Noc była piękna, gdy ruszaliśmy na Kazbek
Wkładam buty i wychodzę na zewnątrz. Pozostałe namioty błyskają światłami włączanych w środku czołówek. Jeden po drugim. Kieruję wzrok wyżej, a oświetlony blaskiem Księżyca Kazbek hipnotyzuje. Noc jest spokojna, nie wieje. Moje pierwsze takie wyjście w życiu. Jak to jest iść tam, w stronę gwiazd?
Część pierwszą relacji przeczytasz TUTAJ.
Ruszam do kuchni znajdującej się w budynku Meteo. Ciasno, nie tylko my chcemy wykorzystać pogodę. Szum palników, jakieś krótkie zdania. Czas na długie rozmowy i żarty chyba skończył się poprzedniego wieczora. A może po prostu trudno cokolwiek z siebie wydusić o drugiej w nocy? Nie czułem potrzeby jedzenia, chociaż jeść należy. Trzeba znaleźć energię na jakieś 12-14 godzin akcji górskiej. Dopycham się więc chałwą, bo ta tutejsza smakuje mi jak żadna.
Plecak spakowałem poprzedniego dnia, jeszcze wieczorem. Upewniam się jednak, że zabrałem wszystko, co może być przydatne, a jednocześnie, że nie zabieram nic, co byłoby zbędnym ciężarem. Na dno wrzucam dodatkowy polar i apteczkę, z nadzieją, że nie będą potrzebne. Do picia zabieram termos i butelkę coli, którą pakuję w podpatrzony u Mela „pokrowiec” z zapasowej pary grubych skarpetek. Woda ponoć szybko zamarza. Do środka upycham jeszcze dodatkowe łapawice, kurtkę i raki.
Zakładam uprząż, żeby nie bawić się w takie operacje na lodowcu, wsuwam na głowę kask, a do kieszeni kurtki wsypuję zupełnie luzem mieszankę orzechów i bakalii. To będzie mój sposób na uzupełnianie kalorii. Gdzieś pod ręką mam jeszcze chałwę i żel energetyczny. Ciągle towarzyszy mi uczucie, że czegoś brakuje, ale w końcu je ignoruję. Czas ruszać.
Zbieramy się przed budynkiem i grupujemy w zespoły. Trzy osoby i przewodnik. Na jednej linie ja, Mel i Czarek, na drugiej Witek, Alicja i Mira, a jeszcze na innych wszyscy pozostali, którzy zapewne przeżywali w środku to samo, co my. Jakoś niedawno wybiła trzecia w nocy, ale punktualnie nie wyruszymy. Wyruszymy dwadzieścia minut później.
Noc jest ciemna, ale bez strachów. Rozdział V
Księżyc chował się właśnie za Orcweri, gdy rozpoczynaliśmy marsz. Nie wiemy, co czeka nas dalej. Patrzymy pod nogi albo w plecy partnera przed nami, bo przecież nic innego nie widać. Poruszam się trochę jak zahipnotyzowany. Tu jedna noga, tam druga, za chwilę odpoczynek. Idziemy z Niką na samym końcu, więc często przystajemy, gdy ci nad nami zwalniają. Czasami może migną gdzieś dalej czołówki, układające się w świetlisty łańcuch, ale to początkowo jedyny punkt odniesienia.
Po prostu idę, starając się rozgrzać palce w butach, bo tempo mamy raczej powolne. Podchodzimy piargami, uważając na kolejne kroki. Jest ciemno, a podłoże pokrywa niekiedy zdradliwa warstwa lodu. Trasę wyznaczają poustawiane kopczyki, ale nie jestem pewien, czy w nocy sam odnalazłbym drogę. Ta jest bowiem kręta, prowadzi wzdłuż pokrytej licznymi kamieniami moreny bocznej, a my czasami dosyć konkretnie lawirujemy. Jeśli cokolwiek do siebie mówiliśmy, to chyba raczej w ramach krótkich, informacyjnych komunikatów. Uwaga, bo tutaj jest lód, czy poczekajcie, bo muszę coś poprawić.
Początkowo nie widać zbyt wiele
W końcu oddalamy się od zbocza góry, z którego zwłaszcza w dzień spadają liczne kamienie, a po chwili marszu docieramy na lodowiec. Mieliśmy czas się rozgrzać, wprowadzić w marsz, no i rozbudzić, ale potyczka z Kazbekiem dopiero się rozpoczynała. Spojrzałem za siebie. Horyzont już jaśniał, a szczyt Orcweri stawał się nie tylko coraz wyraźniejszy, ale też niższy. Jakoś tak niepostrzeżenie, bo przecież w kompletnym mroku, nabieraliśmy do tej pory wysokości. Teraz jednak nieźle widzieliśmy już nasze sylwetki.
W drodze na Kazbek budzi się dzień
Wszyscy się zatrzymują, a mnie pochłania krajobraz. Zrobiło się jakoś tak ładnie, że chciałem to uwiecznić na zdjęciu. Tracę Mela i Czarka z oczu, ale tylko na chwilę. Bezskutecznie szukam natomiast wzrokiem Witka i dziewczyn. Nie wiem po co. W niczym im przecież nie pomogę. Żeby życzyć im powodzenia? Być może, jednak wszyscy są pochłonięci swoimi sprawami. W międzyczasie opuszcza nas Nika. Ponoć ktoś kiepsko się poczuł i to on zejdzie z nimi do bazy. Trafiamy więc pod opiekę Beqi, ubieramy raki i wiążemy się liną.
Ubieramy raki i podchodzimy po lodowcu w stronę plateau
Tutaj, gdzie na dobre zaczyna się lodowiec, musimy iść już związani. Jeśli czegokolwiek się teraz boję, to właśnie jakiejś ukrytej szczeliny. Świadomość, że będziemy działać teraz jako zespół jest pokrzepiająca, ale jednocześnie podszyta niepewnością. Jeśli któryś z nas osłabnie, prawdopodobnie wszyscy będziemy musieli zawrócić razem z nim. W końcu priorytetem jest bezpieczeństwo i trudno z tym dyskutować. Co, jeśli kogoś wykończy wysokość i będę musiał pożegnać się ze szczytem? Co, jeśli to mnie opuszczą siły i zniweczę komuś przygotowania?
Nie wiem, co kryje się w głowach chłopaków, ale wiem, że w mojej kryje się niepewność. Wczoraj, podczas aklimatyzacji, klepnęliśmy 4000 m n.p.m. Teraz ruszaliśmy wyżej, w nieznane. Jak zareaguję? Czy dobrze zniosę wysokość? Czy wystarczy mi sił? Czy rozpoznam ewentualne objawy choroby wysokościowej? Czy w ogóle mnie dotkną?
Orcweri o świcie
Szczyt skąpany w promieniach Księżyca, migocące gwiazdy i rozświetlone wnętrza namiotów. Wreszcie drobiny pyłu wzbijane przez wiatr, które w świetle czołówek wyglądały jak śnieg, czołówki niknące gdzieś wyżej i nasz marsz, w ciszy i skupieniu. Tak było raptem kilka chwil temu. Gdy wreszcie na horyzoncie otuchy dodała nam jaśniejąca poświata dnia, gdy wreszcie widzieliśmy kontury naszych własnych sylwetek, przypomniałem sobie ten styczniowy dzień, w którym po raz pierwszy dotarło do mnie, że jadę na Kazbek. Przypomniałem sobie tę ekscytację, przygotowania, bieganie w śniegu, deszczu czy upale. I towarzyszący temu strach, że to nie dla mnie. Cały ten piękny romantyzm powoli odsunął się w cień, a moja głowa przestawiła się w nowy tryb: „Trzeba napierdalać”.
Ruszamy i to konkretnie. Szliśmy do tej pory na samym końcu, ale nagle zaczynamy wszystkich wyprzedzać. Co więcej, nie protestujemy, bo nie mamy specjalnych problemów, żeby to tempo utrzymać. Chyba nie tylko znaleźliśmy niezły rytm, ale mamy podobne możliwości. Możecie wierzyć albo nie, ale nawet nie myślałem jeszcze wtedy o szczycie. Chciałem jak najlepiej robić swoje i tak bardzo byłem skupiony na pilnowaniu odległości na linie czy oddechu, że ocknąłem się dopiero po chwili.
Powoli docieramy na plateau, czyli mniej więcej na 4400-4500 m n.p.m.
Właśnie docieraliśmy na plateau, czyli charakterystyczne wypłaszczenie położone mniej więcej na 4400-4500 m n.p.m. Zapytałem Beqi, na jakiej wysokości jesteśmy i gdy usłyszałem odpowiedź, po raz pierwszy w czasie tej wyprawy uwierzyłem, że to wszystko może się udać. Jakoś tak niepostrzeżenie zrobiliśmy 900 metrów w pionie. Wiedziałem, że dalsza część będzie trudniejsza. Że będzie wyżej, a my będziemy bardziej zmęczeni. Może jednak wcale nie będzie aż tak źle?
Gdzie ten szczyt? Rozdział VI
Zrobiliśmy krótką przerwę, nie dłuższą niż pięć minut i w zasadzie jedną z nielicznych. Kilka łyków, trochę orzechów na szybko i znów byliśmy gotowi. Beqa pokazał nam jeszcze Elbrus i położony w dole Władykaukaz. Podchodzić będziemy wzdłuż granicy i to, co po prawej, leży w Gruzji, a to, co po lewej już w Rosji. Przynajmniej w uproszczeniu. Ruszamy dalej i rozpoczynamy trawers grzbietu. Ponoć to ten etap odsiewa najwięcej śmiałków chcących zdobyć szczyt. Wierzchołek jest bowiem ciągle ukryty, niektórzy odczuwają już zmęczenie i wpływ wysokości, a końca tej zabawy nie widać. My jednak, jak na złość, ciągle czujemy się dobrze.
Słońce wreszcie wychodzi zza grzbietu. Od razu przyjemniej
Idziemy w niemal kompletnej ciszy. Tylko czasami Beqa odwraca się do mnie, by potwierdzić, czy wszystko ok. Wtedy ja zerkam do chłopaków i pytam o to samo, przekazując informację zwrotną przewodnikowi. „OK”, pada najczęściej, a i to nie zawsze, bo czasami widzę tylko uniesiony w górę kciuk. Raz chyba łapiemy się na tym, że idziemy może jednak zbyt szybko. Że chyba wypadliśmy z tego „okienka”, w którym oddychało się nam względnie przyjemnie.
Jeszcze w czasie trekkingu przez Tuszetię i Chewsuretię zauważyliśmy, że ważne jest znalezienie takiego tempa, w którym płuca nadążają za stawianymi krokami. Takiego rytmu, w którym nie szarpiemy się z własnym organizmem i nie przyspieszamy niepotrzebnie, by po chwili stać bez tchu. Nie pamiętam o czym wtedy myślałem i czy w ogóle o czymkolwiek. Rzeczywistość była natomiast taka, że w mojej świadomości, ten odcinek machnęliśmy całkiem szybko. Pamiętam natomiast zupełnie nieźle, co było dalej.
W drodze na przełęcz. Ten etap zmęczył mnie chyba najbardziej
Dotarliśmy w okolice przełęczy i to tutaj, chyba po raz pierwszy, zauważalnie spadło nam tempo. Kończymy trawers, po czym gwałtownie odbijamy w prawo, by dosyć stromym terenem, poprzez taką barierę dostać się na wypłaszczenie. Nawet nie musimy się zatrzymywać, jednak na nowo synchronizujemy szybkość oddechów z prędkością stawiania kroków. Widać już szczyt, a w zasadzie jego niewielki fragment, ale staram się go ignorować, bo jest przecież robota do zrobienia. Wydeptana ścieżka ponownie zakręca, a ja mam wrażenie, że zrobiło się jeszcze bardziej stromo. Zupełnie, jakbyśmy byli w jakichś wysokich górach.
Kończymy trawers i odbijamy w prawo, bezpośrednio na przełęcz
W końcu docieramy na przełęcz. Oczywiście ciągle szukam sobie na siłę problemów, rozmyślając czy nie boli mnie głowa, czy nie mam duszności i czy dalej potrafię odliczać od stu do zera, ale czuję się zupełnie dobrze. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo na górze podobnych rozmiarów nigdy nie byłem, to skąd miałem wiedzieć, co to znaczy „dobrze”? Zrobiliśmy krótką przerwę, a mi przez myśl przeszło, że przecież nie może się już nie udać. Zaraz potem pomyślałem jednak o wszystkich tych, którzy na chwilę przed wycofem, pomyśleli dokładnie to samo.
Na przełęczy. W tle droga na szczyt
To zabawne, jak wszystko nagle sprowadza się do tego jednego dnia, do tych kilkudziesięciu minut. Rozmyślanie, pakowanie się, przygotowywanie kondycji. Wszystkie te poprzednie miesiące ulatują w chwili, w której ruszamy z przełęczy w stronę szczytu. Czeka nas najtrudniejszy technicznie odcinek całego podejścia. To jeszcze nie wspinanie, spokojnie, ale nachylenie terenu sięga miejscami 40 stopni i to tutaj właśnie, pod wierzchołkiem, trzeba wykrzesać sporo koncentracji. Zaczyna się niepozornie, ale wkrótce faktycznie robi się stromo i to tam właśnie zatrzymujemy się za innymi grupami.
Warunki na wydeptanej ścieżce są niezłe, bo zmrożony śnieg dobrze trzyma raki. Kłopot w tym, że zrobiło się tłoczno, jakiś rosyjski zespół utknął nieco wyżej, a takie sytuacje są zawsze nieco ryzykowne. Tam, gdzie tłok, tam potencjalne problemy. Stoimy i czekamy, ale nic się nie zmienia. Dopóki się ruszaliśmy, było nam przyjemnie ciepło, ale teraz, kiedy przyszło nam czekać czułem, że szybko się wychładzam. Wyciągać już coś dodatkowego z plecaka? Czekać?
Kazbek (5054 m n.p.m.) Rozdział VII
Z mojej perspektywy teren nie wydawał się trudny, ale widzę, że zespół nad nami rozwiesza poręczówkę. Może jest trudniej, niż się wydaje? Wszystko to ciągnie się w nieskończoność, więc podejmujemy decyzję, że dla własnego dobra, całą tę grupę ominiemy. Minus tej akcji wydaje się oczywisty. Zamiast skorzystać z wydeptanej ścieżki, która później przechodzi w trawers, będziemy musieli pocisnąć na wprost.
Lekki zator, który bezpieczniej ominąć
Odbijamy więc w prawo tam, gdzie miejscami przebija błyszczący lód i ostrożnie podchodzimy wyżej. W końcu teren staje się na tyle stromy, że nie jesteśmy w stanie posuwać się dalej bez użycia rąk. Nie zwracam już nawet uwagi, że nagle dopada mnie zadyszka. Przecież zostało tak niewiele. Uważnie wbijam zęby raków, potem czekan i tak krok po kroku. Jeszcze tylko trochę. Jeszcze tylko nie zrobić niczego głupiego.
Zaczynamy ostatni etap podejścia na Kazbek. W tle przełęcz
W końcu czuję, że mogę znowu stabilnie stać, a teren powoli się wypłaszcza. Nic nie mówimy, nie zatrzymujemy się. Ostatnie kilkadziesiąt metrów śnieżnobiałej, szerokiej grani. Wiem, że właśnie się udało, chociaż jeszcze nie jesteśmy na miejscu. Nie wydarzy się nic, co mogłoby nas już zatrzymać. Nie wydarzy się, prawda? Do oczu napływają mi łzy, ale się nie bronię. I tak mam okulary.
Wchodzę na Kazbek, pierwszy pięciotysięcznik w moim życiu. I szczerze, to nie wiem co czuję. Przybijamy z chłopakami piątki, śmiejemy się, a chwilami mam ochotę krzyczeć. Przez cały ten wyjazd starałem się racjonalnie podchodzić do sprawy. Zachowywać spokój. Nie wszystko w końcu w górach zależy ode mnie. Teraz, po dwóch tygodniach na Kaukazie, wybucham emocjami. Dominuje chyba jednak głównie uczucie ulgi. Nie szczęścia czy radości, a ulgi właśnie.
Nasz zespół na szczycie Kazbeku
W końcu góra to tylko kupa skał i śniegu. Stoi tu od tysięcy czy milionów lat. To my jednak mamy moc, by nadać jej jakieś znaczenie. A dla mnie Kazbek stał się czymś więcej, niż chciałbym sam chyba przed sobą przyznać. W końcu wyjazd z Mountain Freakami do Gruzji był moją pierwszą wyprawą w góry wyższe niż Tatry. To tutaj przełamywałem swoje kolejne granice, biłem się z niepewnością i nabierałem przekonania, że ja też mogę mierzyć się z takimi wyzwaniami. Kilka miesięcy wcześniej wszystko to było abstrakcyjnym marzeniem. Teraz miałem Kaukaz u stóp. Ulga, o tak. W końcu posiadłem moc zamiany marzeń we wspomnienia.
Panorama ze szczytu w kierunku południowym
Dopiero teraz dociera do mnie, że jednak nie jest zbyt ciepło. Gdy staram się robić zdjęcia, dłonie momentalnie mi marzną i to mimo faktu, że ciągle mam na sobie cienką rękawiczkę. Szybko zakładam drugą parę, a z plecaka wyciągam kurtkę. Wiatr szybko wychładza. Na szczycie Kazbeku jesteśmy sami. Mamy go przez chwilę wyłącznie dla siebie, a widoki są tak rewelacyjne, że niemal na oślep strzelam zdjęcia w każdym kierunku.
Biała piramida w centrum, to odległy o ponad 170 km Elbrus
Na szczycie spędzamy może z dziesięć minut, bo przecież ledwie połowa drogi za nami. W teorii trudniejsza, bo pod górę. Kiedy jednak zaczynamy schodzić, zauważamy, że w praktyce może to wyglądać nieco inaczej. Znów napotykamy zator, a od momentu naszego wejścia, tylko jedna osoba pokonała drogę na szczyt. Coś ewidentnie było nie tak. Kolejka się wydłużyła, a ja odniosłem wrażenie, że w feralnym miejscu jeszcze przybyło lin.
Nie mogliśmy sobie pozwolić na jakiś błąd i zaplątanie się, a z drugiej strony namawiałem chłopaków, żebyśmy jednak próbowali obniżać się, nieco trawersując stok. Teraz wiem, że było to raczej niemożliwe i chyba bardziej ryzykowne, biorąc pod uwagę tłok nad naszymi głowami. W końcu podjęliśmy decyzję i zaczęliśmy schodzić wprost na przełęcz. Czarek wyszukiwał najodpowiedniejszej drogi i chyba nigdy wcześniej tak mocno nie przykładałem się do stawiania kroków. W końcu dotarliśmy nieco niżej, gdzie teren lekko się wypłaszczył. To tam, w kolejce, zauważyliśmy wreszcie Witka, Mirę i Alicję. Wymieniliśmy kilka zdań, życzyliśmy im powodzenia i obiecaliśmy czekać na nich na dole z herbatą.
Zostawiamy Kazbek za sobą i ruszamy w drogę powrotną
Powrót nie stwarzał początkowo żadnych problemów, a grawitacja wreszcie zaczęła nam sprzyjać. Buty stawiały się praktycznie same. Dość sprawnie obniżyliśmy się więc z przełęczy i rozpoczęliśmy zupełnie beztroski trawers zbocza, tyle że tym razem w dół. Sielanka nie trwała natomiast zbyt długo i chociaż nie wiem, jak dokładnie opisać ten stan, to wszystko zaczęło mi ciążyć. Przeszkadzało mi, że słońce grzeje, bo może warto zdjąć kurtkę, ale w sumie chwilami wiało, więc może jednak nie. Schodzić szybko, czy zrobić jakąś przerwę? Druga opcja wydawała się przyjemna, ale ciągle nie odpowiadało nam miejsce. Jeszcze chwila, a zaczęłaby mi przeszkadzać moja własna obecność.
Na zejściu jest przyjemnie ciepło
Wstępnie nawet umówiliśmy się na krótki odpoczynek gdzieś na plateau, ale w zasadzie tam też zaczęliśmy marudzić, że grzeje, wieje i może lepiej zejdźmy niżej. No i gdy faktycznie rozprawiliśmy się z lodowcem, co akurat jeszcze poszło nam sprawnie, znaleźliśmy się w miejscu, które wydawało się idealne. W tym właśnie też momencie, z położonej nieopodal ściany, zaczęły zjeżdżać kamienie. No i w teorii dzieliło nas od nich zagłębienie terenu, ale leżące nieopodal nas głazy były dosyć mocnym dowodem, że niektórym z nich udaje się tę barierę pokonać. Beqa nie musiał nas przekonywać, żebyśmy ten odcinek pokonali jak najszybciej.
Ściana, która dosłownie się sypie
Chwilę potem, a może wcześniej, bo tutaj wydarzenia zaczęły mi się zlewać na osi czasu, wypięliśmy się z liny i zdjęliśmy raki. Czekał nas już tylko niekończący się marsz piargami. No, zaraz po tym, jak posadziliśmy wreszcie nasze wymęczone tyłki gdzieś na wygodnych kamieniach. Czułem wyraźnie, jak opuszczają mnie poranne pokłady adrenaliny. Fakt, teren stał się łatwiejszy, a droga w dół nie była już tak męcząca, ale ciągle czekało nas sporo do przejścia. Zacząłem odczuwać zmęczenie. A może znużenie? Nie wiem jak nazwać ten stan, ale gdzieś uleciała moja cała determinacja.
Kopczyki, wyznaczające niekiedy drogę
Zaczynałem powoli rozumieć, dlaczego to właśnie na zejściu trzeba tak mocno uważać. Palące słońce trochę nas męczyło, ale nie czułem się jakoś specjalnie słaby. Gdybym musiał, to może i wykrzesałbym energię, żeby pocisnąć. Może. Kłopot w tym, że nie umiałem znaleźć do tego przekonania. I chociaż nie opiszę wam tego precyzyjniej, to najbliżej tego uczucia będziecie pewnie w Tatrach Zachodnich, gdy zarwiecie noc, zrobicie jakąś trasę na 10 godzin, a na koniec będziecie musieli jeszcze przejść Chochołowską. Dwa razy. Bez przekonania, bez entuzjazmu, zupełnie mechanicznie. W taki właśnie sposób stawiałem kroki.
Widać już Meteo w tle
Co gorsze, w górach jest zawsze dalej, niż się wydaje. Zwłaszcza w drodze powrotnej. Mam wrażenie, że po tych piargach, to szliśmy godzinami. Historia ta ma natomiast szczęśliwe zakończenie, bo w końcu dotarliśmy do Meteo. Wreszcie mogliśmy z całym przekonaniem stwierdzić, że skończyliśmy nasz atak szczytowy. Po 10 godzinach od wyjścia z namiotów jesteśmy w nich z powrotem i zabieramy się za klasykę, czyli gotowanie wody.
Piłem w czasie tej wyprawy różne kombinacje herbat owocowych i tabletek z minerałami. Na koniec jednak Dominika częstuje mnie zaparzonym rumiankiem, w którym chyba już z przyzwyczajenia rozpuszczam witaminy. I to był napój, który smakował mi jak nigdy. Bo chociaż nie czułem wtedy jakiegoś poczucia triumfu, czy zwycięstwa, to patrząc na Kazbek, pojawiło się coś w rodzaju przyjemnej błogości. Przecież dosłownie przed chwilą tam byłem.
Na szczycie melduje się tego dnia 29 z 32 osób z naszej grupy. Z mojej perspektywy natomiast, człowieka, dla którego wszystko to było nowym doświadczeniem, każda z nich może czuć satysfakcję. Bo oczywiście miło jest osiągnąć cel, ale równie ważne bywa, by wyzwania się w ogóle podjąć i nie poddać się jeszcze przed startem.
Pożegnanie z Kazbekiem
Przez ostatnie pół roku, kiedy już wiedziałem, że tutaj przyjadę, zdążyłem się z tą pękatą kupą lodu zżyć. Chociaż nigdy wcześniej tutaj nie byłem, to często rozmyślałem, jak to wszystko będzie wyglądać. Jakie ten pocztówkowy widok robi wrażenie na żywo i jak to jest wdychać powietrze powyżej pięciu kilometrów. Kiedy biegałem, kiedy kupowałem bilety i kiedy kompletowałem sprzęt, ten Kazbek zawsze gdzieś tkwił z tyłu głowy. Początkowo mglisty, ale tym mocniej nabierający wyrazu, im bliżej było sierpnia. Gdy opuszczałem Gruzję poczułem coś dziwnego. Nagle mi tego wszystkiego zabrakło. Wchodząc na szczyt, wyrwałem sobie cząstkę siebie. Jakbym przeczytał ostatnią stronę w książce, po którą już nigdy więcej nie sięgnę. Paradoksalnie czułem więc niesamowitą satysfakcję, ale też sporą pustkę. I chyba jedynym, skutecznym lekarstwem, jest wypełnienie jej kolejnym marzeniem. Bo przecież wejście na Kazbek, to żaden wielki krok dla ludzkości. Być może jednak całkiem wielki krok dla człowieka.
Z górskimi pozdrowieniami dla wszystkich uczestników tamtych wydarzeń.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
Przydatne? Dzięki za napiwek!
Postaw kawęDołącz do Patronów
Wspieraj na Patronite
Bardzo sympatyczny post – fajne pióro. Gratulacje
Przeczytałam jak dobrą powieść- wciągającą, napisaną z polotem i poczuciem humoru. Gratuluję Ci bardzo i trzymam kciuki za kolejne ciekawe wyprawy,
Dzięki! Cieszę się, że relacja przypadła Ci du gustu, bo to najlepszy „wskaźnik”, że udało mi się chociaż częściowo przekazać swoje wspomnienia 🙂
Chyba mnie cos ominęło… Jak to się stało, że z Bieszczad nagle trafiłeś na Kazbek .. Pięciotysięcznik? Serio? Nie no nie mogę się otrząsnąć. Coś pięknego piąc się w górę swoich marzeń, rozwijać się krok za krokiem. Powodzenia w zdobywaniu kolejnych szczytów 🙂
Jakoś tak wyszło 😛 A tak poważnie, to masz rację, że fajnie po prostu się rozwijać i stawiać sobie kolejne cele. Dzięki! 🙂
Też wchodziłam tego lata na Kazbek, a w Twojej relacji odnajduję mnóstwo własnych przeżyć z ataku szczytowego 🙂 No i widzę, że mieliście fajniejszą pogodę na szczycie! U nas cała okolica utonęła w kłębach chmur 😉
Gratulacje! 🙂 Pogodę to akurat przez cały wyjazd mieliśmy piękną, no i sprzyjało to naszym szczytowym planom 😀
Gratulacje Mateusz! Myślałam o Tobie w dzień ataku szczytowego i trzymałam mocno kciuki. Ciekawa jestem jak się będzie nazywać kolejne marzenie 🙂
Dzięki! 😀 Czułem tego dnia chyba wszystkie trzymane kciuki, bo wszystko poszło naprawdę sprawnie 🙂
Brawo, Mateusz! Jestem zafascynowana, bo pokazałeś, że przejście z kategorii MY (turyści z polskich gór. Ma ona wiele podkategorii, jestem w najsłabszej!)) w kategorię ONI (nadludzie wiecznie podróżujący i zdobywający góry w rakach) jest możliwe:) Twoja relacja budzi we mnie wiele emocji, bo pomimo zasadniczych różnic (głównie płeć i wiek;)) widzę między nami wiele podobieństw w postrzeganiu świata i te same lęki i lęczki;) Fajnie poczytać o takiej wyprawie widzianej i przeżytej z perspektywy normalnego człowieka, „zielonego”, do tego opisanej z takim wdziękiem i humorem. Dziękuję::)
Dzięki! Dla mnie była to spora przygoda i ciesze się, że w twojej opinii udało mi się chociaż częściowo opisać to, co tam na miejscu przeżywałem. Kazbek tego akurat dnia był nam przychylny, a ja w dodatku byłem dobrze przygotowany, więc raczej sprawnie się z nim uporaliśmy. Natomiast to, z czym tam się głównie mierzyłem, to te różne obawy, niepewność itp. No i jak widać da się! 🙂 Rok temu sam bym w to nie uwierzył.