Wreszcie zawitaliśmy w Niżne Tatry.
Poranek był piękny i sprawnie zebraliśmy się do wyjścia. W planach mieliśmy tym razem wizytę na Chopoku i Dziumbierze (Ďumbier) w Niżnych Tatrach. Miała być to nasza pierwsza wizyta w tym paśmie i w zasadzie nie mogliśmy się już doczekać wyjścia na szlak. W naszej ekipie pojawiły się jednak głosy zwątpienia, przeplatane typowym „ałć” i „chyba nie dam rady”. No cóż, poprzedniego dnia byliśmy na Krywaniu, który potrafi zmęczyć, a w czasie wyjazdu towarzyszył nam mój „zielony” brat. No i pewnie wiecie, jak to jest, kiedy człowiek od razu rzuci się na wielką górę. Dzielnie walczył z zakwasami, ale tej walki wystarczało tylko na tyle, by mógł podejść z łóżka do lodówki.
Z żalem oznajmił, że rezygnuje z wypadu, żeby nieco się zregenerować przed kolejnym dniem górskich zmagań. Wkrótce więc miał okazję zapoznać się z przeróżnymi kanałami słowackiej telewizji, a ja i Darek opuściliśmy naszą „bazę” w Liptowskim Mikułaszu i pomknęliśmy w stronę Demianowskiej Doliny. Niżne Tatry mieliśmy już na wyciągnięcie dłoni. Bardzo rzadko się zdarza, żebyśmy już na starcie zmieniali plany, ale „nasz” parking, z którego mieliśmy zaczynać wycieczkę, był teoretycznie zamknięty. Oczywiście nie chcieliśmy sprawdzać, co by się stało, gdybyśmy samochód tam faktycznie zostawili, więc podjechaliśmy dalej – aż do Biela Púť, gdzie przywitało nas spore i darmowe tego dnia parkovisko. Zarzuciliśmy plecaki, zrobiliśmy kilka kroków, po czym… wyciągnęliśmy mapę.
Gdzieś za tym wszystkim są Niżne Tatry
W porządku, może i nie znam się na kolorach, a kremowy i śliwkowy kojarzą mi się wyłącznie z jedzeniem, ale tak podstawowe barwy, jak niebieski i żółty, to ja potrafię odróżnić. Nie sądziłem więc, że będziemy mieć tak wielki problem już na początku naszej wędrówki. No nijak nie mogliśmy odnaleźć właściwej ścieżki. Mapa swoje, my swoje, a Słowacy swoje. Zresztą ci ostatni byli chyba zbyt zajęci niesieniem „cywilizacji” w Niżne Tatry, żeby interesować się kwestią jakiejś tam farby na drzewach. Intuicja skierowała nas w stronę stawu, gdzie napotkaliśmy oznaczenia żółte. Niby dobrze, ale uparliśmy się, by iść wzdłuż niebieskich, których jak na złość nie było.
Jezioro Vrbickie
W sensie powinny gdzieś być, bo mapa je uwzględniała, ale nasze coraz bardziej rozbiegane oczy żadnych nie zauważyły. Rozpoczęliśmy więc rekonesans, obchodząc bardzo urokliwe Jezioro Vrbickie. To ponoć największy, naturalny zbiornik wodny w tym paśmie. Niczym zapaleni dendrofile oglądaliśmy każdy pień i w końcu ścieżka doprowadziła nas na teren… hotelu. Logika wskazywałaby, że coś tu jest nie tak, ale rzeczywistość szybko potwierdziła słuszność naszego postępowania. Wreszcie znaleźliśmy niebieskie oznaczenia i w sumie moglibyśmy ruszyć ku przygodzie, gdyby nie fakt, że dotarliśmy praktycznie na plac budowy. Znaków brak, a mądrość życiowa znów podpowiadała, że między żurawie i wywrotki się nie wchodzi, bo to potencjalnie niezdrowe.
Tędy biegnie szlak. Autentycznie
Kręciliśmy się więc trochę bez celu, rozpaczliwie szukając kolejnych wskazówek. Mapa wskazywała, że przyjdzie nam iść wzdłuż wyciągu, bo Chopok to znany ośrodek narciarski. Niby proste, ale nie wpadłbym, że faktycznie cały ten plac budowy musimy minąć. I po zawstydzających 40 minutach od startu, wreszcie wbiliśmy się we właściwą ścieżkę. Źli na siebie, na świat, na zbyt małą skalę odwzorowania na mapie i oczywiście na Słowaków. Dla zasady.
Idziemy wzdłuż wyciągu
Pogoda była piękna, czego początkowo nie można było powiedzieć o naszej trasie. Masa budynków i szum maszyn trochę zabiły nasze romantyczne wyobrażenie o tym miejscu. Mieliśmy nadzieję, że ścieżka zawinie niedługo gdzieś do urokliwego lasu, ale przez dłuższy czas nic takiego nie miało miejsca. Podchodziliśmy więc uparcie do góry, sprawnie nabierając wysokości. Coraz lepiej było widać długą, Demianowską Dolinę i majestatyczne żurawie. Te budowlane.
Na szlaku nie spotkaliśmy za to nikogo innego, bo albo wybrali wyjazd kolejką, albo zabłądzili na amen. Było więc cicho i trochę… nudno. Szło się sprawnie, to prawda, ale otoczenie trasy zjazdowej nie zachwycało i dawno nie tęskniliśmy tak za leśną ścieżką, jak wtedy.
W lesie było wyjątkowo przyjemnie
Wszechświat chyba wysłuchał naszych niemych próśb, bo wkrótce faktycznie trasa poprowadziła nas między drzewa. I chociaż krótki, to był to chyba najprzyjemniejszy etap podchodzenia w drodze na Chopok. Soczysta zieleń, przebijające się promienie i szum potoku trochę uspokoiły nasze skołatane porankiem nerwy. Kręciliśmy się tam dosyć długo, bo sporo elementów tego krajobrazu wydało się nam godnymi uwiecznienia na zdjęciach.
Jak nie chcesz spaść, to się trzymaj. Czy jakoś tak
No, a potem pomknęliśmy już w stronę kosówki, gdzie szlak przywitał nas niezliczonymi zakosami. Maszerowało się bardzo spokojnie i nie mogliśmy się pozbyć wrażenia, że cały ten nasz trud niedługo się skończy. Że szczyt jest na pewno za kolejnym wzniesieniem. Kiedy więc wyszliśmy na nieco bardziej otwarty teren i zobaczyliśmy budynek kolejki, uznaliśmy, że pora na przerwę. Miejsce bowiem nadawało się do tego idealnie. Przed nami rozpościerały się piękne widoki, a wszystko to ciekawiło nas tym mocniej, że nigdy jeszcze w tych stronach nie byliśmy. Oznaczało to zupełnie nową perspektywę na otaczające nas pasma, a zwłaszcza na Tatry. Zadowoleni odpoczywaliśmy, bo przecież stąd na szczyt Chopoka miał być już tylko kawałeczek. I wtedy Darek zrujnował cały ten nastrój. Na nieodległym budynku wypatrzył wielki napis z wysokością, na której się znajdowaliśmy — ledwie 1670 m n.p.m.
Widoki z Niżnych Tatr zaliczają się do tych naprawdę ciekawych
Moja pyszna do tej pory bułka momentalnie straciła smak, bo Chopok ma tych metrów ponad 300 więcej — dokładnie 2024 m n.p.m, a my znajdowaliśmy się dopiero w okolicy węzła Luková. Cóż było więc robić. Z udawanym entuzjazmem i nieudawanym zmęczeniem ruszyliśmy do góry, pokonując powoli krętą i stromą ścieżkę. Wydawało mi się, że idziemy do góry już całą wieczność. To poranne błądzenie kosztowało nas sporo czasu, a perspektywa kolejnych zakosów wystawiała naszą cierpliwość na próbę. Czy to już? I dlaczego jeszcze nie? Muszę jednak przyznać, że przynajmniej w oddali widoki były piękne. Chwilami nawet zapominaliśmy o całej tej narciarskiej infrastrukturze, słupach, linach i postępujących także tutaj pracach. Nie powiem natomiast, że mnie to nie zmęczyło, bo zbocze jest momentami całkiem strome. Każde podejście ma jednak swój kres i nasz wysiłek został sowicie wynagrodzony.
Właściwy szczyt to ten kopiec przed nami
Właściwy wierzchołek to taki wystający, skalisty… kopiec. Kupa głazów jednym słowem, na którą trzeba wejść, chcąc oficjalnie pochwalić się wdrapaniem na Chopok. Bez większych ceregieli skierowaliśmy tam kroki, licząc na to, że zobaczymy stamtąd jeszcze ciekawszą panoramę. Nie ukrywam też, że trochę męczyło nas gwarne otoczenie kolejki i znajdującego się tutaj schroniska „Kamienna Chata”. Jak człowiek przez trzy godziny mija tylko pojedyncze osoby, to potem trudno się przyzwyczaić do tych wszystkich rozmów. Wejście na sam szczyt nie stwarza problemów i po kilku minutach szukaliśmy sobie miejsca na wypoczynek. Co zrozumiałe, wokół było dosyć tłoczno, bo na górę można się dostać kolejką. I jest to na pewno fajna opcja, jeżeli chcecie ruszyć granią gdzieś dalej, albo nie czujecie się na siłach, by zmierzyć się ze szlakiem. Zdania jednak nie zmienię — chociaż użyteczne, to brzydkie to, że hej.
Dziumbier (Ďumbier) był trochę dalej, niż się nam początkowy wydawało
Szybko natomiast można o tym zapomnieć, zwłaszcza siedząc na samiuśkim wierzchołku. Panorama była zachwycająca, a że przecież nigdy wcześniej w Niżnych Tatrach nie byliśmy, to fascynowało nas dosłownie wszystko. Genialnie prezentował się długi łańcuch Tatr, gdzieś w oddali majaczyły Fatry, na wschodzie otoczenie dominował Dziumbier, odchodzący na zachód grzbiet zachęcał do wędrówki przez Deresze, a na południu też coś było! Tak, to dopiero była niespodzianka. Bo nie wiemy czemu, ale wydawało się nam zawsze, że tamta część Słowacji jest już kompletnie płaska. Jak Ziemia na przykład, czy choćby naleśnik. A nie była! Cała ta widokowa uczta zwieńczona była nutką sentymentu — Babia Góra zerkała na nas z daleka, jak to robiła niemal zawsze w czasie naszych tatrzańskich wycieczek. Ona to się wszędzie wepcha.
Na Chopoku z widokiem na Tatry
Rano, jeszcze zanim dotarliśmy na parking, mieliśmy zupełnie inny plan na wycieczkę. W czasie wymarszu trochę go zmieniliśmy. Tymczasem poranne przygody skłoniły nas do kolejnej weryfikacji naszych pomysłów. Już pierwszy rzut oka wskazywał, że Dziumbier, czyli najwyższy szczyt pasma, wcale nie jest tak blisko, jak się nam wydawało. Owszem, mogliśmy iść w jego kierunku, by następnie zejść na dół, ale potem narażaliśmy się na dreptanie asfaltową drogą. To odpadało. Mogliśmy też iść na jego szczyt, by następnie wrócić na Chopoka i trasą naszego wejścia udać się na parking. Pewnie dalibyśmy radę przed zmrokiem, pewnie Darek pędziłby jak szalony i ciągnął mnie za sobą, no i pewnie na koniec dnia narzekalibyśmy, że tak się spieszyliśmy. Chcieliśmy sobie tego oszczędzić i żaden z tych pomysłów ostatecznie nas nie zaciekawił.
Ruszamy dalej
W końcu jednak nas olśniło — świat ma cztery strony! W sensie wiem, że to uproszczenie, ale tak się po prostu mawia. Nie czepiajcie się. Na zachodzie wznosił się ciekawy szczyt — Deresze (Dereše). Całkiem blisko, jakieś 30 minut drogi spacerowym terenem. Co lepsze, mogliśmy podejść granią jeszcze dalej, w stronę przełęczy (Sedlo Poľany), by następnie żółtym szlakiem zejść wprost na parking. Wszystko komponowało się idealnie. Żebyście tylko widzieli nasze dumne miny! Co najmniej, jakbyśmy rok przed Skłodowską-Curie Polon odkryli. Aż promienieliśmy z radości.
Zadowoleni z bystrości naszych umysłów dokończyliśmy wcinanie smakołyków, a następnie zebraliśmy się w dalszą drogę na zachód. Rzuciliśmy Chopokowi pożegnalne spojrzenie, upewniliśmy się, że obaj widzimy w okolicach szczytu żółtą koparkę i nie jest to efekt udaru, a następnie z prawdziwą radością ruszyliśmy wzdłuż czerwonego szlaku. Ciągnie się on grzbietem całego pasma i liczy ponad 90 km. Co warte wspomnienia, można z tą trasą uporać się w ciągu jednej, kilkudniowej wycieczki, nocując na grani w schroniskach lub utulniach. Chętnych odsyłam do tego wpisu Skadi.
Trawersujemy Deresze ciesząc oczy widokami
Otoczenie Chopoka jest, jakie jest, delikatnie mówiąc. Cała infrastruktura stworzona jest raczej z myślą o zimowym szaleństwie narciarzy i pewnie romantycznie usposobieni turyści mogą się krzywić na widok wszystkich tych budynków. Wystarczy natomiast odejść dosłownie kilkanaście minut dalej, by naprawdę poczuć ducha przygody. Niezliczone, otaczające człowieka pasma, ciągnąca się po horyzont grań Niżnych Tatr i znacznie mniej ludzi, niż jeszcze przed momentem. Nasze nastroje diametralnie się zmieniły, a na twarzach pewnie pojawiły się nawet uśmiechy. Plusem wybranego przez nas wariantu, czyli szlaku przez Deresze, było też to, że absolutnie nie musieliśmy się nigdzie spieszyć i korzystaliśmy z tego luzu wyjątkowo często. Sama ścieżka mogła chwilami przypominać szlaki znane nam z Tatr Zachodnich, zwłaszcza jesienią, gdy zbocza zachwycały odcieniami rudego.
Przestrzeń i cisza. Prawie jak w Zachodnich
Mimo że odpoczywaliśmy raptem pół godziny wcześniej, to znów postanowiliśmy zrzucić z siebie plecaki i oddać się lenistwu. Nie dlatego, że byliśmy jakoś mocno zmęczeni, a raczej dlatego, że strasznie spodobał nam się klimat wędrówki. Wreszcie to, na co liczyliśmy. Cisza i przestrzeń. Dalsza droga nie sprawia najmniejszych kłopotów. Nie trzeba się wspinać, ani uważać na zejściu. Można się skupić wyłącznie na podziwianiu widoków. Tak więc po chwili zadumy maszerowaliśmy ponownie, pstrykając masę zdjęć i próbując odgadnąć, jakie szczyty i pasma mamy w zasięgu wzroku. I tak pewnie byśmy szli zapatrzeni przed siebie, gdyby nie fakt, że w taki oto sposób dotarliśmy na „naszą” przełęcz. To tutaj należało porzucić czerwone oznaczenia na rzecz tych żółtych, a następnie odbić ostro w dół. Przed oczami ciągle mieliśmy Tatry, a wkrótce otaczać zaczęła nas kosówka. I tak licznymi zakosami zagłębialiśmy się coraz bardziej w dolinę.
Wracamy w kierunku Demianowskiej Doliny
Początkowo nie było źle, chociaż ścieżkę pokrywały miejscami drobne kamyki. Staraliśmy się dodatkowo uważać, żeby się na koniec dnia gdzieś nie wyłożyć. Potem teren był już nieco mniej przyjemny, a wilgotne gdzieniegdzie głazy wymuszały zachowanie uwagi. Obniżaliśmy się dosyć szybko i wkrótce otoczeni wysoką roślinnością, mogliśmy sobie przypomnieć, jak miło maszeruje się w cieniu. Obok szumiał potok, a nielicznych turystów straciliśmy na dobre z oczu. Całkiem przyjemnie kończyła się ta wycieczka, mimo początkowych perypetii. I chyba dobrze, że wybraliśmy właśnie ten wariant, prowadzący z Chopoka na Deresze, bo dzięki temu mogliśmy poznać to spokojniejsze oblicze Niżnych Tatr. Bez tych wszystkich koparek, żurawi i przewijających się między turystami budowlańców.
Wycieczka w naszym wariancie to jakieś 15 km, w czasie których trzeba podejść ponad 1000 metrów. Nic ekstremalnego, chociaż droga na szczyt trochę się ciągnie i męczy, głównie za sprawą mało atrakcyjnego otoczenia. Odległe panoramy natomiast są zachwycające, zwłaszcza na grani, bo gdzie się człowiek nie obróci, tam jakieś ciekawe pasmo. Niżne Tatry trochę nas zaskoczyły. Po pierwsze nie spodziewaliśmy się, że ingerencja człowieka w tym miejscu jest tak wielka. Początkowo czuliśmy się nawet nieco zagubieni, chociaż zdaję sobie sprawę, że tak zapewne wygląda jedynie otoczenie Chopoka, który jest sporym ośrodkiem narciarskim. Po drugie nie sądziliśmy, że widoki są aż tak rozległe, i że wystarczy ruszyć kawałek granią, by poczuć tę specyficzną nutkę przygody. Wycieczkę na pewno będziemy miło wspominać i chyba dobrze się stało, że ten Dziumbier odpuściliśmy. Będzie do czego wracać.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
Zimą ten rejon wygląda trochę lepiej. Bo w końcu śnieg przykrywa te brzydsze miejsca. Ale wtedy też rejon Chopoka to typowy stok narciarski – generalnie narciarzy tam jest od groma, ale widoki jeszcze ładniejsze 🙂 Może na Ďumbier wybierzecie się zimą, jak teraz się nie udało? 😉
Tak, mieliśmy tego świadomość, że ten rejon raczej celuje w narciarzy. Wiesz co? Strasznie nam się tamte rejony spodobały. Nie tylko same Niżne. Chodzi o to, że tam w zasadzie wszędzie dookoła są góry 😀 Zazwyczaj jeździmy samochodem, więc wybierając jakieś fajne miejsce noclegowe, mamy blisko nie tylko tam, ale i w Fatry, Tatry itd. Na pewno się tam jeszcze zjawimy 🙂
Fajnie, że pojawiliście się w zupełnie nieznanych dla Was górach, chociaż rejon Chopoka w sezonie letnim może bardzo odstraszać (w zimie ta infrastruktura jakoś tak razi mniej – przynajmniej mnie). A ja czekam na długodystansowe przejście zielonych… może właśnie grani Niżnych Tatr? 😀 Wszystkie wasze wycieczki są jednodniowe( ?) No chyba że coś mi umknęło…
Trochę właśnie odstraszał, a nawet przerażał 😀 Na szczęście na grani zrobiło się już pięknie 🙂 Wycieczki raczej tak – nawet jeśli nocowaliśmy gdzieś w schronisku, to planowaliśmy taką trasę, żeby spokojnie sobie ją przejść, a potem zejść na nocleg. No, ale może wszystko jeszcze przed nami 🙂