Druga połowa 2016 roku minęła głównie pod znakiem tatrzańskich szlaków. Czarno-białe zdjęcia pozwalają jeszcze raz przenieść się w tamte miejsca.
Było ciepłe lato, choć czasem padało. Tak w skrócie wyglądały te wakacyjne miesiące 2016 roku. Zapewne zepsułem wam teraz głowy i nucicie sobie tekst tej pewnej znanej piosenki, ale w podobny sposób starałem się zmanipulować Darka. „Kiedy w końcu pojedziemy w Tatry?” I tak do zanudzenia zarzucałem go wiadomościami. Od wczesnych godzin porannych, aż do późnej nocy. Nie, żeby Darek nie lubił tam jeździć. Wręcz przeciwnie. Po prostu dla świętego i własnego spokoju, wolał wybierać te Zachodnie, podczas gdy moja utęskniona dusza wzdychała już od pewnego czasu do tych Wysokich.
Różnie wspomina się te swoje pierwsze razy, ale wyjście na Kościelec wspominam niesamowicie miło. Od tamtej chwili minęło już trochę czasu i chciałem wreszcie wdrapać się na kolejny szczyt w tej części Tatr. Co więcej, chciałem też, żeby i Darek podzielił mój zapał. Udało się, chociaż widać w nim było sporą dawkę niepewności. Spacer Doliną Roztoki, później piękne otoczenie Doliny Pięciu Stawów Polskich i wejście na Kozi Wierch minęło zaskakująco bezproblemowo. Oczywiście, trzeba było uważać, ale Darek nie spodziewał się chyba, że pójdzie nam to tak gładko. O koncentracji przypominał nam na okrągło śmigłowiec TOPRu, który tamtego dnia podrywał się do lotu kilka razy.
Wreszcie w Tatrach Wysokich. Niestety śmigłowiec TOPR często podrywał się do lotu
Nie było więc źle, ale spacer po łące to też nie był. Wypadek może się przydarzyć każdemu, więc każdy krok stawialiśmy z właściwą uwagą. Rozochociliśmy się tak bardzo, że przeszliśmy jeszcze do Morskiego Oka, a potem z okropnym bólem stóp na parking. Ha! I świstaki widzieliśmy po drodze, co już samo w sobie było gigantyczną nagrodą. Chwalę się nimi wszystkim nowo poznanym osobom.
Kolejny dzień za to nieco nas rozczarował. Tak, to trochę moja wina, chociaż nie wiem co poszło nie tak. Zamiast dalej iść za ciosem, poszliśmy na… Nosal. Odciski z poprzedniego dnia nie pozwoliły mi na więcej. Nie twierdzę, że Nosal to jakaś góra gorszego sortu. Po prostu plany były inne, a ich zmiana zawsze trochę boli (ale mniej, niż stopy poprzedniego dnia). Mimo to, nie było wcale jakoś bardzo źle. Niestety i tego dnia helikopter przypominał, że góry to nie zawsze plac zabaw.
Nosal był leniwym akcentem wyjazdu. Śmigłowiec znów nas prześladował
Dzień minął więc na relaksie, chociaż śliskie kamienie na szczycie Nosala wprawiały Darka w pewien rodzaj niepokoju. To podczas tego wyjazdu mieliśmy wyjść na Zadni Granat, ale odwlekliśmy to po prostu w czasie. Nie było mowy o całych Granatach, bo to przecież Orla Perć. Gdzie my, zieloni, mielibyśmy się tam zapuszczać? No, ale niczym ten nastolatek, wzdychający do koleżanki z najpiękniejszym kucykiem w szkole, patrzyłem na te Granaty tęsknym wzrokiem. Podchody zacząłem już nad Czarnym Stawem Gąsienicowym, gdzie wzrok cięgle uciekał mi w ich stronę. Kozia Dolinka, potem do góry i stanęliśmy na szczycie Zadniego Granata. Było fajnie i jakoś tak bezproblemowo. Co dalej?
Granaty. Darek początkowo się opierał, ale później trudno było go dogonić
„To co, wracamy?” – zapytał Darek. Ale jak, już? Nawet nie próbując iść dalej? Niczym zahipnotyzowany stawiałem kolejne kroki, stawiając jednocześnie mojego towarzysza w niezręcznej sytuacji. Chyba z troski, żeby nic mi się nie stało, zdecydował się iść ostatecznie ze mną. I wiecie co? Było fantastycznie! Co najlepsze, nie tylko ja tak uważałem. Okazało się, że przy odpowiednim przygotowaniu i sporej dawce rozsądku, te Tatry Wysokie są też dla takich „zielonych” wędrowców. Tego dnia chyba ostatecznie zapadliśmy na tę tatrzańską chorobę. Bliskość stromych ścian, kontakt ze skałą, ciekawy szlak, no i do tego przecież piękne widoki. Wszystko to rozochociło nas jeszcze bardziej.
Gdzie by tu się jeszcze wgramolić? O Sławkowskim krążą opinie, że gwarantuje piękną panoramę, że jest wysoko, ale niekoniecznie jakoś trudno. Idealnie dla nas! Dzień zaczął się o tyle ciekawie, że Darek dosłownie wyrwał mnie z łóżka. No co, każdemu może się zdarzyć zaspać. Zebrałem się w kilkanaście minut i po kilku godzinach jazdy, zaczynaliśmy mozolne podejście w stronę szczytu. Mozolne – to słowo chyba idealnie oddaje charakter tego szlaku. Ciągle do góry, niezliczonymi wręcz zakosami. Wierzchołek raz widać, raz nie, ale nigdy nie ma pewności ile jeszcze do końca. A o końcu zacząłem marzyć wyjątkowo szybko.
Mozolny i męczący marsz na Sławkowski Szczyt
Chyba żadna inna góra nie dała mi się tak we znaki, jak Sławkowski wtedy. Wyrwany ze snu, bez kawy, walczący z upałem i tym jednostajnie rozłożonym przewyższeniem. Jeszcze oparzeń słonecznych się dorobiłem. Chyba pierwszy raz w życiu. Z późniejszą opalenizną wyglądałem trochę jak zebra. ale mimo to, wspominam ten dzień doprawdy miło. Nie jestem masochistą, ale widoki warte są tego wysiłku. Może będę osamotniony w tym poglądzie, ale Gerlach z tamtego miejsca wyglądał wprost fenomenalnie. Kawał wielkiego masywu. Zejście nie zasługuje na oddzielną wzmiankę. Po prostu chciałem iść gdziekolwiek, by schować się w cieniu. Ten jak na złość był wyłącznie na samym dole. Południowa wystawa szlaku zrobiła swoje.
Geralch widziany ze Sławkowskiego zrobił na mnie naprawdę duże wrażenie
Skoro wyleźliśmy już tak wysoko, to trzeba było kontynuować tatrzańską serię. W zasadzie to w tamtym okresie nie wyobrażaliśmy sobie nawet, żeby pojechać w jakieś inne miejsce. Tatry zawładnęły nami na zabój. Wymyśliliśmy sobie klasyczną wycieczkę w pętelkę. Wejście na Szpiglasowy Wierch od Doliny Pięciu Stawów Polskich, a potem zejście do Morskiego Oka i powrót na parking. Jak to wszystko ładnie wygląda na planie.
W drodze na Szpiglasowy Wierch
To był też moment, w którym Darek musiał zmierzyć się ze swoją alergiczną wręcz reakcją na słowo „łańcuch”. Tak, wchodząc na Szpiglasową Przełęcz trzeba było się zmierzyć z takim fragmentem, co wcale nie okazało się jakoś ekstremalnie trudne. Najniebezpieczniejsze w całej sytuacji były kolejki i tłok. Trzeba było naprawdę uważać przy przepuszczaniu osób i przeciskaniu się do góry. Podejrzewam powoli, że im mniej Darek jest do jakiegoś pomysłu przekonany, tym bardziej mu się podoba na koniec. Może by tak rzucić mu jakiś szaleńczy pomysł? Wystarczy dodać, że panoramę ze szczytu uważa za jedną z najładniejszych, jakie do tej pory oglądaliśmy.
Wspinacze na Mnichu i Rysy w tle
Widoki spodobają się nawet wyjątkowym marudom – gwarantuję. Z kolei droga nad Morskie Oko i dalej asfaltem na dół, już niekoniecznie. Trzeba ją po prostu jakoś przemęczyć i dzielnie to zrobiliśmy. Co ciekawe, na Szpiglasowy wybraliśmy się już we wrześniu, bo sprytnie chcieliśmy zaplanować urlop po wakacjach. Tłum był jednak ciągle niesamowity. Magia miejsca.
Myślami wybiegaliśmy ku kolejnym szczytom, a że pogoda miała być (i była) fantastyczna, to znowu chcieliśmy zrobić coś fajnego. I zrobiliśmy! Niezmiennie, moim numerem jeden z tamtego roku, pozostanie wędrówka na Małą Wysoką. Już nie będę was katował tym dlaczego, po prostu zerknijcie do relacji.
Góry wzywają. Wydruk tego zdjęcia możesz zakupić tutaj.
Wycieczka obfitowała chyba we wszystko to, co w górach fajne. Widoki, cisza, samotność i co tam sobie tylko zapragniecie dopisać. Już dla samego klimatu Polany Biała Woda (powyżej) warto się zapuścić w ten rejon. Marsz od parkingu, nie powinien zabrać więcej niż godzinę. Z tej tatrzańskiej serii zapamiętam też ból stóp. 11 godzin na szlaku to jednak sporo, a ten kumulował się z każdym kolejnym dniem. W drodze powrotnej starałem się mimo to trzymać fason. Ale czy nie warto czasami się pomęczyć, żeby stanąć w obecności tych tatrzańskich kolosów? W pobliżu Rysy, Wysoka, Gerlach, Staroleśny, a dalej widać Sławkowski, Łomnicę czy Lodowy. Wprost doborowe towarzystwo, gdzie my, zieloni, wydawaliśmy się tacy malusieńcy…
Wracając z Małej Wysokiej. Mówiłem, że widoki są świetne
Kolejnego dnia wcale nie było łatwiej. Wreszcie chcieliśmy zdobyć jakieś tatrzańskie „naj” i wybraliśmy się na Bystrą, która to jest najwyższym szczytem Tatr Zachodnich. Darkowi krążył ten pomysł już od dawna, więc całkiem fajnie było wreszcie dopiąć swego. Startowaliśmy od strony polskiej, czyli to też była wycieczka pochłaniająca praktycznie cały dzień. Otoczenie było jednak zgoła odmienne. Łagodne, pokryte rudymi trawami zbocza zwiastowały nadejście jesieni, a cała ta otoczka niesamowicie nas zrelaksowała.
Bystra zawładnęła Darkiem, ale i mi się podobało
Do czasu. Końcowy, płaski etap przez Dolinę Chochołowską obudził we mnie wszystkie pokłady silnej woli. Poprzedni dzień, w połączeniu z ekspresowo starzejącymi się butami spowodował, że mojego poczłapywania już dawno nie można było nazwać marszem. Względnie zdrowy i (względnie) młody chłop, wyprzedzany przez trzylatków, śpiewających przedszkolne piosenki. Nie było mi do śmiechu. Raz, że nie znałem śpiewanych tekstów i nie mogłem się dołączyć, a dwa, że każdy kolejny zakręt, który miał być tym ostatnim, okazywał się być co najwyżej przed, przed, przedostatnim. Z niepokojem wyczekiwałem kolejnego dnia.
Wymyśliliśmy sobie Koprowy Wierch. Naiwnie liczyliśmy, że skoro można ze szlaku odbić na Rysy, to tam właśnie skieruje się większa część turystów. No cóż, chyba wszyscy mieli tego dnia ten sam pomysł. Za to całkiem dobrze przemierzało mi się szlaki, a znajomy już ból, dopadł mnie raptem na kilkanaście minut przed końcem wycieczki. Naprawdę fajnie było się znaleźć po raz kolejny w zupełnie nowej części Tatr. Grań Baszt tak mocno przyciągała mój wzrok, że do dzisiaj chodzę lekko skrzywiony w lewą stronę.
Grań Baszt po prostu trzeba zobaczyć na żywo. Trzeba!
Panoramy oczywiście po raz kolejny nas zachwyciły i z całego tego wyjazdu byłem strasznie zadowolony. Różnorodne, ciekawe miejsca, a każdy szlak zapewniał nieco inne atrakcje. Ciągle było nam mało i powoli cieszyliśmy się na nadejście jesieni. Ta przecież w górach wygląda wyjątkowo atrakcyjnie. Nie wiedzieliśmy tylko, że ta ubiegłoroczna dosyć szybko wprawiła nas w nastrój melancholii i przybicia. Deszcz, ziąb, a zaraz potem śnieg. Udało nam się jednak to wszystko trochę wyprzedzić i zawitaliśmy w Tatry Bielskie.
Z głową w chmurach w Tatrach Bielskich
Po raz kolejny mieliśmy szczęście do pogody. Co prawda zachmurzenie było chwilami spore, ale przetaczające się przez szczyty obłoki to coś, co trzeba zobaczyć samemu. Marudziłem trochę, że nie da się w tej części Tatr wyjść na żaden szczyt, ale szybko przestało mi to przeszkadzać. Trasa nie była też jakoś specjalnie mordercza, albo zaprawiliśmy się w tych wędrówkach już tak dobrze, że nie odczuliśmy zmęczenia. Wystarczy wspomnieć, że wracaliśmy uśmiechnięci, planując jednocześnie kolejne tatrzańskie wyjazdy.
Idąc w nieznane. Wycieczka w Bielskie bardzo na plus
Tyle tylko, że nic z tego nie wyszło. Humory pogorszyły nam się niedługo później. Okazało się, że była to ostatnia w 2016 roku tatrzańska wycieczka. Złotej, polskiej jesieni szukali wszyscy, ale na próżno. W górach śnieg, w dolinach deszcz, a w duszy smutek. Kiedy na horyzoncie widać było iskierkę nadziei, szybko okazywało się, że ten stan jednak już się nie zmieni. Z pogodą walczyć się nie da, więc trzeba się jakoś dostosować.
W listopadzie, zima dosyć mocno wkroczyła w Bieszczady. W pamięci miałem jeszcze nieudany wschód na Tarnicy, więc zmusiłem się do wysiłku intelektualnego. Wymyśliłem, że pora na powtórkę, ale na Caryńskiej. Szybsze wyjście, większe szanse że zdążę, no a widoki wcale nie gorsze. Byłem tak pochłonięty, że zapomniałem między innymi… butów. Ostatecznie ledwo co udało mi się tam wdrapać, ale to co zobaczyłem, wynagrodziło mi wysiłek.
No hej! To ja was pozdrawiam!
Potem, żeby wykorzystać jeszcze dzień, pospacerowałem sobie grzbietem Małej i Wielkiej Rawki i w świetnym nastroju wróciłem do domu, by o wszystkim pochwalić się… Darkowi. Niestety nie mógł jechać ze mną, co nie pozostało bez echa. Chciał jak najszybciej nadrobić zaległości. Nie miałem nic przeciwko, bo sam nie wpadłem na lepszy plan. Pojechaliśmy więc znowu w Bieszczady, chociaż krajobraz wyglądał już zupełnie inaczej, mimo że obie wędrówki dzielił raptem tydzień!
Pożegnanie z jesienią w Bieszczadach
Złote trawy, ogołocone drzewa i całkiem przyjemna temperatura pozwoliły godnie pożegnać nam ten niewypał, jakim okazała się jesień w 2016 roku. Wydawało się, że to by było na tyle, ale raz na jakiś czas dopadnie mnie bardzo głęboko ukryta nuta spontaniczności. Głuchy jak pień nie widziałem sensu w siedzeniu pracy, więc w ciągu kilku godzin postanowiłem i wyjechałem w Pieniny. Nie było mowy o jakimś ekstremalnym wędrowaniu. Zerknąłem jak wygląda zachód słońca na Sokolicy, a kolejnego dnia zaznałem odrobinę przygody, włócząc się i gubiąc nocą w drodze na Wysoki Wierch. Na szczęście się odnalazłem, a po odkopaniu samochodu mogłem powrócić w rodzinne strony.Takim bardzo ciekawym akcentem pożegnałem udany, 2016 rok.
Nocna włóczęga po Pieninach na zakończenie roku
Czarno-białe zdjęcia jakoś zawsze przyciągały moją uwagę. Nie wiem skąd to się bierze, ale chyba łatwiej się wtedy skupić na temacie fotografii, zamiast na ładnych kolorkach, które swoją drogą też bardzo lubię. Warunek jest jeden – trzeba ten temat na zdjęciu umieścić, co jeszcze wychodzi mi mocno średnio. Uwielbiam za to wracać pamięcią do tych wszystkich chwil na szlakach, więc stworzyłem sobie tutaj taki mały, sentymentalny kącik.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
Ta biało-czarna wersja Tatr wygląda fenomenalnie. Jaka świeżość w porównaniu z setką zdjęć kolorowych. Jestem zachwycony!
Lubię akurat góry w odcieniach czerni i bieli. Fajnie obrazuję skalę i surowość tego miejsca 🙂 Fajnie, że się podoba i zachęcam do własnych prób 🙂
W weekend Lightroom pójdzie w ruch. Zobaczymy, czy uda się coś ładnego wycisnąć 🙂