Tym razem padło na Tatry Zachodnie, chociaż szlak przypominać miał raczej te Wysokie.
Wstęp będzie krótki, bo inaczej byłby to mój pomnik wstydu. Najpierw mieliśmy kłopot z dojazdem, bo kto by przewidział, że nawigacja przestanie działać po przekroczeniu słowackiej granicy. Ze znalezieniem parkingu też radziliśmy sobie tak średnio, bo dziwnie dużo Słowacy ich mieli, a prawdziwe rekordy zagubienia ustanowiliśmy w momencie, w którym mieliśmy się wbić we właściwą ścieżkę. Niby kolory odróżniam, ale bywają takie dni, kiedy nie idzie. To był jeden z nich. Gdybym był naukowcem, pracującym nad szczepionką, pewnie wyszedłby mi bimber. No nie szło.
Tak właśnie zaczęła się nasza wędrówka na Banówkę, Hrubą Kopę i Trzy Kopy. Słowackie Tatry Zachodnie są dla mnie ciągle sporą niewiadomą i rzadko tu bywam, ale szlak, który mieliśmy pokonać, jest niekiedy razem z Rohaczami określany jako Orla Perć Tatr Zachodnich. No przyznajcie, że już na samą wzmiankę robi się ciekawie. Nie miałem oczywiście pojęcia, czy to prawda, ale ze wstępnego rozpoznania wynikało, że faktycznie nasza trasa prowadzić będzie wyżej terenem bardziej przypominającym Tatry Wysokie, niż Zachodnie. Ostra, eksponowana grań, ubezpieczone kominki i inne tego typu atrakcje. Zapowiadało się więc ciekawie, ale najpierw na tę grań musieliśmy w ogóle dojść, a w Zachodnich, jak wiadomo, wszędzie lata świetlne.
Samochód zostawiliśmy na parkingu pod Spaloną, w sensie za drugą próbą, bo wcześniej pod Schroniskiem na Zwierówce (Chata Zverovka), a potem asfaltowym odcinkiem dotarliśmy do Adamculi. Zerknijcie na mapkę i wszystko stanie się jasne. Chwilę później wybieramy odbicie w kierunku Banikowskiej Przełęczy, a tam wreszcie wchodzimy do lasu, gdzie szumi strumyk, a poranne słońce przebija się między drzewami. Jest ładnie. Teren leniwie pnie się do góry, ale tylko po to, by wkrótce z nas zadrwić.
Klimat dopisuje
Już moment później trzeba bowiem konkretnie podchodzić. Niewiele się dzieje, a że na nogach byliśmy już od paru godzin, bo musieliśmy tutaj dojechać, to robimy przerwę. W menu jest woda oraz całkiem dobra kanapka z tofu, bo koleżanka, z którą wybrałem się tym razem na szlak, postanowiła mnie zapoznać z wegańskimi smakami. Niech moc będzie ze mną. Wiem, że czytacie ten wpis dla opisu trudności na grani, nie oszukacie mnie łobuzy, więc lecimy dalej.
Poranne światło i Trzy Kopy w tle
Wychodzimy w końcu z lasu, podziwiamy z dołu ścianę Banówki i spacerujemy wśród milionów kamieni. Słońce grzeje już coraz mocniej, a podejście ciągnie się w nieskończoność. Nie przesadzam, naprawdę. To chyba najmniej ciekawy odcinek całej wędrówki, ale skoro chcieliśmy podziałać wyżej, to trzeba było go zmordować. Mordowaliśmy więc, ale się nie cieszyliśmy. Wyżej szlak prowadzi chwilę po pieczołowicie ułożonych kamieniach, no i może niektórym się to spodoba, ale mnie się nie podobało.
W tle już Banikowska Przełęcz
Zresztą szybko też pojawiły się niezliczone zakosy, a trud podejścia osiągnął poziom mi wcześniej nieznany. Kłopotów tu nie ma, no może tyle, żeby się nie potknąć i nie wywalić. W upalny dzień natomiast to konkretny sprawdzian dla psychiki. Zawijasy przestałem liczyć, gdy skończyły mi się palce u dłoni. Dużo ich za dużo, a w dodatku jakoś tak sypko i mało stabilnie. Przypomniałem sobie wtedy te wszystkie motywacyjne hasła, które widuje się w internecie. Że mogę wszystko albo żebym nie narzekał, że jest ciężko, skoro idę na szczyt. I oczywiście absolutnie mi te głupoty nie pomogły, ale śmiałem się z nich w duchu, a wtedy wiadomo, że czas mija szybciej. Tak oto dotarliśmy na Banikowską Przełęcz.
Fanem Spalonej Doliny na pewno nie zostanę
Tu znowu przerwa, jedzonko i obmyślenie strategii, którą uprościliśmy do tego, żeby po prostu cisnąć do góry. To moja ulubiona, górska taktyka. Wbijamy się więc na ścieżkę i obieramy na cel Banówkę. Słowacy mówią Banikov, tak w ramach ciekawostki, a żeby jeszcze bardziej pochwalić się wiedzą, to dodam, że to czwarty co do wysokości szczyt w Tatrach Zachodnich, ale najwyższy w jej grani głównej. Podzielę się z wami też pewną obserwacją. Otóż od tego momentu, czyli od przełęczy, znaki pokazują swoje, a ścieżka niekiedy swoje. Sporo tu różnych, wydeptanych dróżek, mimo że oznaczenia sugerują, by ściśle trzymać się skalistej grani.
Ruszamy na Banówkę
No i zrobicie, jak uważacie, ale moim zdaniem bez sensu podchodzić tu tyle godzin, by dalej dreptać po gruzie, zamiast obmacać sobie ciepłą i przyjemną w dotyku skałę. Trudność szlaku z przełęczy na szczyt Banówki jest w zasadzie niewielka, bo nieliczne, ciekawsze momenty, sprowadzają się w zasadzie do tego, by czasami wspomóc się rękoma. Pojawia się tutaj natomiast już niekiedy ekspozycja, no i od waszego górskiego obycia pewnie zależy, jak dobrze będzie się wam podchodziło. Uważam, że to bardzo przyjemny i bezproblemowy odcinek, a niekiedy, to my chyba nawet na siłę szukaliśmy sobie kontaktu ze skałą.
Szczyt Banówki już w tle
Na Banówce niemal się nie zatrzymujemy i od razu ruszamy ku przygodzie. To tutaj miała się rozpocząć najciekawsza część naszej wycieczki. Mijamy najpierw grupę turystów siedzących w pobliżu szczytu, a potem uważnie rozglądamy się za oznaczeniami szlaku. Ścieżka jednak szybko się kończy. No nie ma. Jest za to przepaść tak konkretna, że jestem niemal pewien, że coś pomyliliśmy. Może niżej trzeba było iść? Nagle, (używam tego słowa, by podkreślić moje zdumienie), znajduję metalową kotwę i łańcuch opadający za skalną ściankę. O, proszę, czyli będzie ciekawie.
Pierwsze trudności na szlaku
Przeszkoda trudna nie jest, więc sprawnie lecimy dalej, ale pierwsze „wow” powoduje uśmiech na mojej twarzy, który będzie trwał przez najbliższe godziny. Od razu zapominam o tych wszystkich, mozolnych zakosach na przełęcz. To znaczy do momentu, kiedy nie zacznie mnie boleć skóra wystawiona na spalenie słońcem, ale to już temat na wpis: „Jak chodzić od lat po górach, a ciągle być głupim”. Staramy się trzymać czerwonych oznaczeń, które w większości przypadków nakazują wędrówkę ostrzem grani. Tak też robimy, bo w końcu dla wrażeń tutaj jesteśmy. Musicie jednak wiedzieć, że gdzieniegdzie znajdziecie wydeptane poniżej ścieżki, prowadzące w bezpieczniejszym terenie. To tak na wypadek, gdybyście emocji mieli zbyt dużo.
Grań Banówki jest niekiedy mocno eksponowana
Nie rozstaję się z granią nawet wtedy, gdy trzeba wdrapać się na eksponowaną i pozbawioną ubezpieczeń pochyłą płytę. Tam śmieje się sam do siebie, co początkowo wziąłem za objaw udaru słonecznego. W końcu jakiś czas temu pewnie taki teren mocno by mnie stresował. Teraz natomiast chciałem jeszcze więcej i wyżej. Miejsce to tak naprawdę nie jest technicznie trudne, ale ta północna ściana Banówki to jakieś 300 metrów pionowego urwiska, no i wypada o tym pamiętać, żeby nam psychika nie powiedziała gdzieś na szlaku „Paraliż time!”
Mój ulubiony moment szlaku. Z tyłu widziana wspomniana płyta
Ciąg płyt, łańcuchów, zejść do obniżeń w grani – to wszystko sprawia nam sporo frajdy. Idziemy uważnie i chociaż ruch na szlaku nie jest zbyt wielki, to czasami musimy pod jakąś przeszkodą zaczekać. Nie trwa to jednak zbyt długo i nawet teraz nie nazwałbym tego czymś problematycznym. Gdybym miał wam natomiast jakoś określić poziom tej grani na Banówce, to moim zdaniem nie ma tam niczego takiego, czego nie robilibyście wcześniej na Kościelcu, Świnicy, czy choćby w drodze na Przełęcz pod Chłopkiem. Jeśli macie górskie obycie, to powinno być dobrze.
Z daleka wygląda to ciekawie
Natomiast trzeba pamiętać o tym, że w mojej opinii grań Banówki jest miejscem zdecydowanie bardziej eksponowanym od tych wyżej wymienionych. Jeżeli trzymacie się oznaczeń, to przez dłuuugie minuty będziecie obcować z konkretną lufą. No i ta świadomość może być dla niektórych doświadczeniem nieco onieśmielającym. Obycie z podobnymi szlakami raczej wskazane, a przynajmniej stuprocentowa pewność, że was taki teren nie przerazi.
Niektóre miejsca są ubezpieczone łańcuchami
Nie polegałbym też tak całkowicie na łańcuchach, bo w niektórych miejscach wiszą w sposób, w który przyozdabiam na święta choinkę – zupełnie przypadkowo. Jak najbardziej stanowią pomoc, zwłaszcza gdy jest ślisko, natomiast przy schodzeniu z Banówki zdecydowanie wolałem kontakt ze skałą. Ta jest dobrze urzeźbiona, nie brakuje stopni, chwytów i idzie się jakoś tak naturalniej. Całkiem sprawnie poszedł nam ten odcinek i zanim się zorientowaliśmy, wkroczyliśmy na zupełnie zwyczajną ścieżkę, jakich pełno w Tatrach Zachodnich. Właśnie tak wygląda szlak na Hrubą Kopę, który po tych wszystkich emocjach związanych z przejściem Banówki, wydał mi się po prostu nieco nudny.
Banówka widziana z podejścia na Hrubą Kopę
Sam szczyt natomiast, mimo że nie zapewnia jakichś większych wrażeń, to zdecydowanie zasługuje na wzmiankę. To chyba najbardziej widokowa góra na tym szlaku, bo nie tylko widać to, co już było za nami, czyli postrzępioną grań Banówki, ale świetnie prezentowały się Trzy Kopy, które ciągle jeszcze mieliśmy pokonać. Gdzieś nad nimi wznosiły się Rohacze, jeszcze dalej Tatry Wysokie, no i ogólnie, gdyby nas czas nie naglił, to bym sobie chętnie tam dłuższą chwilę posiedział.
Hruba Kopa serwuje piękne widoki
Szybko poderwaliśmy się do marszu i łatwym, wygodnym terenem dotarliśmy do pierwszej z Trzech Kop. Szeroka Kopa? Łatwizna na podejściu. W ogóle mam wrażenie, że trochę nas uśpiła. Bo nagle (i znów użyję tego słowa, żeby podkreślić swoje zdumienie), pojawiła się przepaść. Ale taka przez duże „P”, co w połączeniu z literą „Z”, czyli zerowym poziomem sztucznych ubezpieczeń sprawiało, że znów zacząłem się zastanawiać, czy my aby dobrze idziemy. Już chciałem rozglądać się za jakimś obejściem, gdy koleżanka rozwiała moje wątpliwości. Tak Mati, tam. W tę przepaść.
Wydeptana ścieżka prowadzi w lewo, my schodziliśmy skałami po prawej
Pokuszę się może o plastyczny opis, chociaż jak tam będziecie, to raczej nie przegapicie. Otóż idzie się zupełnie normalnie. Jak w parku, tylko że słońce pali. Wtem dochodzi się do stromego zbocza, a potem taką wąską płytą należy chwilkę przetrawersować w lewo (na zdjęciu w środku kadru opada w prawo) w stronę urwiska, które urywa się nagle niczym chęć życia u trzydziestolatków. Potem w dół, w stronę nicości po skałach, a dalej już z uśmiechem na ustach na przełęcz, gdzie czeka ciąg łańcuchów, kominek i inne atrakcje, które mogą ponownie przywołać na usta słowa, za które babcia zabrałaby wam pierogi z talerza. Czy da się to miejsce obejść? Akurat się da, no ale po emocje żeśmy poszli, to nie omijaliśmy. Do teraz nie wiem, czy to właściwy wariant przejścia, ale część osób zrobiła to tak, jak my. Pod koniec wpisu znajdziecie film, wspomniane miejsce zaczyna się od 11:25.
Ruszamy na Trzy Kopy i szybko pojawiają się trudności
Druga, czyli Drobna Kopa, na nowo rozpala emocje. Na początek serwuje delikatne podejście ubezpieczone ciągiem łańcuchów. Nic trudnego, teren też raczej łagodny, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, co się działo za plecami. W taki też sposób dochodzimy pod ciekawy kominek. No i nie powiedziałbym, że jest strasznie trudny, ale banalny też nie był. Trzeba trochę uważać i chyba zdecydowanie lepiej pokonywać go w tym kierunku. Dobrze widać stopnie, łatwiej znaleźć jakiś chwyt, niż w przypadku schodzenia, gdzie trzeba sobie oparcie dla nóg wymacać nieco na ślepo.
Wspomniany kominek
I tutaj następuje najlepsze. Albo najgorsze, to już pewnie zależy od człowieka. Moim zdaniem, a ja mogę nie być przecież wyrocznią, następna przeszkoda jest, jeśli nie najtrudniejszym wyzwaniem na szlaku, to na pewno najbardziej wrednym. Skoro bowiem na tę Drobną Kopę weszliśmy, to musimy też z niej zejść, a pierwszy rzut oka nie napawa entuzjazmem. Już sam początek sprawił mi problemy, ale to raczej wina mojego ekwipunku. Wyobraźcie sobie bowiem, że sprzęt foto noszę w torbie biodrowej. Pasek przerzucany przez ramię czy szyję potrafi ciążyć w czasie wielogodzinnych wycieczek, a takie rozwiązanie jest całkiem wygodne. Tutaj jednak nie było, bo ta konkretna torba na aparat jest jednak spora. Normalnie bym się więc do skały przytulił, ale się nie dało.
Miejsce, w którym prawie pokonała mnie torba na aparat
Do przejścia był lekko opadający trawers. Półka na stopy i zawieszony łańcuch ułatwiały zadanie, ale feralna torba tak mocno odpychała mnie od pionu, że przejście zajęło mi sporo czasu. Potem w dłoń trzeba chwycić kolejny kawał żelastwa i po dosyć wyślizganych skałach uważnie pokonywać kolejne metry. Chwilę to trwa, ale czasu na odpoczynek nie ma, bo już trzeba myśleć o kolejnej kopie, czyli Przedniej.
Zejście z Drobnej Kopy było emocjonujące
Na początek podejście pod ściankę, a dalej nietrudny, ale efektowny i eksponowany trawers. Znajdziecie tam łańcuch, ale rzeźba terenu jest na tyle dobra, że idzie się sprawnie i pewnie. Sporo frajdy sprawiło mi to miejsce, ale upał i kurczące zapasy wody powodowały, że coraz mocniej wyczekiwałem końca.
Trawers pod szczytem Przedniej Kopy
Dobre wieści były takie, że większych trudności na zejściu do Smutnej Przełęczy już nie ma. Jest co prawda jeszcze jedno ubezpieczone miejsce, ale zwrócę wam uwagę na zdecydowanie większe zagrożenie. Końcówka to ścieżka wypełniona pyłem, luźnymi kamieniami i wszystkim tym, co tylko czeka, by wywrócić zmęczonego wędrowca. Schodziło mi się tam okropnie, bo nieostrożny krok sprawiał, że podłoże wyjeżdżało spod stóp.
Zejście do Smutnej Przełęczy jest równie smutne, co jej nazwa
Drogę z przełęczy pokonywałem już trochę mechanicznie. Gdzieś poniżej znaleźliśmy jakieś miejsce w cieniu, żeby chwilę odpocząć, ale to chyba jedyna, warta uwagi wzmianka. Nie wiem, jak długo schodziliśmy na parking, ale ciągnęło mi się okropnie. Co zabawne, w okolicy Rohackiego Bufetu (Ťatliakova chata) zaczyna się asfalt i tak, jak normalnie nie znoszę takich odcinków, tak ten był mi wyjątkowo na rękę, bo po prostu maszerowało się sprawnie. Do listy ulubionych momentów dopisuję na koniec jeszcze ten, kiedy wreszcie usiadłem w samochodzie.
Rohacze, czyli te dwa, strzeliste szczyty
Szlak przez Banówkę i Trzy Kopy dostarczył mi sporo wrażeń i bawiłem się tam naprawdę wybornie. Co prawda podejście na Banikowską Przełęcz przeklinam do dzisiaj, natomiast późniejsze atrakcje z nawiązką mi to wynagrodziły. Jeśli chodzi o poziom trudności, to moim zdaniem nieco łatwiej jest podczas schodzenia z Banówki. Chyba więcej tam też różnych, łatwiejszych ścieżek, z których można skorzystać w przypadku nagłego odpływu odwagi. Odcinek przez Trzy Kopy natomiast, a zwłaszcza okolice Drobnej Kopy, mogą stanowić już pewne wyzwanie, a tych kluczowych trudności obejść się nie da.
Dolina Smutna
To wszystko sprawia, że raczej nie polecam takiej wędrówki osobom bez górskiego doświadczenia. Nie dlatego, że trzeba mieć jakąś nadludzką sprawność czy gibkość, bo przeszkody na szlaku są spokojnie w zasięgu przeciętnego, sprawnego turysty. Największym kłopotem może być natomiast wszechobecna lufa, a z własną psychiką ciężko prowadzić uspokajającą dyskusję, gdy siedzi się metr od kilkusetmetrowej przepaści. Łatwo pokonuje się przeszkody na poziomie gruntu, a inaczej gdy ma się świadomość, że za plecami jest nicość. Dobrze mieć więc obycie z takim terenem, zaufanie do siebie i pewność, że nie cierpi się na lęk wysokości. Wtedy na pewno wycieczka dostarczy sporo frajdy.
Zostawiam jeszcze film, gdzie znajdziecie nieco inne spojrzenie na te wszystkie trudności. Wydaje mi się, że łatwiej wtedy ocenić skalę poszczególnych przeszkód, a jakby was to nie przekonało, to jeszcze muzyczka gra w tle. Zachęcam oczywiście do subskrybowania.
Zapisz się do newslettera i bądź na bieżąco z nowymi wpisami
Przydatne? Dzięki za napiwek!
Postaw kawęDołącz do Patronów
Wspieraj na Patronite
Wasza trasa plus Rohacze i zejście na parking do zrobienia w jeden dzień?
Do zrobienia, bo mijaliśmy takie osoby. Chociaż trzeba będzie wcześnie wyjść, żeby nie trafić na jakieś zatory przy trudnościach.
Tatry zachodnie jesienią – ach, och! 🙂 Opis szlaku i foty pierwsza klasa, jak zwykle 🙂
„Zejście do Smutnej Przełęczy jest równie smutne, co jej nazwa” <3 <3 <3
Piękne foty, super relacja, może kiedyś się wybiorę, ale na razie o wszystkich lufach wolę czytać niż ich doświadczać 😀
Po pierwsze: chyba trzeba pomyśleć nad zmianą nazwy bloga, bo jacy „zieloni”? 😉
Po drugie: szlak piękny, ale dla tych z doświadczeniem. Zatem może jakiś wpis nt „jak powoli, bezpiecznie i bez obciachu oswajać się z trudniejszymi odcinkami?” Tzn, przede wszystkim – gdzie:D Chodzi mi o propozycje dla naprawdę zielonych i czujących tremę przed żelazem i niepotrzebnymi widzami 😛
Po trzecie: nie dało się tej torby przesunąć do tyłu?
Zawsze jest się trochę „zielonym’! Właśnie nie dało się jej nigdzie przesunąć, no bo z tyłu miałem już plecak, więc sytuacja była nieco zabawna. O wpisie pomyślę, może faktycznie to niezły pomysł, by się rozpisać 🙂
Pozdrawiam!