Chełmsko Śląskie opuściłem jeszcze przed wschodem, bo czekał mnie długi odcinek w stronę Karkonoszy
Moje przejście przez Sudety w ramach GSS 2.0 wkraczało powoli w decydującą fazę, a ten czternasty dzień wędrówki miał być dosyć długi. Chełmsko Śląskie opuszczałem sporo przed wschodem, bo wymyśliłem sobie, że nagram kilka nocnych ujęć tamtejszego rynku. Klimat wędrówki wąskimi uliczkami był naprawdę ciekawy.
Chełmsko Śląskie przed świtem
Było szaro, ale nie padało i tyle wystarczało mi wtedy do szczęścia. Mimo że w czasie przejścia GSS 2.0 mijałem już miejsca, o których niewiele wiedziałem, to ten etap należeć miał do tych, o których nie wiedziałem kompletnie nic. Początkowo maszerowało się bezproblemowo, a oznaczenia szlaku były świetne. Droga w dodatku była szeroka, więc stwierdziłem, że warto takie odcinki przejść sprawnie. Skoro miał to być długi dzień, to fajnie byłoby nie zamulać na płaskim. Pod górkę trudno się myśli, bo można się udusić z niedotlenienia, więc wiadomo, czy jeszcze jakiś plan mógłby mi przyjść tego dnia do głowy?
W stronę Gór Kruczych
Przez Góry Krucze
No i zgadnijcie, co się stało? Już przez dwa ostatnie dni żegnałem się z Górami Kamiennymi, a tu… Kamienne znowu. Konkretnie Góry Krucze, które stanowią jedno z czerech pomniejszych pasm, wchodzących w skład Gór Kamiennych właśnie. Było wszystko to, do czego się ostatnio przyzwyczaiłem, ale jednak w skali mikro. Tak stromych odcinków jak na Waligórze czy Garbatce już nie znalazłem, co nie oznaczało natomiast, że było zupełnie łatwo.
Klimatyczna ścieżka
Marsz przez Leszczówkę, Głazicę czy Szeroką, też nieco przyspieszał tętno. W dodatku po ostatnich opadach było miejscami dosyć mokro i ślisko, co głównie na zejściach bywało problematyczne. Warunki nie sprzyjały widokom, co początkowo nie specjalnie mnie obchodziło. W końcu i tak maszerowałem głównie w lesie. W drugiej części wędrówki jednak miałem odwiedzić wschodnią część Karkonoszy, no i cóż – na pewno bym się nie obraził, gdyby chmury odsłoniły mi jakieś panoramy.
Góry Krucze i pierwsze widoki
Wędrowałem leniwie ścieżką wśród drzew, a największą atrakcją mojego marszu przez Góry Krucze było spotkanie lisa. Na szczęście nie byłem jeszcze po tych trzynastu poprzednich dniach tak wychudzony, żeby być dla niego łatwą ofiarą. Raczej niewiele się działo. Nie było jakoś specjalnie trudno, no i mniej więcej tak dotarłem do Przełęczy Lubawskiej.
Okolice Przełęczy Lubawskiej
Według map miał tam mnie czekać taki łatwiejszy odcinek, więc postanowiłem nie rezygnować z pierwotnego planu. Dlatego też w mojej głowie pojawiła się ponownie myśl, żeby „trochę nadgonić”. Wiadomo, że po płaskim zazwyczaj idzie się sprawniej. I nie wiem, czy to wina braku oznaczeń, czy faktycznie na podejściach nie dotleniłem mózg, ale miałem kłopot, żeby wbić się tam we właściwy szlak. Za nic w świecie nie mogłem znaleźć ścieżki, a oznaczenia urywały się gdzieś na mokradłach.
Obejście po stronie czeskiej
W stronę Karkonoszy
Nie tylko ślad w zegarku, ale też szlak na mapie pokazywał, że kręciłem się w dobrym miejscu, natomiast kręcenie się jest dobre na karuzeli, a nie w górach. Kiedy w butach miałem już akwen gotowy pomieścić wszystkie ryby z Odry stwierdziłem, że skoro nie działa brutalna siła, trzeba użyć głowy. Poszedłem więc na stronę czeską, tam znalazłem jakąś mniej więcej równoległą drogę, no i mostek, dzięki któremu mogłem przekroczyć rzekę. Dalej trzymałem się słupków granicznych, bo te zawsze są dobrym punktem odniesienia. Potem przeciąłem jedną, większą łąkę i byłem… chyba na szlaku. Chyba, bo oznaczeń ciągle nigdzie nie mogłem zauważyć.
Idę przed siebie wzdłuż słupków granicznych
Tyle było z mojego planu, żeby na tym potencjalnie łatwiejszym terenie trochę nadgonić. Czekało mnie tego dnia jakieś 38 kilometrów i chciałem ten płaski, przynajmniej na mapach etap, przejść w miarę sprawnie. No wiecie, żeby potem na noclegu przy kawie wysuszyć buty i ogólnie się zregenerować. Pozostawała mi tylko nadzieja, że gdzieś te słupki graniczne mnie doprowadzą, bo mapa faktycznie sugerowała taki przebieg szlaku. Za plecami miałem budowę drogi ekspresowej i kto wie, może to była przyczyna braku oznaczeń w tamtym miejscu. Gdybyście się tam wybierali, to uważajcie.
Zielony szlak nie zachwyca
Intuicja natomiast mnie nie zawiodła i po mniej więcej kilometrze niepewności, znalazłem pierwsze, zielone oznaczenia na drzewie. Mówię wam, pomknąłem jak szalony, bo w głowie ciągle miałem myśl, że dobrze byłoby „trochę nadgonić”. W czasie przejścia Sudetów mijałem już wiele pięknych, spokojnych i cichych szlaków, gdzie nikt nie chodził. Ten był jednak wyjątkowy. Był jak wakacyjny spacer. Wakacyjny spacer w samo południe po Chochołowskiej. Miał same minusy. I oczywiście się trochę nabijam, a za postrzeganie tego szlaku odpowiada pewnie ten początkowy odcinek, w którym błądziłem w bajorze i łapałem karpie do butów. Faktem jest jednak, że etap ten był nijaki i pozbawiony uroku. Z radością więc zareagowałem na widok ławeczki, zlokalizowanej w miejscu o uroczej nazwie Růžový palouček.
Za mną było już mniej więcej 17 km marszu i to była też dobra pora, żeby zmienić skarpetki na suche. Żeby je jednak zabezpieczyć przed wpływem wilgoci, postanowiłem wytoczyć najcięższe działa. Rytuał, znany jedynie wybrańcom. Owinąłem skarpety workami foliowymi.
Tajna broń w walce z wilgocią
Wyposażony w tę najbardziej zaawansowaną technologię na świecie, dostępną do niedawna jedynie żołnierzom armii rosyjskiej, ruszyłem ponownie w stronę przygody. Kierowałem się wzdłuż zielonych oznaczeń, a szlak prowadził nietrudną, szeroką drogą. Szczerze się ucieszyłem, kiedy wróciły podejścia, bo jak podejścia, to wiadomo, że góry. No, a jak góry, to chyba już Karkonosze, a konkretnie ich wschodnia część, którą miałem zwiedzać.
Na Roh Hranic
Naiwnie sądziłem, że pogoda będzie dla mnie nieco łaskawsza w tym paśmie. Okazało się niestety, że te kilka widoków, które tego dnia zobaczyłem, to wszystko, na co stać Matkę Naturę. Seria nietrudnych zakosów doprowadziła mnie ostatecznie do miejsca o nazwie Roh hranic. Czy to się tłumaczy faktycznie jako „Róg granic”? Tego nie wiem, ale na miejscu jest ciekawa, zamykana wiata, a do tego ławki, gdybyście akurat potrzebowali odpocząć czy zmienić skarpety.
Roh Hranic
Tam też zauważyłem, że Czesi wolą podawać na tabliczkach nie czas przejścia, a dystans do pokonania. Ma to swoje plusy i minusy, przy czym trzeba pamiętać, że 5 kilometrów po płaskim, to nie to samo co 5 kilometrów pod górę. Chyba preferuję jednak podawanie przybliżonego czasu marszu. Wyżej zmienił się przede wszystkim charakter tamtejszych ścieżek i podejścia. Niby niewiele dzieliło mnie od Gór Kruczych i od tego, nie wspominajmy już, odcinka przez podmokłe trawy, ale podłoże na podejściach było tu znacznie bardziej stabilne.
Wschodnia część Karkonoszy. Tu mnie jeszcze nie było
Lasocki Grzbiet, czyli trochę widoków na koniec
To sprawiało, że maszerowało się znacznie sprawniej. Krótki spacer nietrudną i szeroką ścieżką wyprowadził mnie z lasu i wreszcie dało się coś zobaczyć. Jasne, było pochmurno, ale szczęśliwie okoliczne wierzchołki były całkiem dobrze widoczne. Nie nacieszyłem się jednak zbyt długo tym miejscem, bo szlak znowu zawinął do lasu, a tam musiałem uporać się z ostatnim, większym podejściem.
Tam też potwierdziłem sobie to, co już od dawna podejrzewałem – zbyt dobrej pamięci to ja nie mam. Na Łysocinie bowiem poczułem niesamowite rozczarowanie. Krążyłem chwilę w tym miejscu i rozpaczliwie szukałem rozległych panoram, o których jeszcze wczoraj przypominał mi Staszek, pomysłodawca GSS 2.0.
Widoki z Lasockiego Grzbietu
Szybko się okazało, że panoramy są, ale nie dokładnie na Łysocinie, a ogólnie na Lasockim Grzbiecie. Łysocina to po prostu jego najwyższa kulminacja, a widoki zaczynają się nieco na północ od niej. „Ł”, czy „L” – w alfabecie blisko, więc uznajmy, że o pomyłkę nietrudno. A czy widoki są ładne? Szczerze powiem, że mi się spodobały, a pewnie w przypadku lepszej pogody można by się tam zaczaić na jakieś ciekawe zdjęcia.
Lasocki Grzbiet
Kiedy obejrzałem już wszystko, co można było tam obejrzeć, ruszyłem w stronę Przełęczy Okraj, ciągle wzdłuż zielonych oznaczeń. No i odcinek ten nie sprawiał żadnych problemów, a ja rozpędzony trzynastoma poprzednimi dniami, pokonałem go raz-dwa. Co od razu rzuciło mi się w oczy to fakt, że na przełęczy było zaskakująco dużo budynków. Wiedziałem przed wymarszem rano, że znajduje się tam schronisko, nawet wstępnie miałem w nim nocować, ale pozostałe budynki były dla mnie zaskoczeniem.
Przełęcz Okraj
Jeszcze w czasie marszu zwolniłem swoją rezerwację, bo uznałem, że korzystniej będzie dołożyć kilka kilometrów, w zamian za nieoczywiste bonusy. Po pierwsze, prognozy wskazywały, że kolejny dzień również będzie należał do tych raczej wilgotnych, więc zależało mi, żeby mieć gdzie się wysuszyć. No i zapragnąłem też trochę luksusu w postaci własnej łazienki. Wiecie, przemoczone stopy często oznaczają, że odwiedza się ją w nocy dosyć często. Poza tym własny pokój to lepsza regeneracja, a na Przełęczy Okraj raczej nie znalazłem zbyt dużo górskiego uroku.
Ruszyłem więc na metę poniżej Przełęczy Kowarskiej, a cały dzień, już czternasty w czasie GSS 2.0 zakończyłem po około 40 km marszu. Kolejnego dnia miałem zwiedzać malownicze ponoć Rudawy Janowickie, a że nigdy wcześniej ich jeszcze nie odwiedziłem, to chciałem być wypoczęty i pełen sił. Jedno miałem tylko marzenie – może być szaro, niech no tylko nie pada. Mój patent na suche skarpety się bowiem kompletnie nie sprawdził, bo się cholerstwo porwało.
Informacje praktyczne:
Odcinek pomiędzy Chełmskiem Śląskim a Przełęczą Okraj liczy około 31 km, a w tym czasie pokonać trzeba trochę ponad 1400 metrów w pionie. Całość przewyższenia rozkłada się w zasadzie na trzy momenty: pierwszy w Górach Kruczych, gdy szlak wspina się na Szeroką, drugi, kiedy trzeba podejść na Roh Hranic, no i końcowy, wyprowadzający na Łysociną.
Odcinek od Przełęczy Lubawskiej, prowadzący zielonym szlakiem na zachód, był w momencie mojego przejścia niezwykle problematyczny. Oznaczenia niknęły po chwili na rozległej i podmokłej łące, nawet mimo faktu, że ślad wgrany w zegarek i nawigacja pokazywały, że jestem we właściwym miejscu. Zarówno mapa-turystyczna.pl, jak i mapy.cz pokazywały ten sam przebieg szlaku, natomiast w rzeczywistości nie udało mi się tamtędy przejść. Być może wpływ na to zamieszanie ma budowana w pobliżu droga ekspresowa. Do momentu wyjaśnienia, polecam obejście poprzez asfaltową drogę i mostek znajdujący się po stronie czeskiej. Następnie, aż do napotkania oznaczeń, warto kierować się wzdłuż słupków granicznych.
Po opuszczeniu Chełmska Śląskiego infrastruktura turystyczna jest raczej ograniczona. Nie należy się też spodziewać sklepów po drodze. Najbliższy znajdował się na Przełęczy Lubawskiej, już po stronie czeskiej, natomiast w pobliżu jest też kantor na wypadek, gdyby nie dało się zapłacić w złotówkach. Na Przełęczy Okraj nie brakuje miejsc, w których możecie przenocować, zarówno po stronie polskiej jak i czeskiej. Odcinek można skrócić, schodząc do Lubawki albo Niedamirowa, gdyby wydarzyło się coś nieprzewidzianego.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
Szłam całkiem niedawno przez Łysocinę i nie wiem jakim cudem, ale udało mi się niepostrzeżenie ominąć DWA RAZY ten punkt widokowy na Lasockim Grzbiecie. Wziął i zarósł czy co? Na swoją obronę mam jedynie to, że polska strona co jakiś czas znikała w chmurach, może akurat miałam wyjątkowego, podwójnego pecha… Także dzięki za ten wpis, przynajmniej wiem co mnie ominęło 😉