątego dnia na Głównym Szlaku Beskidzkim
Wahalowski Wierch – Beskid Niski wita mnie widokami
Tak więc sunąłem o poranku przez las, delikatnie podchodząc w kierunku pierwszego, ciekawego celu. Co więcej, miał to być cel widokowy! Poprzedniego dnia, idąc przez Pasmo Wysokiego Działu, widziałem w zasadzie same drzewa. I niedźwiedzia. Tutaj natomiast czekała na mnie panorama z prawdziwego zdarzenia. No i rzeczywiście, poranne nadzieje na malownicze widoki szybko się spełniły. Przez piękne, otwarte łąki dotarłem na Wahalowski Wierch, którego wysokość, 666 metrów n.p.m., łatwo zapada w pamięć.
Panorama rzeczywiście robiła wrażenie, a poranne, delikatne światło szybko mi przypomniało, dlaczego warto wcześnie zrywać się z łóżka. Konsekwencje niewyspania mogą się jednak zemścić właśnie w tej okolicy, jak niektóre internetowe relacje głoszą. Wahalowski Wierch jest bowiem takim miejscem, gdzie wypada zachować nieco więcej uwagi. W szeroko pojętej bliskości szczytu odnaleźć można kilka, biegnących w różnych kierunkach ścieżek. To często po prostu lokalne, gruntowe drogi.
W terenie jednak da się wypatrzeć tyczki, znaki na drzewie, a i tabliczka ze strzałką się znajdzie. W ostateczności warto wyciągnąć mapę – znajdziecie ją także na końcu wpisu. Ogólnie należy w okolicach najwyższego punktu skręcić w swoją prawą stronę (na północ), obniżyć się nieco, a następnie ruszyć w lewo. Na jednym z drzew (stan na 2024 rok) znajdowała się tablica. W okolicy są też oznakowania na drzewach.
Ścieżka po czasie znów niknie w lesie i od tego miejsca, aż do Rymanowa – Zdroju, szlak staje się oczywisty. Można iść niemal z zamkniętymi oczami. Zamykać nie ma ich oczywiście po co, bo odcinek ten prowadzi przez kilka ciekawych miejsc. Marsz przez Pasmo Bukowicy jest na tym odcinku dosyć przyjemny, a teren w zasadzie łagodnie pnie się wyżej. Będzie od tej zasady wyjątek, kawałek dalej, ale podejście w kierunku Kamienia nad Rzepedzią nie zapadło moim łydkom w pamięć.
Doskonale jednak kojarzę ciekawe wychodnie skalne, które szlak mija w niewielkiej odległości od szczytu. Widoków się nie spodziewajcie, ale to całkiem miłe urozmaicenie wędrówki i fajne miejsce na przerwę.
Historia ukryta w dolinach – Przybyszów
Po krótkim odpoczynku ruszyłem dalej. Zbliżałem się do Przybyszowa, nieistniejącej już, wysiedlonej łemkowskiej miejscowości. Poznałem to miejsce po krzyżu pańszczyźnianym, który upamiętniał zniesienie pańszczyzny w Galicji w 1848 – przymusu odrabiania pracy na polu pana. Znajduje się kilka kroków od szlaku, kawałek przed wyjściem z lasu na otwarty teren.
Cały proces żegnania pańszczyzny miał uroczysty charakter. Rejestry i księgi były symbolicznie zakopywane w ziemi, a nad tym miejscem stawiano krzyż, lub kapliczkę właśnie, aby nikt nie ważył się do nich wracać. Kolejne chwile na szlaku i łąki w Przybyszowie po prostu mnie oczarowały, zwłaszcza że miałem okazję podziwiać je po raz pierwszy. W oddali widziałem już przekaźnik telekomunikacyjny na Tokarni, na którą za chwilę miałem się wspinać.
Często jedynymi śladami dawnego życia w tych dolinach są przydrożne krzyże, kapliczki, cmentarze, a czasem pozostałości cerkwisk czy stare drzewa owocowe. Szczególnie ciekawie wygląda to wczesną wiosną, gdy na tle ciemnej ściany lasu widać białe plamy kwitnących drzew. Takie ślady historii znaleźć można ciągle w Przybyszowie.
Spacer w dolinie był naprawdę relaksujący i cichy. Jeszcze jakiś czas temu, to tutaj właśnie można było spędzić noc w czasie przejścia Głównego Szlaku Beskidzkiego. Niestety obecnie „Chata w Przybyszowie” nie funkcjonuje i nie wiadomo, jaka przyszłość czeka to miejsce. Nie miałem więc powodów, żeby się zatrzymywać, a rozpęd postanowiłem wykorzystać, by uporać się z najbardziej wymagającym podejściem tego etapu.
Tokarnia – nagroda za trud podejścia
Podejście w stronę Tokarni (778 m n.p.m.) zaczęło się niepozornie, ale wkrótce rzeczywiście tętno trochę skoczyło mi do góry. W czasie wędrówki warto na tym odcinku odwracać się za siebie, bo ładnych widoków tutaj nie brakuje. Powiedziałbym, że ten odcinek jest krótki, ale dosyć konkretny. Kiedy żar leje się z nieba, może być szczególnie nieprzyjemnie. Otoczenie jest jednak sielskie, można trochę nacieszyć oczy (co w Beskidzie Niskim nie jest tak oczywiste), a wieża przekaźnikowa na szczycie zdradza bliskość celu.
Na wierzchołku znajduje się pieczątka w skrzynce, jeżeli lubicie zbierać różnego rodzaju korony górskie, lub macie zamiar weryfikować przejście szlaku do odznaki PTTK. Tak przynajmniej było w sierpniu 2024 r. Jest też ławka, z której można rzucić okiem na całkiem rozległą panoramę, a to sprawia, że spędziłem tam dłuższą chwilę.
Po drugiej stronie szczytu również rozpościerały się rozległe widoki, typowe dla Beskidu Niskiego. Widać nawet kolejny, beskidzki Kamień. Charakterystyczny, bo z tej perspektywy nieco spłaszczony, Kamień nad Jaśliskami w Paśmie Granicznym. Oczywiście panoramy z Tokarni nie mogą się równać z tymi bieszczadzkimi sprzed kilku dni, ale i tym nie można odmówić uroku.
Od tego momentu zaczyna się dosyć leniwy i leśny odcinek. Ścieżka jest wygodna, szeroka, a wokół tylko cisza i las. Nie narzekałem, bo całe to otoczenia sprawiało, żę dystans pokonywało się sprawnie. Czekały mnie na tym odcinku jakieś podejścia i zejścia, ale raczej przypominające niewielkie hopki, które nie sprawiały większych trudności.
Było natomiast niesamowicie cicho, bo od startu w Komańczy, spotkałem do tamtego momentu raptem dwie osoby. Maszerowałem więc w zupełnej samotności, mijając jeszcze Rezerwat Bukowica i przyjemny, leśny odcinek. Szło się bezproblemowo, choć niewiele się działo. Po prostu taki szlakowy spokój.
Z takiej rutyny znów wyrwały mnie po czasie widoki. Łąki nad Puławami Górnymi pozwalały nacieszyć oczy, ale był to jednak dosyć smutny akcent całego etapu. W Puławach Górnych, jakieś 26 km od wyjścia z Komańczy, znaleźć można noclegi. To informacja dla tych, których zmroziło te czterdzieści z początku tekstu. Śmiało można ten odcinek sobie skrócić. W Puławach Górnych znaleźć też można niestety… asfalt. Dużo asfaltu!
To właśnie tutaj bowiem zaczyna się jeden z najbardziej niewdzięcznych odcinków całego Głównego Szlaku Beskidzkiego. Droga ta ciągnie się przez ponad 6,5 kilometra i nie pomaga nawet fakt, że przekracza ona urokliwy Wisłok.
To od razu mi przypomniało, że w nieodległej Rudawce Rymanowskiej, znajduje się rezerwat Olzy, który jest ciekawy ze względu na odsłonięcia fliszu karpackiego, dzięki czemu można zobaczyć, jak zbudowane są Beskidy. Można też pospacerować nad rzeką i wymoczyć stopy. Zimą tworzą się tu także dosyć znane lodospady.
Asfaltowe piekło i baza w Wisłoczku
O takim relaksie mogłem niestety chwilowo jeszcze tylko pomarzyć. Asfalt na szlaku to coś jak rodzynki w serniku. Niby człowiek się brzydzi, ale jak cię zaproszą w gości, no to zjesz, bo co masz zrobić? Szedłem więc, chociaż się nie cieszyłem. Myślami, a po godzinie cierpienia także i ciałem, byłem już jednak w okolicach Bazy Namiotowej SKPB Rzeszów w Wisłoczku.
Mówię wam, to jak oaza po przejściu pustyni, albo jak piątek wieczór, po ciężkim tygodniu w pracy. Ten asfaltowy odcinek to jeden z najgorzej wspominanych przeze mnie momentów całego Głównego Szlaku Beskidzkiego.
Wisłoczek dla odmiany jawi się jako jaśniejąca gwiazda w morzu asfaltu! Baza ta działa w sezonie wakacyjnym i to kolejne miejsce, gdzie można spędzić noc w czasie przemierzania Głównego Szlaku Beskidzkiego. Wystarczy zabrać ze sobą śpiwór i skorzystać z miejsca w dużym namiocie bazowym. Taka opcja mocno ratuje też budżet, bo nocleg kosztował w sezonie 2024 kilkanaście złotych.
Największą atrakcją okolicy jest bez wątpienia piękny wodospad. Jest tu więc wszystko, czego potrzebuje zmęczony turysta: studnia z zimną wodą, ognisko, prysznic, naczynia i spokojna atmosfera, która pozwala na chwilę odetchnąć od trudów marszu. No i jakiś czas temu sam tu byłem „bazowym”, więc mam do tego miejsca spory sentyment. Naprawdę nie chciało mi się podrywać do dalszego marszu.
Przede mną pozostało już jednak mniej więcej dwie godziny deptania więc po chwili zanurzyłem się w lesie. I wiecie co? Po tym asfaltowym odcinku drzewa wydały mi się najwspanialszą rzeczą, która istnieje na świecie. Znów byłem pełen energii i mogłem ruszyć w kierunku ostatnich wyzwań w drodze do Rymanowa-Zdroju.
To tutaj czekało mnie ostatnie podejście tego dnia. Od razu uspokajam – nie jest ono zbyt wymagające. Szlak szybko zresztą doprowadza w okolice Wołtuszowej – miejsca po kolejnej, wysiedlonej i nieistniejącej już wsi. Piękne widoki i sielski klimat stanowiły ciekawą klamrę tej długiej wędrówki. Dzień kończyłem w podobny sposób do tego, w jaki go zaczynałem.
Meta w Rymanowie-Zdroju
Metą piątego dnia na GSB był w moim przypadku Rymanów-Zdrój. Urokliwe uzdrowisko z XIX-wieczną architekturą, wodami mineralnymi i ciszą idealną dla zmęczonych wędrowców. A że zmęczony byłem, że hej, to szybko się wpasowałem w senny klimat miasteczka. Kroki skierowałem jednak najpierw do sklepu, polując jeszcze na lokalnie rozlewaną wodę mineralną. Bez tego przecież moja wizyta w uzdrowisku nie byłaby pełna.
Etap ten był przyjemną mieszanką różnych doznań. Były widoki, leśne ścieżki, ślady historii, przejmująca cisza, no i asfaltowy odcinek, który przypominał, że na szlaku bywa i tak. Mapy pokazywały, że pokonałem prawie 39 kilometrów, chociaż w rzeczywistości przedreptać trzeba nieco więcej. Zazwyczaj robi się dodatkowe kroki, by zrobić ładniejsze zdjęcie, lepiej przyjrzeć się jakiejś tablicy, a i spacer po zakupy to kolejne, dodatkowe metry. Warto więc o tym pamiętać, planując swój dzienny dystans.
Przewyższenia natomiast na tym odcinku rozkładają się dosyć przyjemnie. Poza podejściem na Tokarnię, nie rzuciło mi się w oczy nic, co mogłoby grozić śmiertelną zadyszką. Beskid Niski, choć mniej spektakularny niż Bieszczady, ma w sobie coś, co każe zwolnić. Jeśli kiedykolwiek będziecie szukać miejsca, które łączy piękno natury z przeszłością, to Beskid Niski powinien znaleźć się na waszej liście. Chociaż spektakularnych wrażeń, to się nie spodziewajcie.
Informacje praktyczne:
- Dystans: 38,5 km
- Suma podejść: 1100 m
- Czas przejścia: 11:30 h plus przerwy
- Do podanych przez mapę wartości, warto doliczać od 5-10% dystansu. To powinno uwzględnić dojście na nocleg, spacer do sklepu, czy kręcenie się w kółko po szczycie w poszukiwaniu kadru życia
- Po drodze brak schronisk
- W Puławach Górnych znaleźć można noclegi – to mniej więcej 26 kilometrów od wyjścia z Komańczy. Jest to więc bardzo dobre miejsce, żeby tam zakończyć swój dzień na szlaku, jeżeli celujecie w krótszy odcinek
- Baza namiotowa SKPB Rzeszów w Wisłoczku znajduje się mniej więcej 33 kilometry od Komańczy. Baza czynna jest w sezonie wakacyjnym i wtedy do przenocowania wystarczy własny śpiwór
- Pomiędzy Wilczymi Budami, a Zrubaniem (19 km), znajduje się wiata
- Jeżeli chodzi o wodę, to szlak przekracza kilka potoków. Za Wahalowskim Wierchem Jawornik, a na zejściu do Przybyszowa Płonkę. Dalej prowadzi głównie grzbietem. W bazie namiotowej w Wisłoczku jest studnia.
- W Rymanowie – Zdroju są noclegi i sklepy, więc to dobre miejsce by się regenerować przed kolejnym etapem
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami